Nie cierpię scen łóżkowych
„Opowieść podręcznej. Powieść graficzna”, il. Renée Nault

25 minut czytania

/ Literatura

Nie cierpię scen łóżkowych

Rozmowa z Stanisławem Kroszczyńskim

Lubię tłumaczyć literaturę młodzieżową, bo częściej niż ta skierowana do innych odbiorców jest bezpretensjonalna, zabawna, daje pole do popisu w dialogach. Wiele z najwybitniejszych dzieł światowej literatury powstało dla dzieci i młodzieży

Jeszcze 6 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Skończył pan – oprócz grafiki warsztatowej w pracowni Rafała Strenta – także romanistykę…
STANISŁAW KROSZCZYŃSKI: Oraz uczyłem się malarstwa w pracowni Jerzego Tchórzewskiego, to dla mnie ważne. Rafał jest świetnym pedagogiem i znakomitym artystą, takim kotem chodzącym własnymi drogami, natomiast teraz, po latach, coraz częściej odnajduję w swoim malowaniu ślady inspiracji Tchórzewskim.

Chciał pan zostać tłumaczem czy tak wyszło?
Jeszcze w podstawówce podziwiałem translatorskie dzieła Boya – Villona, Stendhala – i nie śmiałem nawet myśleć, że ja też mógłbym się poważyć, więc to chyba znaczy, że chciałem. Potem sromotnie poległem na studenckich próbach tłumaczenia Arthura Rimbauda i odpuściłem. Jakoś nikt mi nie wyjaśnił, że to po prostu niewykonalne. A potem już nie chciałem, zostałem przecież grafikiem. Jako student ASP zgłosiłem się do wydawnictwa Orbita, które poszukiwało twórców do projektowania okładek. Okładki się nie spodobały, za to jako (jednak) filolog otrzymałem pierwszą propozycję tłumaczenia. Zaczęło się od komiksów.

Dlaczego tłumaczenie poezji jest niewykonalne?
Poezja jest nieprzetłumaczalna. Pewnie, że warto bawić się w przekłady poezji, ale nieuchronnie wychodzi z tego coś tylko zbliżonego do oryginału. Villon Boya to znakomita, jędrna i przezabawna liryka, jednak zupełnie co innego niż prawdziwy Villon. Bardzo lubię niektóre polskie wersje poematów Eliota czy Apollinaire’a, podziwiam przekłady Pasoliniego autorstwa Jarosława Mikołajewskiego, ale „O, uczyń mi maskę” i „O make me a mask” to dwa zupełnie inne wiersze. Jeden Barańczaka, drugi Thomasa.

Równie dobrze można powiedzieć, że spora część prozy też jest nieprzetłumaczalna.
Oczywiście. Tłumacz w pewnym sensie pisze książkę na nowo, tyle że w oparciu o tekst obcojęzyczny. Nie przypadkiem przekładów dotyczy prawo autorskie. Z drugiej strony wiadomo: traduttore, traditore. Przeinaczamy oryginał, choćbyśmy się starali pozostać mu jak najwierniejsi. To samo powiedziane w innym języku nie jest już tym samym. Pozornie te same słowa mają inne konotacje, przetłumaczalne w zasadzie wyrażenia po przekładzie wyrażają jednak coś trochę innego. Rzym to nie Kraków, chociaż jedno i drugie miasto nie od razu zbudowano.

Stanisław Kroszczyński

Ukończył romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim oraz grafikę na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (w pracowni profesora Rafała Strenta). Zajęcia z malarstwa odbywał w pracowni profesora Jerzego Tchórzewskiego. Pracował w agencjach reklamowych. Specjalizuje się w przekładach literatury młodzieżowej, klasycznej i współczesnej, ale nie stroni też od non-fiction. Tłumaczył biografie malarzy (Caravaggia i Artemizji Gentileschi). Przekłada książki z angielskiego i francuskiego, takich autorów jak Helen Langdon, Maurice Leblanc, Stephen Clarke, A.G. Riddle, John Flanagan, P.L. Travers, Holly Black, Jean-Christophe Grangé, Joseph Delaney, Dav Pilkey, Walter R. Brooks, Erica James czy Misha Glenny.

