Czy warto się dręczyć
Casa de América / CC BY-NC-ND 2.0

22 minuty czytania

/ Literatura

Czy warto się dręczyć

Rozmowa z Wojciechem Charchalisem

Nie ma znaczenia, jakie kursy ukończymy, po prostu trzeba robić swoje. Tłumaczenia można się oczywiście uczyć, ale nauczyć się można tylko poprzez praktykę. Zgłębiając teorie, w najlepszym razie zostaniemy teoretykami przekładu – mówi tłumacz Cervantesa i Pessoi

Jeszcze 6 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Czy wraz z falą uznania, która spadła na pana w 2014 roku po wydaniu nowego przekładu „Don Kichota”, sypnęły się też intratne propozycje translatorskie, w których mógł pan przebierać?
WOJCIECH CHARCHALIS: Co się tyczy tej fali uznania, o której pan mówi, to niezupełnie jest tak, że nagle sława i chwała. Zajmuję się tłumaczeniem już od dawna i jakieś tam wcześniejsze moje przekłady od pewnego momentu były zauważane. Przede wszystkim książki José Saramago, ale może też kilka innych. Chociaż nigdy te moje książki nie uzyskiwały wielkich nakładów ani nie cieszyły się jakimś szczególnym zainteresowaniem krytyków. Dlatego zainteresowania moim przekładem „Kichota” nie odbieram w kategorii uznania dla swojej pracy. Dobrze, kilka osób napisało, że świetny przekład, bo świetnie się czyta. Jan Gondowicz w „Wyborczej” zaś napisał wielką recenzję, chociaż w zasadzie nie była to recenzja, tylko coś na kształt eseju, że to tekst zubożony językowo i dla mniej wykształconych czytelników. I to właśnie ten tekst został najbardziej zauważony i napisane w nim głupoty później widziałem wielokrotnie powtarzane w internecie.

Ale odnoszę wrażenie, graniczące z pewnością, że w żadnym z przypadków to nie była ocena mojej pracy, tylko efekt wywołany tym, że pojawił się nowy przekład akurat Cervantesa, bo Cervantes wielkim pisarzem był, więc każdy – jak to w Polsce – czuł się w obowiązku zabrać głos. Do tego mieliśmy dwie duże rocznice związane z tym pisarzem, więc siłą rzeczy trzeba było robić audycje radiowe na temat „Kichota”, a nowy przekład to zawsze dobry pretekst. Do tego rysunki Wojtka Siudmaka – skądinąd znakomite – fantastyczny skład i okładka. I tyle. Miło, że „Magazyn Książki” dostrzegł to tłumaczenie i nagrodził za najlepszą książkę roku 2014 – to nagroda dla wydawcy. No i nominacja do Pióra Fredry – za szatę graficzną. To się odnosi do pierwszej części.

Wojciech Charchalis

Ur. 1970. Tłumacz z języków hiszpańskiego, portugalskiego i angielskiego. Przetłumaczył ponad 50 książek, w tym „Don Kichota” Cervantesa, poezje Fernanda Pessoi i powieści José Saramago, Maria Vargasa Llosy, Javiera Mariasa, Antonia Lobio Antunesa, Gonçala M. Tavaresa. Redaguje Serię Literatury Brazylijskiej w poznańskim wydawnictwie Rebis. Wykłada literaturę portugalską w Instytucie Filologii Romańskiej UAM, pełnił również funkcję dyrektora Katedry Literatury na Uniwersytecie Jean Piaget de Cabo Verde w Cidade da Praia na Wyspach Zielonego Przylądka.

Chwileczkę. Przecież nie było tak źle. Cytuję Piotra Koftę z „Gazety Prawnej”: „«Don Kichot» w znakomitym przekładzie Wojciecha Charchalisa ożywa i staje się tym, czym miał być od początku: znakomitą powieścią, którą może przeczytać każdy”. I dalej też laurka.
Piotr Kofta i Jan Hartman wyrazili zachwyt. Jestem bardzo wdzięczny. Bo rzeczywiście kawał solidnej roboty został przeze mnie wykonany, przy bardzo dużym wysiłku z mojej strony, więc miło usłyszeć dobre słowo. A wcześniej np. o Saramago w moich przekładach pisał dobrze Janusz Drzewucki. Za przekład „Makbary” Juana Goytisolo kiedyś nagrodził mnie Instytut Cervantesa. A zatem nie było tak, że znienacka sukces osiągnął człowiek znikąd i wszyscy wydawcy chcieli koniecznie z nim współpracować. Ja już wcześniej pracowałem dla chyba wszystkich największych obecnie wydawnictw – choć moim matecznikiem, w mniejszym lub większym wymiarze, ale nieustająco od ponad 20 lat, pozostaje Rebis. Ale wracając do „Kichota”…

