ADAM PLUSZKA: Czy tłumaczenie bestsellerowej autorki jest stresujące? Świadomość, że książkę będą czytały dziesiątki tysięcy czytelników?
LUCYNA RODZIEWICZ-DOKTÓR: Tłumaczenie każdej książki jest stresujące, bo tłumacz zawsze znajduje się między młotem a kowadłem. Z jednej strony jego wewnętrzne pragnienie i potrzeba, by dochować wierności woli autora i jak najlepiej oddać jego pisarski kunszt we własnym języku, a z drugiej oczekiwania redaktorów, którzy stoją na straży języka i jego przejrzystości, oraz czytelników, dla których tekst przecież powstał. Tłumacz więc przez cały proces tłumaczenia dokonuje wyborów, musi znaleźć złoty środek, który zadowoli wszystkich. W języku włoskim istnieje pewien dwumian: traduttore-traditore, czyli tłumacz zdrajca. Często trzeba zdradzić oryginał, żeby właśnie dochować mu wierności, bo każdy język rządzi się własnymi regułami. Ale do końca pozostaje wątpliwość, czy to jedyna słuszna droga, czy nie ma innych. I ja tak mam, niepewność nigdy mnie nie opuszcza, nawet gdy książka trafia do druku. Kiedy otrzymałam egzemplarze autorskie cyklu „Genialnej przyjaciółki”, nie otworzyłam ich: bałam się, że od razu zacznę sama siebie analizować i zadręczać się, że taki czy inny fragment można było przełożyć inaczej. Świadomość, że książka jest bestsellerem i trafi do rąk wielu czytelników, tylko pogłębia rozterki. Ale i skłania do bardziej wytężonej pracy.
Ale czuje pani satysfakcję?
Zawsze ją czuję. Patrzę na okładkę, wertuję, wącham, bo jestem z tych, co lubią wąchać świeżo zadrukowany papier. Otwieram na stronie tytułowej, a potem odkładam na półkę. I czytam recenzje w internecie, bo najbardziej interesuje mnie, jak książka została przyjęta przez czytelników, jakie wrażenie na nich wywarła. To wszystko przecież dla nich.
A jeśli zdarzają się negatywne komentarze czytelników?
Chylę pokornie głowę.
Wchodzi pani w dyskusje na forach lub w mediach społecznościowych?
Nie, ponieważ nie trafiłam na takie dyskusje. Czytam głównie recenzje na blogach, a te dotyczą samej powieści, nie tłumaczenia. Zresztą odnoszę wrażenie, że tłumacz w Polsce w ogóle nie istnieje w świadomości czytelników. Jakby książka wychodziła z drukarni już po polsku, ot tak, za sprawą czarodziejskiej różdżki. Rzadko kto zerka pod tytuł na nazwisko tłumacza.
Odwieczny dylemat – czy tłumacz jest twórcą czy odtwórcą.
Tłumacz jest i jednym, i drugim. Odtwarza fabułę, odtwarza klimat dzieła, odtwarza sam język, ale już w swoim własnym języku. Zawsze na bazie oryginału, ale czasami trzeba coś lekko zmienić, żeby dochować wierności, o czym mówiłam na początku. Więc ostatecznie tekst na płaszczyźnie językowej jest jego tworem. Czasami przekłady cieszą się większą popularnością od oryginałów i nie zawsze jest to zasługa marketingu. Słyszałam, że „Genialna przyjaciółka” w pierwszej kolejności odniosła sukces w krajach anglojęzycznych, czyli w przekładzie Ann Goldstein. Wtedy też została dostrzeżona przez włoskich czytelników. Ale może to tylko plotka.
Na czym pani zdaniem polega fenomen Eleny Ferrante, zwłaszcza popularność „Genialnej przyjaciółki”?