Czyli żeby czytać poezję zagranicznych autorów, trzeba nauczyć się ich języka?
Może nie aż tak, ale warto jakieś pojęcie o danym języku mieć, przynajmniej podstawowe, tak żeby słyszeć melodię wiersza. Proszę spojrzeć: nie znając choć trochę starożytnej greki, wobec Homera jesteśmy właściwie bezbronni, a to przecież dzieła fundamentalne dla naszej kultury. Pokolenia wychowały się na strasznym przekładzie Dmochowskiego, dopiero przekłady Jeżewskiej i Chadzinikolau przyswoiły „Iliadę” w miarę współczesnemu językowi. Z „Odyseją” jeszcze gorzej… Choć z drugiej strony lepiej, bo już w 1953 roku pojawił się świetny, choć prozatorski przekład Parandowskiego. Nawiasem mówiąc, wiadomo, że Chadzinikolau przełożył też „Odyseję” – ale do dziś, ponad dziesięć lat po śmierci poety, nie została wydana. Szkoda.

W sporze „tłumacz: twórca czy odtwórca” nie ma pan wątpliwości?
Zdarzyło mi się dwa razy przekładać ten sam fragment, bo sądziłem, że tekst przepadł z zepsutym dyskiem, a potem się odnalazł, i to były dwa różne teksty. A jednocześnie gdzieś w tle majaczy ideał tłumacza przezroczystego, niewidzialnego, „z zegarkiem ustawionym na tę samą godzinę co autor”, jak ktoś to określił. Pewnie, że miewam wątpliwości i czasem nawet wyrzuty sumienia, ale ten tłumacz absolutny to tylko asymptota; wątpliwości staram się rozstrzygać na korzyść czytelnika, a więc w ostatecznym rachunku i autora. Nawet jeśli moja reakcja oscyluje w kierunku „co on bredzi”, chcę dać odbiorcy możliwie jasny komunikat, czyli chcę najpierw sam zrozumieć – bywa trudno – a potem wytłumaczyć. Właśnie tak, czasem tłumacz nie tylko musi przetłumaczyć, ale i wytłumaczyć.

Zaczynał pan w 1990 roku od „Błękitnej perły” Bédu, piątego tomu przygód trubadura Hugo. Chwilę później była „Wilczyca” Rosińskiego i Van Hamme’a. Lubił pan wcześniej komiksy?
Bardzo. Zachwycał mnie i dalej zachwyca „Le Génie des alpages” F’Murra czy „Carmen Cru” Lelonga, a z drugiej strony, tej rysunkowej – fascynuje mnie szalony, psychodeliczny Guido Crepax. Wielbię „Catalogue d’objets introuvables” Carelmana, chociaż właściwie to nie komiks, ale coś na pograniczu tekstu, rysunku i obiektu. Podziwiam Edwarda Goreya.

W katalogu Biblioteki Narodowej znalazłem informację, że w 1992 wraz z Mateuszem Fabjanowskim przełożył pan „Historię O” Pauline Réage. Gdzie indziej z kolei, że zajął się pan tylko kontynuacją tej klasyki powieści erotycznej, „Powrotem do Roissy”. Jak było naprawdę?
Przetłumaczyłem posłowie „O” autorstwa niejakiego Andrégo Pieyre de Mandiarguesa i „Powrót do Roissy” Réage. Straszne, okrutnie pretensjonalne grafomaństwo. Tłumaczyłem więc z przykrością, ale też z poczuciem misji: ta książka jest wszak niesłychanie ważna w niszowym nurcie historii literatury dotyczącym literatury erotycznej.