No właśnie, ukazał się tom drugi.
Druga część, wydana w zeszłym roku, przeszła praktycznie niezauważona. Żadnego solidnego tekstu oceniającego ten przekład nie było, żadnej nagrody za tłumaczenie, nawet nominacji do nagrody. (Mówię o obu tomach). Dlaczego? Bo przekład zły? Może zły, może dobry? Czy poza profesorem Kazimierzem Sabikiem z UW ktoś jest w stanie ocenić jakość tego przekładu? Pewnie jest jeszcze w Polsce kilka osób, które mogłyby to zrobić, ale one zajmują się zupełnie innymi sprawami. Podobno studenci iberystyki na Uniwersytecie Wrocławskim od 2014 roku piszą licencjaty i prace magisterskie o „Kichocie”, w tym o jego przekładach.

A zatem sukces okazał się umiarkowany, głównie na poziomie celebryckim, a nie zawodowym. To znaczy dobrze, że pisze się o Cervantesie i nawet troszkę egzemplarzy tej książki się sprzedało, ale ja żadnej fali uznania nie zauważyłem – trochę więcej odbywam spotkań z ludźmi, głównie na uniwersytetach i w liceach, zapraszany przez koleżanki i kolegów wykładowców literatury z innych ośrodków oraz byłych swoich studentów.

Nie chodzi mi o to, żeby teraz płakać nad tym, że nikt mnie nie lubi, bo ja się bardzo cieszę z tego zamieszania wokoło „Kichota” – bo to dobra książka, praca nad nią była wielką przygodą – to w zasadzie moje tłumaczeniowe opus magnum; a fakt, że tylko parę osób pisze źle o tłumaczu, to w naszym kraju naprawdę wielki sukces. Te moje słowa to taki bardziej przyczynek do dyskusji o tym, jaka jest rola tłumacza, o jego niewidzialności – nie tylko w tekście, ale i w krytyce literackiej.

Jaka jest zatem rola tłumacza i jego niewidzialności?
Rolą tłumacza jest siedzieć w kącie i tłumaczyć, powinien być niewidoczny. Ale tłumacz jest również agentem literatury, w której się specjalizuje. Bez tej działalności tłumaczy rynek wydawniczy w Polsce wyglądałby inaczej. Bo tłumacz to jest człowiek, który nie tylko czyta literaturę innej kultury, interesuje się nią itd. On ją jeszcze kocha. Kocha do tego stopnia, że pragnie stać się jej częścią I krytyk literacki, choć rzadziej. W związku z tym tłumacz nie jest w stanie zachować całkowitej niewidzialności, która jest wpisana w naturę zawodu. A przecież tego pewnie każdy tłumacz by chciał: obcować z literaturą, delektować się czytaniem i jednocześnie uczestniczeniem w tworzeniu czegoś nowego, ale mając za plecami autora, czyli nie wystawiając się na ostrzał. Tłumacz chowa się w cieniu autora, bo się boi sam być autorem. Ale przez to, jego doznania przy lekturze/tworzeniu są znacznie intensywniejsze, bardziej powściągliwe, dogłębniejsze niż autora. Tak to sobie wyobrażam.

Naprawdę? Tłumacz to autor, który boi się pisać swoje?
Pisarstwo i tłumaczenie to dwa zupełnie inne zawody. Tłumacz jest służebny wobec autora. To sprawa oczywista, choć czasem słyszy się, że tłumacze się buntują. Nie ma po co. Każdy z tych zawodów ma swoje specyficzne cechy i każdy z nich wymaga innych kwalifikacji. Niemniej nie wydaje mi się, żeby komuś przyszło do głowy podważać to, że pisarz cieszy się większą estymą niż tłumacz.

Wspomniał pan o głupotach wypisywanych przez Jana Gondowicza. Powie pan coś więcej?
Widzę, że jest pan żądny sensacji. Chodzi o to rzekome ubóstwo językowe mojego przekładu, reszta to detale. Tekst recenzji jest dostępny online, moje tłumaczenie w księgarniach. Oryginał „Kichota” w wirtualnej bibliotece Cervantesa, w opracowaniach krytycznych, więc można się dowiedzieć, o czym dokładnie jest ta książka. Poza tym w ostatnich kilku latach na rynku pojawiło się kilka opracowań. Nie ma o czym gadać.