To jasne: na niesamowitej umiejętności opowiadania zwykłych historii w taki sposób, żeby zapierały dech w piersiach, żeby trudno się było z nich otrząsnąć, żeby czytelnik na długo po ukończeniu książki dalej rozmyślał nad tym, co bohaterowie powiedzieli czy zrobili, albo właśnie czego nie powiedzieli i na co się nie odważyli. Ferrante nie unika trudnych tematów, często może nawet bulwersować. I nawet jeśli czytelnik ma już dość i najchętniej odwróciłby wzrok, ona mu nie pozwala, na siłę ciągnie w głąb trudnych tematów i mówi: patrz, jakie to życie jest. Bo Ferrante to narratorka życia, a fakt, że życie jej bohaterów często toczy się w tak specyficznym mieście jak Neapol, tylko dodaje smaczku.
Elena Ferrante, „Czas porzucenia”. Przeł. Lucyna Rodziewicz-Doktór, Sonia Draga, 292 strony, w księgarniach od lutego 2020Mam wrażenie, że ze współczesnej literatury włoskiej szerzej znani są tylko Umberto Eco i właśnie Elena Ferrante.
Być może. Co prawda wielu autorów włoskich tłumaczonych jest na różne języki, w tym i na język polski, i cieszą się znaczną poczytnością, ale gdy mówimy o literaturze włoskiej, chyba faktycznie w pierwszej kolejności na myśl przychodzą te dwa nazwiska.
A pani kogo by wymieniła?
Moja lista jest spora: Alberto Moravia, Dino Buzzati, Italo Calvino, Elsa Morante, Alessandro Baricco. Z pewnością również Andrea Camilleri i Gianrico Carofiglio, bo uwielbiam ambitne kryminały. Ale to tylko niektóre z nazwisk. Wszyscy ci autorzy są tłumaczeni na język polski.
Baricca pani tłumaczyła. Jego „Trzy razy o świcie”, „Mr Gwina” i „Pannę młodą”.
Te powieści tłumaczy się w całkiem inny sposób. Baricco to bardzo trudny autor, lubi eksperymentować z językiem, jego teksty miejscami są abstrakcyjne, a miejscami bardzo poetyckie. Są to książki bazujące na obrazach i emocjach. Czułam niesamowitą satysfakcję za każdym razem, gdy udało mi się oddać po polsku takie czy inne wyobrażenie.
Śledziła pani to, czym ekscytował się świat literacki – ustalanie prawdziwej tożsamości Ferrante?
Niespecjalnie. Oczywiście poszperałam w internecie i przeczytałam kilka artykułów na ten temat, ale bardziej po to, żeby być na bieżąco, w razie gdyby ktoś pytał mnie o zdanie. Mnie, jako tłumaczkę, nie interesuje jej/jego/ich tożsamość. Nie ma to też wpływu na moją pracę. Ale nie ukrywam, że lubię zatrzymać się nad takim czy innym fragmentem i zastanowić się, czy widzę tu więcej kobiecej czy męskiej ręki.
Często panią pytano?
Za każdy razem, ale muszę zaznaczyć, że udzieliłam tylko dwóch, może trzech wywiadów.
Co pani odpowiadała?
Żebym to ja pamiętała. Najprawdopodobniej, że może chodzić o powieści pisane na cztery ręce, chociaż, jak już powiedziałam, moim osobistym zdaniem jest to kobieta. Zresztą podobnie wynika z dziennikarskiego „śledztwa” przeprowadzonego dwa czy trzy lata temu. Nie zagłębiałam się w nie jednak, mnie, jako tłumaczkę, tożsamość autorki naprawdę nie interesuje. Ktoś kiedyś zasugerował, że muszę posiadać jakieś informacje bezpośrednio od włoskiego wydawnictwa, ale od razu wyjaśnię, że tajemnica jest pilnie strzeżona i ani tłumacze, ani redaktorzy niczego nie wiedzą. We wrześniu ubiegłego roku uczestniczyłam w konferencji poświęconej Elenie Ferrante, która odbyła się na uniwersytecie w Pizie, i miałam okazję poznać tłumaczy z innych krajów. Nasze rozmowy były swobodne i koleżeńskie, wymienialiśmy się doświadczeniem i wiedzą, i wypytywaliśmy się naprawdę o wszystko, z wyjątkiem naszych opinii na temat tożsamości autorki. Jak to możliwe? – ktoś zapyta. Możliwe, bo ta kwestia nie jest najważniejsza.