Brzmi tak, jakby co najmniej zrobił pan porządny risercz.
Trochę się tym kiedyś interesowałem; podczas studiów na romanistyce zawarłem znajomość z de Sadem, a potem znowu przez grafikę – poznałem Féliciena Ropsa, Beardsleya, komiksy wspomnianego Crepaxa czy Manary, po trosze też udzieliła mi się fascynacja Maurycego Gomulickiego „kulturą rozkoszy”. Kiedyś jako jeszcze studenci wiedliśmy o tym długie rozmowy… Natomiast w tłumaczeniu erotyka jest ciężką, niewdzięczną orką. Nie cierpię tłumaczyć scen łóżkowych! I wiem z rozmów, że jest to wśród tłumaczy niechęć dość powszechna. Inną zmorą są litanie podziękowań zamieszczanych nie wiadomo po co na końcu każdej niemal książki.

Stanisław KroszczyńskiStanisław Kroszczyński

Zmorą? Dlaczego?
Z erotyką to nic nowego: wiadomo, że brakuje w naszym języku odpowiedniego rejestru, który nie byłby ani wulgarny, ani trywialny. W dodatku słabsi pisarze po kursach „kreatywnego pisania” i ekscopywriterzy, którzy nawet całkiem nieźle radzą sobie z dialogami czy prostymi opisami, często tego już nie potrafią. Mamy wtedy wciśnięty na siłę obowiązkowy kawałek łóżkowy, który jest ponurym gniotem w całkiem poza tym dobrej książce. Pojawiają się jednak chlubne wyjątki: w uroczej powieści duetu Ellen i Ivison „Ten pierwszy rok” sceny intymne są przezabawne. Châpeau. Holly Black, autorka trylogii „Okrutny książę”, „Zły król” i „Królowa niczego”, po prostu ma pisarski warsztat, dzięki czemu tłumaczenie opisów zbliżeń elfowo-ludzkich nie jest bolesne.

A te nieszczęsne podziękowania to takie parę stron na końcu, których nikt nie czyta, ale szczególnie zdumiewające są wylewne wyrazy wdzięczności wobec redaktorów w książkach, które z całą pewnością przez nikogo nie były redagowane. To jakaś subtelna ironia czy co?

To jedyne minusy zawodu tłumacza?
Ach skąd, to są jedynie drobne uciążliwości. Prawdziwe minusy to proza/groza codzienności: takie sobie stawki, no i sporo wydawnictw nadal płaci za wykonaną pracę po dwóch, nawet czterech miesiącach. Zwykle dają sobie miesiąc na przyjęcie tekstu, a przecież to oczywiste, że w razie potrzeby tłumacz dokona poprawek też po odebraniu wynagrodzenia. Proszę sobie wyobrazić: idę do sklepu, kupuję grzybki marynowane i obiecuję, że jeżeli będą mi smakowały i się nimi nie otruję, to dam znać za miesiąc i potem w ciągu trzydziestu dni zapłacę. Albo po trzech miesiącach!

Zdarza się jednak, że tłumacz oddaje dzieło niekompletne, z opustkami albo w jakiś inny sposób – trzymając się gastronomii – spleśniałe.
To niech poprawi. Nie wyobrażam sobie, żebym na dowolnym etapie, po wypłacie czy przed nią, odmówił wprowadzenia uzasadnionych zmian. A skoro grzybki panu śmierdzą – to proszę pomyśleć o hipotetycznej odpowiedzi hydraulika na propozycję zapłaty po czterech miesiącach od naprawienia kranu. Tłumacz przecież także wykonuje konkretną pracę.

Zajmuje się pan przekładem zawodowo? To pana główne źródło utrzymania?
Tak, poza tym jeszcze w niewielkim zakresie udzielam się jako copywriter.