Być może trudno mi się wysłowić, ale ogólnie chodzi mi o to, że krytyka przekładu jest uprawiana, a nagrody za tłumaczenie wręczane niekoniecznie przez osoby, które są naprawdę w stanie ocenić tekst. W przypadku, którego się czepiłem, autor recenzji ewidentnie nie potrafi ocenić jakości przekładu, więc posiłkuje się Nabokovem (mój Boże…) i porównuje ze sobą polskie teksty, czyli przekłady. I co z tego porównania wynika? Ano, że coś się tam podoba, a coś nie. A gdzie ocena pracy tłumacza? Albo jeszcze, że czyta się dobrze albo źle. A może to miało się źle czytać i genialność przekładu polega na tym, że to ma się źle czytać, tak samo jak w oryginale? Tłumaczyłem kiedyś autobiografię Maradony. I wie pan co? To zły przekład, bo jest zupełnie wygładzony, żeby czytelnik mógł się skupić na życiorysie piłkarza, a nie na tym, jak on mówi. A mówi po hiszpańsku przeokrutnie. Co nie zmienia faktu, że na boisku był najlepszy (to tak na marginesie).

Reasumując. Środowisko tłumaczy jeszcze się nie wyemancypowało. Od kilku lat są próby: Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, imprezy okolicznościowe, warsztaty, nagrody itd. Ale to ciągle za mało.

Mało?
Ja bym chciał, żeby powstała w Polsce krytyka przekładu, którą prowadziliby nie ludzie, którzy lubią czytać, ale tacy, którzy byliby w stanie ten przekład ocenić. Czyli filolodzy, którzy jednocześnie są tłumaczami praktykami. W przypadku języka angielskiego, a nawet francuskiego łatwiej znaleźć takie osoby. Już w przypadku języka hiszpańskiego czy niemieckiego znacznie gorzej. Z hiszpańskiego na pewno ekspertem jest np. Tomek Pindel. A co z mniej popularnymi językami? Kto je oceni? Dopóki takiej krytyki nie będzie, musimy polegać na tym, że dobry przekład to taki, który się dobrze czyta. „Kichot” jest tu znakomitym przykładem – proszę zestawić istniejące tłumaczenia tej powieści i na ich podstawie ustalić, bez czytania oryginału, jakie są cechy języka tego oryginału i które tłumaczenie jest najbliższy oryginałowi. Życzę sukcesów.

Planuje pan także przetłumaczyć plagiat „Don Kichota” autorstwa Alonsa Fernándeza de Avellaneda?
Nie, nie ma takiej potrzeby. Ta książka jest po polsku dostępna w przekładzie Piotra Fornelskiego, w dobrym przekładzie. Poza tym trochę szkoda na nią czasu, bo w zestawieniu z Cervantesem Avellaneda jest naprawdę słaby. A dla tych kilku szaleńców, którzy odczuwają potrzebę dokładnego zrozumienia „Kichota”, ten polski tekst jest łatwy do odnalezienia.

Miguel de Cervantes Saavedra, „Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy”. Przeł. Wojciech Charchalis, Rebis. Tom 1: 648 stron, w księgarniach od 2014. Tom 2: 656 stron, w księgarniach od 2016Miguel de Cervantes Saavedra, „Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy”. Przeł. Wojciech Charchalis, Rebis.
Tom 1: 648 stron, w księgarniach od 2014.
Tom 2: 656 stron, w księgarniach od 2016
Czy nagrody i uznanie w środowisku ułatwiają życie w branży?
Sądzę, że w naszym kraju nagrody są sympatyczną okolicznością, ale raczej nie mają wpływu na sytuację tłumacza na rynku. Jak we wszystkich innych dziedzinach życia, nie mają znaczenia kompetencje – no może trochę – tylko znajomości. To znaczy wydawca chce mieć tłumacza solidnego, który zrobi tanio, szybko i dobrze. W tej kolejności. Czasem, w niektórych przypadkach ta kolejność się zmienia.

Co to za przypadki?
Czasem trzeba coś robić szybko, jak na przykład kolejne wydania Harry’ego Pottera, żeby zdążyć na premierę filmu. Ostatnio słyszałem o ekspresowym tłumaczeniu biografii Pabla Escobara z tych samych powodów. Wtedy pieniądze są mniej ważne od szybkości. „Dobrze” to najmniej ceniony element. Dobrze ma być zawsze – jak to się pojawia w umowach: „poprawnie pod względem stylistycznym i edytorskim”.