Bohaterką „Czasu porzucenia”, najnowszej na polskim rynku książki Ferrante, jest tłumaczka i niespełniona pisarka. Zdaje się, że to był jeden z tropów dociekań dziennikarza Claudia Gattiego, który jest zdania, że pod pseudonimem kryje się tłumaczka z niemieckiego. Myśli pani, że aura tajemnicy też miała wpływ na sukces?
Na pewno. Ale gdyby powieści Ferrante nie były po prostu dobre, na nic by się zdała. Największą rolę mimo wszystko odgrywa jej styl, słownictwo, a przede wszystkim umiejętność budzenia w czytelniku skrajnych emocji.
„Czas porzucenia” to jej druga powieść, z 2002 roku. Znając warsztat Ferrante od podszewki, może pani stwierdzić, czy jej styl się zmienił na przestrzeni lat?
Mam wrażenie, że Ferrante nieco złagodziła swój styl, może trochę uprościła. „Czas porzucenia” był dla mnie naprawdę wielkim wyzwaniem. Różni się od pozostałych powieści, zwłaszcza od tetralogii. Jest to dość odważna książka i mimo że autorka w żadnej ze swoich powieści nie stroni od problemów związanych z doświadczeniami erotycznymi, nigdzie nie ma ich tak dużo jak tutaj. Do tego dochodzą wulgaryzmy, burzliwe przeżycia bohaterki, jej skojarzenia i wyobrażenia.
Coś przepadło w tłumaczeniu?
Mam nadzieję, że nic! Bardzo się starałam, żeby oddać absolutnie wszystko i żeby polska wersja wstrząsała na równi z oryginałem.
Akcja „tetralogii neapolitańskiej” osadzona jest w latach pięćdziesiątych. Czy coś sprawiało pani szczególną trudność podczas tłumaczenia? Jakieś zdarzenia z historii oczywiste dla Włochów, ale dla polskiego czytelnika już mniej? Jaką ma pani metodę na takie przypadki?
Tak właściwie akcja zaczyna się w latach pięćdziesiątych i ciągnie do początków XXI stulecia. Obejmuje rzeczywiste wydarzenia, które wpłynęły na historię Włoch, ale nie są szczegółowo opisane. Stanowią raczej tło dla losów poszczególnych bohaterów. Trudno mówić tu o jednej metodzie: każda książka wymaga innego podejścia. Czasami warto dodać przypis, innym razem lepiej tak zbudować zdanie, żeby czytelnik sam się domyślił, o jakie fakty chodzi.
Tom pierwszy tetralogii przełożyła Alina Pawłowska-Zampino. Jaka była pani pierwsza myśl, gdy dostała propozycję tłumaczenia?
Wchodzę w to, bo drugi raz taka szansa się nie trafi. Tak właśnie pomyślałam. I nie przerażał mnie nawet bardzo krótki termin na oddanie przekładu. Stwierdziłam, że dam radę, choćbym miała tłumaczyć w dzień i w nocy. Nie było to trudne, bo ciężko oderwać się od powieści Ferrante. Ja przynajmniej nie potrafię i nawet gdy oczy już się zamykają, obiecuję sobie jak rasowy książkofil: jeszcze jedna stroniczka i idę spać.