Zatem życie tłumacza to niełatwy kawałek chleba?
Rozkoszny, baśniowy i euforyczny, kiedy mam dobrą książkę. Strasznie ciężki, kiedy złą. Do tego dochodzą dręczące koszmary, bo przecież żyję przez większość dnia w świecie przedstawionym, więc kiedy przebywam w uniwersum horroru, fikcyjna rzeczywistość wraca we śnie. Kiedyś miałem cztery z rzędu takie książki, uczyłem się wtedy technik świadomego śnienia, żeby tego uniknąć. Z osobistego punktu widzenia przykład to zupełnie niezwykłe i swoiste przeżywanie literatury. Oczywiście można odmówić tłumaczenia i raz czy dwa razy zdarzyło mi się tak zrobić, jednak mam poczucie, że to tak, jakby lekarz chciał sobie wybierać chorych. Wyobraźmy to sobie: Grypa? Nudziarstwo, dajcie mi porządną schizofrenię! Odrzucając, ograniczamy się, pozbawiamy się możliwości innego, niekoniecznie konstruktywnego, ale pouczającego doświadczenia.

Aha, nie o to było pytanie... Jako praca zarobkowa to baśń i pasmo radości, bo przecież większość dnia przebywam poza realem. Muszę się skupić na świecie przedstawionym, ale przecież to uwielbiam, więc... Aha, znowu nie to. OK. Oprócz technik śnienia nauczyłem się nie sprawdzać za często stanu konta. Po co sobie psuć humor?

Margaret Atwood, Renée Nault, „Opowieść podręcznej. Powieść graficzna”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, 240 stron, w księgarniach od kwietnia 2021Margaret Atwood, Renée Nault, „Opowieść podręcznej. Powieść graficzna”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, 240 stron, w księgarniach od kwietnia 2021

A gdyby pan mógł, co by pan najchętniej przetłumaczył?
Pewnie każdy tłumacz ma swoje translatorskie marzenia... Kiedyś bardzo chciałem na nowo przetłumaczyć cały cykl o doktorze Dolittle, ale teraz już o wiele sceptyczniej się odnoszę do nowych przekładów dzieł, które w przekładzie stały się klasykami. „Mały Książę” Szwykowskiego, „Alicja” Słomczyńskiego, „Kubuś Puchatek” Ireny Tuwim… Najczęściej w literacką świadomość wrastają pierwsze liczące się polskie wersje, inne muszą się mierzyć z pierwowzorem, na siłę się odróżniać albo liczyć z zarzutami naśladownictwa. Stiller bezlitośnie krytykuje Słomczyńskiego, ale w swojej „Alicji” przyswaja mnóstwo ciekawych rozwiązań translatorskich poprzednika. W polskich tłumaczeniach „Doktora” pojawiają się irytujące potknięcia, ale niektóre wpadki mają przedziwny urok. Na przykład ważną postacią jest Mateusz Mugg, karmiciel kotów. Karmiciel kotów, niezły fach! Mieszkałem kiedyś w Buenos Aires i chodziłem do ogrodu botanicznego dokarmiać bezdomne koty. Zostałem karmicielem kotów, jak ulubiony bohater z dzieciństwa! W wiernym przekładzie musiałbym z niego zrobić sprzedawcę mięsa dla domowych zwierząt. Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę. Może raczej należałoby twórczo odświeżyć te stare przekłady? Bardzo chętnie się tym zajmę…

Dotarło do mnie pana translatorskie CV. Bardzo szybko pan tłumaczy i w dość nietypowy sposób, z dyktafonem.
Właściwie prawie od początku. Najpierw na kasetach, potem przeszedłem na dyktafony cyfrowe. Robiłem też próby z programami do rozpoznawania mowy, to jest bardzo interesujące zagadnienie, ale w skrócie można stwierdzić, że do tej pracy się nie nadają, a sztuczna inteligencja pod tym względem jest raczej ćwierćinteligencją. Używam ich do robienia notatek, ale tylko do tego. Dyktuję, bo cierpię na coś w rodzaju klawiaturowej dysgrafii, od ślęczenia godzinami przed monitorem bolą oczy i plecy, no i oczywiście w ten sposób przekład idzie kilka razy szybciej. Dodatkową zaletą dyktowania jest to, że od razu słyszę brzmienie tego, co tłumaczę. Za przepisywanie, rzecz jasna, trzeba płacić, co zwiększa koszty – ale dla mnie to ogromny luksus. Mogę sobie tłumaczyć, wylegując się albo spacerując po pokoju, albo w parku – mały dyktafon jest lżejszy od najlżejszego laptopa.