Zdarzało się panu pracować w takich warunkach?
Ja zajmuję się tłumaczeniem literatury od ponad ćwierć wieku i w tym czasie kilka razy zdarzyło mi się, że jakieś wydawnictwo do mnie zadzwoniło z propozycją wydawniczą – za każdym razem chodziło o gaszenie pożaru. To znaczy ktoś miał coś zrobić, ale nie zdążył, nie potrafił albo zirytował wydawcę i tak dalej. Czasem były to propozycje sensowne, czasem zupełnie nie. Niemniej zwykle i tak byłem przez kogoś polecany. Nie jestem z Krakowa ani Warszawy, w „towarzystwie” raczej nie bywam, dzióbię swoje rzeczy na uboczu, więc i wydawcy mogą mnie znać co najwyżej z tłumaczonych przeze mnie książek, a nie osobiście. Krótko mówiąc, nie mam powodu, żeby sądzić, że w przypadku innych tłumaczy działa to jakoś inaczej, nawet jeśli „bywają w towarzystwie”.

Myśli pan, że gdyby wbijał na rauty, miałby ciekawsze propozycje?
Nie, bo jak mówiłem, moim zdaniem to nie ma żadnego przełożenia. „Strzelając do rzutków, żołnierze ćwiczą się znakomicie w strzelaniu do rzutków”, jakoś tak to szło w „Paragrafie 22”. Bankiet to bankiet, pogaduszki to pogaduszki, a robota to robota.

Z pana słów wyłania się dość ponury obraz zawodu.
Nie sądzę, żeby życie tłumacza było jakoś szczególnie inne od życia przedstawicieli innych grup zawodowych. Może żeby nie było tak zupełnie ponuro, to powiem, że jest znacznie lepiej niż 20-25 lat temu. Rzadko się zdarza, żeby wydawcy nie płacili za wykonaną pracę, są nagrody dla tłumaczy – które zawsze są miłym wydarzeniem – więc ktoś dostrzega to, że istniejemy, a czasem nawet można usłyszeć, że robimy coś dobrego. Kiedyś – a pamiętam początki boomu na teorię przekładu – jeśli mówiło się o tłumaczu, to tylko źle. Wszystkie uniwersyteckie mądrale nagle dogrzebywały się błędów tłumaczy, bo tak wyobrażały sobie krytykę przekładu. Na szczęście mamy to już dawno za sobą.

Co daje teoria?
Podobno nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria, ale nie wiem, czy w przypadku tłumaczenia to się sprawdza. Istnieją pewne chwyty, zasady praktyki przekładu, które dobrze poznać. Ale to nie jest teoria przekładu, tylko praktyka. Teoria przekładu to trochę coś innego. Poza tym, poznanie teorii nie jest wystarczające, żeby dobrze tłumaczyć. Kiedy zaczynałem tłumaczyć w biurze tłumaczeń w Poznaniu, dawno temu, właścicielka biura spojrzała na mnie i zapytała, czy wiem, kto to jest tłumacz. Ponieważ spojrzałem na nią zaskoczony, ona ze zrezygnowaniem zaciągnęła się papierosem i powiedziała znudzona: „Tłumacz, proszę pana, to jest ktoś taki, kto tłumaczy”. Trochę nie rozumiałem jej szaleństwa, ale później doszedłem do tego, o co jej chodzi. Nie ma znaczenia, jakie kursy ukończymy, po prostu trzeba robić. Tłumaczenia można się oczywiście uczyć, ale nauczyć się można tylko poprzez praktykę. Zgłębiając teorie, w najlepszym razie zostaniemy teoretykami przekładu.

Gdyby chciał pan żyć z tłumaczeń literackich, dałby pan sobie radę?
Zdarzało się już w życiu, że było to moje jedyne źródło dochodu. Skromnie, ale da się. To znaczy ja jestem w stanie przeżyć, bo szczęśliwie literatura hiszpańskojęzyczna jest dość popularna, więc nie brak roboty, ale nie zawsze tak było. Poza tłumaczami z angielskiego, hiszpańskiego i ostatnio z języków skandynawskich reszta chyba nie ma kolorowo. Gdybym przekładał tylko z portugalskiego, robiłbym pewnie jedną książkę na rok lub dwa, a to zdecydowanie za mało.