Lucyna Rodziewicz-Doktór
Rocznik 1975, filologię włoską ukończyła na Uniwersytecie Jagiellońskim. Językiem i kulturą Włoch zainteresowała się już w liceum, z tamtego okresu pochodzą też pierwsze wprawki w przekładzie, ale na poważnie tłumaczeniem zajęła się dopiero po studiach. Od 2001 roku nieprzerwanie współpracuje z różnymi wydawnictwami. Specjalizuje się w literaturze pięknej, literaturze dla dzieci, książkach o tematyce historycznej, psychologicznej, religijnej i teologicznej. W swoim dorobku ma powieści takich włoskich pisarzy jak Elena Ferrante, Alessandro Baricco czy Margaret Mazzantini.
Odnosiła się pani do tamtego tłumaczenia? Zaglądała, żeby porównać rozwiązania?
Musiałam się z nim zapoznać, żeby przyjrzeć się genezie pewnych wydarzeń, które miały swój ciąg dalszy. Ale nie trzymałam się kurczowo stylu mojej poprzedniczki, to zresztą niemożliwe. Każdy ma swój osobisty warsztat i w oparciu o niego stara się przede wszystkim jak najlepiej oddać charakter oryginału.
Co znaczy „krótki termin”? „Historia nowego nazwiska” ma 600 stron, to pewnie minimum 20 arkuszy.
Dwa miesiące z okładem. Niewiele, ale w przypadku fascynującej powieści jest to wykonalne. Praca zamienia się w czystą przyjemność, a czasami pozwala nawet wytchnąć po trudach codzienności.
Jak patrzę na daty premier dwóch kolejnych tomów, to one też musiały wymagać pośpiechu. Oba ukazały się w 2016 roku, jeden w styczniu, drugi w maju, oba mają ponad 500 stron. Presja czasu motywuje?
Mnie presja nie motywuje, zmusza jednak do sprawniejszej organizacji. Ideałem byłoby mieć kilka miesięcy do dyspozycji, móc spokojnie rozłożyć tłumaczenie, a po jego zakończeniu oderwać się od tekstu, zapomnieć o nim na chwilę, by powrócić ze świeżym umysłem i wtedy poprawić. Realia jednak wyglądają inaczej, a tego czasu, jak w każdej dyscyplinie, zwyczajnie brakuje.
Lucyna Rodziewicz-DoktórPracuje pani także na etacie?
Nie, jestem wolnym strzelcem.
Wyobrażam sobie, że zleceń na przekłady z włoskiego nie ma zbyt wiele. Jak radzą sobie tłumacze z języków mniej popularnych niż angielski?
Nie jest aż tak źle. Nigdy nie narzekałam na brak zleceń, w przeszłości przekładałam nawet po dwie, trzy książki naraz. Oczywiście ich charakter był inny, ja nie miałam rodziny, więc mogłam tak rozplanować dzień (i noc!), żeby każdej z książek poświęcić minimum trzy czy cztery godziny. Chyba byłam pracoholikiem. Teraz to się zmieniło, mam sporo innych obowiązków, ale zachowuję pewną ciągłość. Ostatnio dużo się tłumaczy z literatury włoskiej, co mnie bardzo cieszy. Tego samego życzyłabym tłumaczom innych języków, ponieważ każda kultura ma wiele do zaoferowania i warto byłoby to popularyzować.
Lubi pani swój zawód, prawda?
Uwielbiam. Zaczęłam o nim marzyć już w liceum, zresztą dość wcześnie podjęłam decyzję o studiowaniu italianistyki. Zakochałam się w języku, kulturze i literaturze Włoch i chciałam rozwijać się w tym kierunku. Myślę, że najbardziej w tym zawodzie pociąga mnie odkrywanie – bo to cały czas jest odkrywanie – tego, jak na wiele sposobów można oddać jedną treść. I zgłębianie możliwości języka. Moim małym hobby jest porównywanie przekładów piosenek z filmów, głównie animowanych. Ale też dialogów. Mam swoje preferencje: „Shreka” i „Vaianę” wolę po polsku, a „Krainę Lodu” po włosku. Dodam, że naprawdę podziwiam tłumaczy pracujących przy animowanych produkcjach filmowych: przekładanie piosenek i filmów dla dzieci to karkołomny wyczyn.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).