Robi pan autoredakcję czy przekład jest już na tyle czysty, że można wysłać wydawnictwu?
Autoredakcja jest niezbędna, bo o ile mówiony przekład – mam nadzieję – daje mi pewną płynność, pozwala słyszeć tekst, to zdarzają się też idiotyczne wpadki – kalki czy powtórzenia. Tak, autoredakcja jest niezbędną częścią translatorskiego procesu też i przy dyktowanym tekście.

Wróćmy na chwilę do początków. W cztery lata od debiutu translatorskiego przełożył pan z angielskiego powieść historyczną o pierwszych osadnikach. Dlaczego z angielskiego?
To stało się całkiem zwyczajnie, trochę podobnie jak przedtem z okładkami: powiedziano mi, że z francuskiego chwilowo nic do tłumaczenia nie ma, ale przecież zna pan angielski, to może... Czyli przypadek, dla mnie wyjątkowo szczęśliwy, bo gdybym został tylko przy francuskim, ominęłyby mnie tłumaczenia, które dały mi mnóstwo radości. Pewnie teraz o podobny dar od losu byłoby dużo trudniej, wydawnictwo nie powierzyłoby tak łatwo przekładu z danego języka komuś, kto nie legitymuje się stosownym dyplomem.

Słyszał pan, żeby kogoś proszono o dyplom?
Hm, to tylko domysł. Właściwie nie wiem, jak się teraz zostaje tłumaczem.

Zna pan jeszcze inne języki? Kiedyś, gdy pracowałem w W.A.B. i zaproponowałem panu tłumaczenie „Mojego przyjaciela najemnika” Jamesa Brabazona, ucieszył się pan (albo odetchnął z ulgą), że na szczęście liznął pan afrikaans.
Gorzej lub lepiej włoski, hiszpański, rosyjski. Uczę się niemieckiego, ale na razie raczej od podstaw. Marzy mi się też grecki – żeby poczytać Kawafisa i Homera. Z afrikaans to dosłownie było liźnięcie, ale faktycznie się przydało. Ściślej: dawno temu miałem znajomego, który jeździł w tamte okolice, hm, do pracy… Potem snuł opowieści przy whisky, wtrącając słówka w afrikaans.

W którym języku czuje się pan lepiej? W angielskim czy francuskim?
Z obu języków tłumaczyć lubię tak samo, z tym że angielskojęzycznych przekładów jest więcej, więc francuskie cieszą może trochę bardziej. Z drugiej strony, po francusku nie ukazuje się aż tak wiele książek, zwłaszcza dobrych…

Jakie mają mankamenty?
Och, najrozmaitsze. Ale rzeczywiście, grafomania w wydaniu francuskim jest zazwyczaj zupełnie inna niż polska. U nich szczególną cechą jest zamiłowanie do rozbudowanej metafory i to w gatunkach, gdzie byśmy się tego raczej nie spodziewali, na przykład w powieści sensacyjnej.

Dla wydawnictwa Jaguar przełożył pan „Mary Poppins na ulicy Czereśniowej” oraz „Mary Poppins i sąsiedzi”. Pierwsze cztery tomy tłumaczyła Irena Tuwim. Miał pan pietra?
Nie. Podszedłem do klasyki z szacunkiem i starałem się zachować klimat przekładu Ireny Tuwim. Było o tyle łatwiej, że Mary Poppins to książki mojego dzieciństwa, czytane po wielokroć, więc znałem już ten język. Oczywiście niesłychanie mi schlebia zaufanie okazane przez redakcję Jaguara i to, że moje nazwisko pokazało się obok tak znamienitego.