Jest pan także tłumaczem przysięgłym? Zbierając informacje do wywiadu, znalazłem w Rumi firmę Wojciecha Adama Charchalisa.
Tak, to ja, ale nie mam firmy, jestem po prostu tłumaczem przysięgłym języka portugalskiego, choć ostatnio nie udzielam się jakoś szczególnie na tym polu. Tłumaczę literaturę i nauczam jej w Instytucie Filologii Romańskiej UAM.

Woli pan tłumaczyć z hiszpańskiego czy portugalskiego? Przeciętny człowiek pewnie nie widzi zbytniej różnicy w tych dwóch językach.
Nie ma to dla mnie znaczenia. Gdyby spytał pan o tłumaczenie na obcy, to pewnie bym powiedział, że na portugalski. Teraz bym tak powiedział, bo to się zmienia w czasie. Najważniejsza jest polszczyzna, której zresztą trzeba się nieustannie uczyć i którą trzeba nieustannie ćwiczyć, żeby nie zardzewiała. Należy być na bieżąco z językiem, bo przecież ciągle ewoluuje.

Jak pan ćwiczy współczesny polski?
Jak każdy inny język. Czytam, słucham, poszukuję nowości. Lubię też czytać słowniki. Ale przede wszystkim nadstawiam uszy.

Fernando Pessoa, „Poezje zebrane Álvaro de Campos”. Przeł. Wojciech Charchalis, Lokator, 380 stron, w księgarniach od 2016Fernando Pessoa, „Poezje zebrane Álvaro de Campos”. Przeł. Wojciech Charchalis, Lokator, 380 stron, w księgarniach od 2016Kiedy wpadł pan na to, że chce zajmować się przekładem?
To dawne czasy. Rozpocząłem studia filologiczne, konkretnie filologię angielską, na UAM w 1989 roku. To był moment wzmożonego zapotrzebowania na tłumaczy z angielskiego. Chyba nie ma studentów anglistyki z tamtego okresu, którzy czegoś by nie przetłumaczyli. Takie czasy. Swoich pierwszych osiem książek przetłumaczyłem właśnie z angielskiego. Na pewno były zrobione okropnie. Nawet pojawiła się jedna recenzja w „Literaturze na Świecie”, Jarniewicz mocno skrytykował mój przekład Carvera, niestety słusznie.

A jak było z „Poezjami zebranymi” Álvara de Campos, jednej z osobowości Fernanda Pessoi? Zgłosił się pan z książką do wydawnictwa czy wydawnictwo do pana?
Pessoę tłumaczę od 2004 roku. To taka działalność na boku, głównie w pociągach i samolotach – podróżuję nieustannie, mieszkam w Gdyni, dojeżdżam do pracy do Poznania, czasem do Warszawy, wiele jeżdżę do Portugalii z powodów rodzinnych, trochę pracowałem w tym okresie w Angoli – więc w zasadzie te moje przekłady Pessoi powinny zostać zadedykowane pracownikom Warsu na trasie Gdynia-Poznań-Warszawa-Berlin i czasem Kraków i różnym barom na kilku lotniskach oraz stewardesom różnych linii lotniczych. Najpierw przetłumaczyłem Alberta Caeiro, to heteronim Pessoi, którego poeta uważał za swojego mistrza, no i mistrza całej koterii literackiej, którą wymyślił. „Poezje zebrane Alberta Caeiro” zostały wydane w 2010 roku. Potem szukałem chętnego na Álvara de Campos. Zdarzyło się, że Pio Kaliński z Lokatora zachwycił się tym autorem i wydał ładną książkę oraz dodatek do niej ze swoimi grafikami. Bardzo się z tego cieszę, ładnie wyszło. W tym roku, jesienią wyjdzie trzeci tomik, „Poezje zebrane Ricarda Reisa”.

Tłumaczył pan do szuflady, z nadzieją, że kiedyś ktoś te wiersze wyda?
To, że Pessoa powinien zostać w Polsce wydany i że kiedyś to nastąpi, było dla mnie oczywiste. Można więc powiedzieć, że było to tłumaczenie trochę do szuflady, ale przy jednoczesnym poszukiwaniu chętnego do wydania. No i w końcu się udało.

Ma pan w szufladzie kolejne rzeczy?
Nie za wiele. Mam trochę opowiadań. Świetnych opowiadań z portugalskojęzycznej Afryki, z Portugalii i Hiszpanii, i z Brazylii. Bardzo przyjemne teksty, które kiedyś być może uda się złożyć w jeden tomik, taka osobista antologia, choć pewnie będzie to trudne, bo podobno opowiadania w Polsce „się nie sprzedają”.

