To przedstawienie albo można w całości kupić, albo odrzucić. To dobrze, Tomasz Węgorzewski znalazł najwyraźniej własny, spójny język. W jego reżyserii „Listopad” Rzewuskiego przypomina „Tristrama Shandy’ego” Sterne’a. Ja to kupuję. Tendencyjny politycznie romans historyczny, wychwalający pod niebiosa sarmatyzm, zmienia się w Gnieźnie w spektakl o surrealistycznych mechanizmach historii – także samej narracji scenicznej. Tak jak Sterne’owski Tristram Shandy nie mógł ukończyć swojej autobiografii (bo jak to można uczynić?), tak Węgorzewski nie może w swoim przedstawieniu opowiedzieć historii Rzeczpospolitej. I ona, jak bohater Sterne’a, ma ewidentnego pecha: pomyłkowe imię, przetrącony przy narodzinach nos, gdzieś po drodze, przez pomyłkę, została obrzezana. I zatraca się w zbyt obszernych dygresjach.
„Listopad”, reż. Tomasz Węgorzewski. Teatr Fredry w Gnieźnie, premiera 6 maja 2017Już w pierwszej znakomitej scenie – w której z wijącego się z bólu króla Poniatowskiego nadworny medyk wyciąga skrwawiony kołtun, meteoryt, a wreszcie Saturna, który unosi się nad sceną – Węgorzewski zaznacza, że nie interesuje go wcale polityka, która stanęła za upadkiem Polski. To nie będzie historia o zwaśnionych obozach, konfederatach radomskich i barskich. Raczej dziwny lot przez rzeczywistość, która bez ustanku rozpada się i zmienia konfiguracje, mimo że jesteśmy tu przecież w epoce Oświecenia. To zderzenie tworzy napięcie w całym spektaklu. Król Staś ma dziwną niestrawność po swoim obiedzie czwartkowym, osuwa się w fantasmagorie – właśnie nią jest cała opowieść Rzewuskiego o braciach Strawińskich, litewska sielanka, pochwała polskiej kultury, uwodzonej przez pełną pokus kulturę oświeceniowego Zachodu. Absurdalna jest monumentalność drewnianego Słońca, które wschodzi na scenie w obłędnej wizji scenografek, Marty Kuligi i Doroty Nawrot. To przez nie Katarzyna Borkowska będzie cedzić światło, czerpiące – jak często u niej – z poetyki świtu i zmierzchu. Dziwnie rozmyte, odrealni perypetie bohaterów.
To samo tyczy się sposobu, w jaki reżyser traktuje swój teatr: on też ma niepewną, widmową, zmienną naturę, jest poplątany, lubi poruszać się po marginesach, zdobywać swoją energię na brzegach. I nie jest to tylko efektowny chwyt, ale wyraz głębszej filozofii. Węgorzewski kpi z przyzwyczajeń widza teatralnego, umieszczając na przykład sarmacką ucztę na granicy widoczności, prawie w kulisie. Nie widzimy w gruncie rzeczy nic, ale też ciężko sobie wyobrazić, jak miałyby wyglądać kuriozalne szlacheckie potrawy: łapy niedźwiedzie z wiśniowym sokiem, ogony bobrowe z kawiorem, jeże pieczone, naroki sarnie przysmażone z pistacjami, chrapy łosie z figatelami – to fantasmagoryczne menu rodem z totartowych „Chłopów III” Sajnóga i Tymańskiego staje się groteskowym rewersem polskiego herbarza. Jakby tego było mało, biesiadnicy zaczynają dostrzegać znaki w mięsiwach i litery w sosach.
Świat ma tu kopniętą ontologię, osuwa się w figlarną niedorzeczność. Jak więc mówić o historii, o politycznych mechanizmach, jak rozpoznać się w koteriach, kiedy logika jest w tym świecie czysto umowna i ośmieszona? Może dlatego zamiast, jak u Rzewuskiego, „romansu historycznego”, Magda Kupryjanowicz, autorka świetnej adaptacji, nadaje spektaklowi podtytuł „romans histeryczny”. To opowieść wariata. „Listopad” to zatem nie zmierzch Polski, raczej schyłek możliwości racjonalnej dyskusji o dziejach. W końcu Król ma w brzuchu kamień, który spadł z kosmosu. „Mamy pecha, nawet gwiazdy nie chcą nam pomóc i z firmamentu spadać zaczęły” – mówi wbrew oświeceniowej wierze w porządek natury wykształcony we Francji Ludwik.
Jeśli Rzewuski widzi historię w sposób jasny, schematyczny, niedwuznaczny, to Węgorzewski wprowadza w nią radykalny nieporządek, wieloznaczność, absurd i fantastyczność. Przenosi sarmatów i historię Rzeczypospolitej na drugą stronę lustra. Druga część spektaklu, rozgrywająca się gdzieś pomiędzy „Wycinką” Lupy i końcową sceną „Dolce Vita” Felliniego, grzęźnie w marazmie. Jeśli wcześniej byliśmy w lustrze, to teraz trafiamy na jego gładką, pustą powierzchnię. Bohaterowie, porozwalani na kanapach, prowadzą salonowy small talk. Coś o perłach, jakieś anegdoty. Czuć tu nie tyle rozpacz, ile błogi bezsens.
Wszystko to, co dla Rzewuskiego było ważne: zamach na króla, historia braci, Michała sarmaty i uczonego za granicą Ludwika, otucha płynąca z tradycji, religijność przekraczająca próg dewocji, w gnieźnieńskim spektaklu wiruje jak obrazy w malignie, jest jak kołtun, którego nie można rozczesać. I jeśli Węgorzewski stosuje historyczny kostium, jeśli bierze na warsztat „historię z końca XVIII wieku” – to chyba nie po to, żeby nam pokazać ku przestrodze, jak się kończy walka dwóch stron politycznej barykady (to byłby banalny chwyt retoryczny), ale by tym mocniej, z perspektywy wieków wybrzmiała nierealność postaw, idiotyzm ideologii, złudność sporów. Bo za wszystkim tym stoi wiara, a może zwyczajny zabobon, że świat to prawda, która ma jakiś kształt; że historia to jakaś narracja, która się ciągnie; że musimy bezustannie walczyć i kłócić się o nasze porządki, które są w istocie literacką fikcją.
„Taki był koniec braci Strawińskich” – śpiewa medyk wspaniałym głosem Marii Magdaleny Kozłowskiej. Bo czy historia to nie są tylko przyśpiewki zakrapiane wódką i piwem?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.