Harper Lee, Fred Fordham, „Zabić drozda. Powieść graficzna”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, Wydawnictwo Jaguar, 288 strony, w księgarniach od stycznia 2020Harper Lee, Fred Fordham, „Zabić drozda. Powieść graficzna”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, Wydawnictwo Jaguar, 288 strony, w księgarniach od stycznia 2020

Przetłumaczył pan chwilę temu komiks na podstawie „Zabić drozda” Harper Lee, a całkiem niedawno z kolei ukazała się graficzna wersja „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Czytał pan poprzednie przekłady? Miał je pan pod ręką? 
Tak, oczywiście czytałem oba przekłady „Drozda”, jednak do komiksowej adaptacji bardziej się przydał ten starszy, Zofii Kierszys. Miałem też na podorędziu przekład „Podręcznej” autorstwa Zofii Uhrynowskiej-Hanasz, niejednokrotnie konfrontowałem swoje pomysły z jej rozwiązaniami. Natomiast chyba istotniejsze w tym wypadku było tłumaczenie serialu – zwłaszcza kluczowych pojęć, chodziło o uniknięcie dysonansu poznawczego. Krótko mówiąc: tak, jasne. Jeżeli nie jestem pierwszy, czerpię z poprzednich tłumaczeń i uczę się od ich autorów. Wersję graficzną odnoszę do oryginału powieści – inaczej czasem nawet nie da się zrozumieć, o co w adaptacji chodzi.

Zajmował się pan wszystkimi tomami młodzieżowej serii „Zwiadowcy”. Tłumaczenie bestsellera cieszy bardziej?
Nie wszystkimi, zaledwie siedmioma z kilkunastu. Akurat praca nad „Zwiadowcami” była raczej mozolna, bo narracja jest prowadzona w specyficzny sposób. Obfituje na przykład w powtórzenia, które polszczyzna źle znosi, a do tego autor wypowiada się z wielką swadą na tematy, w których jego wiedza wymaga niejakiej korekty – więc pojawia się potrzeba redakcji stylistycznej i merytorycznej już na etapie przekładu. Cieszy mnie natomiast, że to ja w wewnętrznej recenzji poleciłem Jaguarowi serię, która okazała się takim przebojem. Potem zaś oczywiście biadoliłem, walcząc z pułapkami tekstu. Mniej więcej wtedy też się przekonałem, jak zwodniczy bywa internet. Na jakimś rzekomo bardzo specjalistycznym forum poświęconym łucznictwu i kuszom szukałem fachowej terminologii, znalazłem – a potem zweryfikowałem z naukową literaturą… Prawie wszystkie określenia były przez miłośników strzelectwa zdefiniowane błędnie. Z drugiej zaś strony, dostęp do bronioznawczej literatury uzyskałem także za pośrednictwem sieci. Wystarczy tylko wiedzieć, jak i gdzie szukać.

Wyznaje pan zasadę nieufania autorowi?
Może nie tak bym to nazwał, ale co mam zrobić, kiedy książkowy bohater wsiada do samolotu w lutym, a ląduje w czerwcu? Gdy użycie kuszy w sposób proponowany przez autora skończyłoby się co najmniej oślepieniem strzelca? Gdy drobiazgowo opisany przez autora takielunek rozpadłby się przy pierwszym podmuchu wiatru? Gdy francuski cytat w amerykańskiej powieści znaczy raczej co innego, niż autor (chyba) zamierzał albo jest po prostu błędny? Francuski poprawiam w zasadzie machinalnie, ale doświadczenie uczy, że koniecznie trzeba weryfikować wszelkie wtręty w językach innych niż ojczysty język autora. Błędy w obcojęzycznych cytatach pojawiają się właściwie zawsze.