Wojciech CharchalisWojciech CharchalisA jest coś, co powinno się ukazać, ale od lat żaden wydawca nie jest tym zainteresowany?
Takich tekstów jest całkiem sporo. Tomek Pindel redaguje nawet taką serię w Universitasie, w której pojawiają się wielkie i niepublikowane w Polsce powieści latynoamerykańskie, np. ostatnio wyszły „Trzy pstre tygrysy” Cabrery Infante. W Hiszpanii też jest sporo dobrej, nieznanej u nas literatury. W Portugalii też, chociaż w przypadku Portugalii i krajów portugalskojęzycznych mniej chodzi o klasykę, a bardziej o współczesność. Można powiedzieć, że przeżywamy właśnie boom powieści w języku portugalskim, co troszeczkę u nas też jest zauważalne, ale naprawdę troszeczkę. Warto czytać współczesną powieść w języku portugalskim. Dlatego też w Rebisie zrobiliśmy serię brazylijską – zobaczymy, jak długo utrzyma się na rynku. Brakuje u nas Portugalczyków, Angolczyków i Mozambijczyków, bo kilku z nich jest naprawdę świetnych.

Trudno się pracowało nad wierszami Pessoi? To dość hermetyczny świat naładowany znaczeniami.
Czy trudno? Inaczej. Na pewno szybciej niż w przypadku prozy. Przynajmniej w początkowej fazie, później trzeba to czytać kilkanaście, kilkadziesiąt razy – w każdym razie ja tak mam. Proza też bywa trudna. To zależy od utworu. Przy wierszu nie może być fuszerki, przy prozie łatwiej rozmydlić swoją niewiedzę czy nieudolność. W dzisiejszych czasach najczęściej poeci stosują wiersz biały, bo łatwiej go napisać. Nie ma żadnych ograniczeń formalnych. I takie wiersze bardzo często tłumaczy się jak prozę. Czasem zdarzają się wiersze z bardziej wysublimowaną metaforą i wtedy jest więcej zabawy. Najwięcej pracy sprawiają wiersze o ustalonej konstrukcji formalnej, ale im więcej się ich tłumaczy, tym jest łatwiej. Jak we wszystkim, liczy się praktyka. Po kilkudziesięciu przetłumaczonych wierszach człowiek się łapie na tym, że zaczyna mówić jedenastozgłoskowcem. To nie jest jedyna poezja, którą tłumaczyłem. Pewnie najważniejsza dla mnie. Ale akurat te wiersze w tłumaczeniu nie są jakoś szczególnie trudniejsze od innych.

Zdarza się panu tłumaczyć i w trakcie pracy czuć, że to nie ma sensu? Że książka, której poświęca pan miesiące, trafi w próżnię?
Zdarza mi się tłumaczyć książki, o których od początku wiem, że to nie ma sensu. Z drugiej jednakże strony Samson Carrasco w „Kichocie” nauczał, że „nie ma książki tak złej, żeby nie miała czegoś dobrego” i nawet w najgorszym gniocie może znaleźć się coś, przyjemnego i zaskakującego. Zdarzało mi się już tłumaczyć czytadła, których nigdy w życiu bym sam nie przeczytał.

A sytuacja, w której w połowie przestaje pan którąś lubić?
Różnie to bywa. Na przykład Muñoz Molina to autor, który nieodmiennie mnie wciąga w miarę wchodzenia w tekst i praca nad jego powieściami zawsze jest fajniejsza, niż się zapowiadało. Javier Marías dla odmiany jest dla mnie okropny. To znaczy do tłumaczenia, bo czytać go uwielbiam, ale praca nad jego powieściami jest taka rwana, szarpana, ciężko mi pisać po polsku Mariasem; okropnie się męczę. Praca nad Vargasem Llosą zaś to czysta przyjemność, jego teksty są tak dopracowane, jakby autor brał mnie za rękę i prowadził naprzód – praca szybka i przyjemna. Saramago… tyle już tego było, że to trochę mój własny styl, więc też idzie lekko.

A z tym nielubieniem w trakcie pracy to jest tak, że jak się nad czymś siedzi dzień w dzień po 10 godzin, to nie tylko męczy się umysł, ale też fizycznie człowiek jest wyczerpany i ma po prostu dosyć, a zatem każda książka jest wystawiona na ryzyko znielubienia. To zwykle jest jednak chwilowe, a w każdym razie przejściowe, i najważniejszy jest moment ostatecznego postawienia kropki. Wtedy możemy się zastanowić, czy było warto się tak dręczyć.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.