Poprawia pan na własną rękę czy daje znać wydawcy?
Najczęściej chodzi o drobiazgi, choć niekiedy, jak w wyżej wspomnianym casusie kuszy, zgubne dla hipotetycznego użytkownika danego sprzętu. Oprócz tego uratowałem psa i dwa koty, które autorzy uśmiercili zupełnie niepotrzebnie dla intrygi. W moich przekładach żyją! Pies ocalał za zgodą redakcji – ukłon w stronę Jaguara. Koty samowolnie. Osobną sprawą jest to, że wydawca oczekuje od tłumacza poprawek. Jeżeli autorka lub autor każe bohaterom w przerwach między kwestiami dialogu na przemian przewracać oczami, wzdychać, kręcić głową, kiwać głową, spoglądać i znów przewracać oczami… to redakcja życzy sobie, żeby tłumacz coś z tym zrobił. Słusznie, prawda? A może jednak autorzy wiedzą coś, czego my nie wiemy? Może nieznośne dla nas gadulstwo, powtórki to jakiś tajny sposób na pozyskanie uwagi i sympatii czytelników, a my, redagując i korygując, niweczymy autorski zamysł uwiedzenia grupy docelowej?

Zrobił pan – tu już sobie wyliczyłem dokładnie – 1, 6, 11, 19 i 30 tom cyklu „Kot, który...” Lilian Jackson Braun. Nie żal panu, że nie wszystkie?
Ocalone w przekładzie koty tam właśnie… Nie, nie żal. Przy tak wielu odsłonach cyklu wymiana tłumaczy jest korzystna, zapobiega wypaleniu czy rutynie. Swoją drogą, miałem pewien udział i w innych tomach. Na przykład redaktor poprosił mnie kiedyś o konsultację, stwierdziwszy, że nie rozumie przekładu wykonanego przez koleżankę. Termin – na jutro, wiadomo. To była straszna noc, ale i śmiech przez łzy. Tłumaczka między innymi kwiatkami z całą powagą błogiej ignorancji napisała o groźnej promieniotwórczej roślinie – a w oryginale była banalna nuclear plant.

Wracając szerokim łukiem do trylogii Holly Black i jej scen łóżkowych – od dość dawna zajmuje się pan literaturą młodzieżową. Ceni ją pan?
Chyba mogę powiedzieć, że tak zwane YA – young adults – to moja przekładowa specjalność. Lubię tłumaczyć literaturę młodzieżową, bo częściej niż ta skierowana do innych odbiorców jest bezpretensjonalna, zabawna, daje pole do popisu w dialogach. Wiele z najwybitniejszych dzieł światowej literatury to literatura dziecięca/młodzieżowa, do której chętnie wracają zarówno YA, jak i dorośli: „Muminki”, „Alicja w Krainie Czarów”, „Puchatek”, „O czym szumią wierzby”, „Władca pierścieni”, „Doktor Dolittle”, „Księga dżungli”, „Pippi”, „Wyspa skarbów”, wspomniana „Mary Poppins”… To literatura przemawiająca językiem baśni, mitu, odwołuje się więc do naszej kulturowej podświadomości. Nie przypadkiem Alicja jest bohaterką psychodelicznego hymnu Jefferson Airplane, „Puchatka” czyta się (też) jak traktat filozoficzny, a Pippi jest ulubienicą feministek. W dzieciństwie i wieku nastoletnim czytamy książki, które nas kształtują na całe życie; może to zabrzmi trochę zbyt górnolotnie, ale mam poczucie uczestnictwa w jakimś bardzo istotnym procesie.

Sama Black jest dość wyzwolona w swoich powieściach. Młodzież tam pali nie tylko papierosy, uprawia seks, stosuje przemoc. Myśli pan, że to literacka brutalizacja w obrębie baśniowego sztafażu czy jakieś odzwierciedlenie rzeczywistości?
Holly Black bardzo zręcznie porusza się na granicy światów – jednym są silnie obecne w anglosaskiej wyobraźni wątki celtyckiej mitologii, drugi to współczesna codzienność pokazana w sposób jak najbardziej realistyczny. Życie nastolatków jest burzliwe i chaotyczne, pełne przygód – czasem wyjątkowo ponurych i niebezpiecznych – nauka i życie rodzinne to tylko grzeczna przykrywka tego, co się tam kłębi. Dzieją się rzeczy niezwykle istotne, oczywiście ważna jest miłość, a więc i seks; oczywiście towarzyszy temu walka o pozycję w hierarchii, a więc pojawia się przemoc. Rzecz jasna wszystko to jest zaprawione narkotykami, a przynajmniej alkoholem. Tak jest teraz (vide „Patointeligencja”), tak było i za czasów naszej – w każdym razie mojej – młodości. Hm, może i dlatego lubię tłumaczyć „młodzieżówkę”… Co do miłości i seksu, ważne u Holly jest jeszcze coś – zupełnie bezpruderyjne podejście do faktu, że uczucie może łączyć dwie dziewczyny czy dwóch chłopaków. Albo chłopaka z chłopakiem-elfem! Na szczęście w przestrzeni mitycznej normą jest nienormatywność.

Holly Black, „Żelazna kraina”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, Wydawnictwo Jaguar, 352 strony, w księgarniach od kwietnia 2021Holly Black, „Żelazna kraina”. Przeł. Stanisław Kroszczyński, Wydawnictwo Jaguar, 352 strony, w księgarniach od kwietnia 2021

Właśnie ukazał się trzeci tom cyklu „Elfy ziemi i powietrza”: „Żelazna kraina” w pana przekładzie. Przy okazji tomów pierwszego i drugiego – „Złej królowej” i „Serca trolla”, które tłumaczyła Iwona Michałowska i które ukazały się w 2006 roku pod innym tytułem – dokonał pan (jak widnieje na stronie redakcyjnej) adaptacji translatorskiej. Na czym polegała?
Tamten przekład pochodzi z trochę innej epoki. Od tego czasu w czytelniczej wyobraźni na dobre się zadomowiły elfy, wtedy jeszcze nazywane skrzatami (niesłusznie, bo przecież do psotnej czeredki fairy people zaliczają się też olbrzymy, ogry, trolle). Prekursorem był Barańczak, elfami nazwał fairies w swoim „Śnie nocy letniej”. Oczywiście elfy (elves, ale to bez wątpienia to sam gatunek) wprowadził do współczesnej literatury Tolkien, a do języka polskiego jego znakomita tłumaczka, Maria Skibniewska. Adaptacja polegała więc przede wszystkim na dostosowaniu realiów świata przedstawionego do kilku ostatnio wydanych przekładów.

Dla części czytelników tłumacz jest postacią marginalną, czasem niezauważalną, chociaż często właśnie na niego zwala się winę za potknięcia autora. Jak swoją rolę pan postrzega?
Tłumacz jest oczywiście pośrednikiem między autorem i odbiorcą, ale też szczególnym przypadkiem czytelnika. Jest nie tylko czytelnikiem zawodowym, czyli biorącym pieniądze za czytanie – podobnie jak recenzenci czy badacze literatury. W odróżnieniu od nich tłumacz siłą rzeczy jest czytelnikiem ekstremalnie wnikliwym; czyta przecież każde słowo autora, nie opuszczając przydługich opisów, jak się to zdarza czytelnikowi rekreacyjnemu (oczywiście świadomie używam takiego określenia przez analogię do rekreacyjnego użycia substancji psychoaktywnych). Tłumacz jest więc z punktu widzenia autora czytelnikiem idealnym. Mamy tu więc szczególny przypadek lektury, niewystępujący w żadnej innej sytuacji. Nawet najwnikliwszy literaturoznawca nie zauważa każdego zaimka i każdej kropki. My musimy. Jednocześnie jest to oczywiście proces czytelniczy całkowicie wypaczony, choćby z racji właśnie tej drobiazgowości. Nikt normalny tak nie czyta! Zwykły konsument literatury robi to dla przyjemności, student z musu, badacz-filolog najczęściej szuka w książce uzasadnienia hipotezy. My analizujemy słowo po słowie, w dodatku często poddajemy tym zabiegom literaturę, nad którą uczony nigdy by się nie pochylił – rozbieramy na atomy brukowce, by je złożyć w zupełnie nową całość.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.