ADAM PLUSZKA: Wiele się mówi, że Finowie – obok Węgrów – żyją w wiecznej depresji, bo ich język w niczym nie przypomina języków sąsiadów.
SEBASTIAN MUSIELAK: Nie wiem, czy Finowie żyją w wiecznej depresji, może to tylko my tak postrzegamy ich północną powściągliwość... Jeśli to reguła, to znam mnóstwo wyjątków. Zgadzam się natomiast, że uświadomienie sobie faktu mówienia językiem tak różnym od mowy sąsiadów musi być doświadczeniem wstrząsającym. Jeszcze nie tak dawno, bo paręset lat temu wierzono, że fiński wywodzi się z hebrajskiego albo greki. Dziś Finowie są raczej dumni ze swojej inności językowej i są fenomenalnie skuteczni w promowaniu swojego języka i kultury za granicą, choć akurat z Polską mają trochę pod górkę.
Czyli plotki o depresji są przesadzone?
Nie, coś jest na rzeczy, bo mimo tak chwalonego za granicą systemu szkolnego Finlandia stoi na niechlubnym światowym podium w odsetku samobójstw wśród młodzieży. Sam upatruję źródeł skłonności Finów do autodestrukcji w zbyt dużym rozkroku między obsesyjnym pędem do hipernowoczesności, konkurencyjności w gospodarce i innowacyjności a głębokim i intymnym, pozaczasowym wręcz zakorzenieniem w naturze. Jak powiedział jeden z moich ulubionych fińskich autorów, Petri Tamminen: „Fin tak długo ukrywał się w lesie, że teraz las ukrywa się w nim”.
Jak brzmiało pierwsze zdanie, którego nauczyłeś się po fińsku?
Jeśli pominąć typowe, ale mało ciekawe: „Mam na imię Sebastian” i „Dzień dobry”, to pierwszym zdaniem, którego musiałem się nauczyć chyba już w pierwszym tygodniu na filologii fińskiej w Poznaniu, było albo: „Pääskyt lentävät etelään”, albo „Pappi puhui pitkään”. Pierwsze może znaczyć np. „Jaskółki lecą na południe”, a drugie np. „Pastor mówił długo”. Piszę „na przykład”, bo bez kontekstu te zdania są wieloznaczne – pierwsze można też przetłumaczyć na polski czas przyszły, a w drugim zamiast „pastora” dać „księdza” albo „popa”, który w fińskiej wersji może być w ogóle kobietą. Ale wtedy tego nie wiedziałem – mieliśmy po prostu wykuć te zdania na pamięć, bo występują w nich głoski niespotykane w języku polskim.
Sebastian Musielak
Ur. 1970, absolwent poznańskiej filologii fińskiej. Pracował jako tłumacz na targach i wycieczkach, w biurach i na budowach, w polskiej fabryce autobusów i w fińskiej stoczni, najbardziej jednak lubi tłumaczyć literaturę i tym głównie zarabia na życie. Przetłumaczył kilkadziesiąt książek z języka angielskiego oraz kilkadziesiąt powieści, kilkanaście opowiadań i jedną sztukę z języka fińskiego. W 2015 roku założył Oficynę Wolny Tor, która wydaje e-booki z nowszą klasyką fińską. Grywa w szachy, biega na orientację w płaskich butach i jeździ na starym rowerze. Mieszka z żoną i dwójką dzieci w podpoznańskim Suchym Lesie.
Które głoski są niespotykane w polszczyźnie?
Szczególnie przykry dla początkującego jest system samogłoskowy, bo nawet z pozoru „te same” (umierajcie, naiwni...), jak „i”, „e” czy „a”, wymagają innego ustawienia języka – przednie samogłoski są wyższe niż w polskim, „a” znów jest niższe i głębsze. Straszliwe są dyftongi, po których od razu widać, że to się nie może udać: „yö”, „öy”, „äy”... Ze spółgłoskami jest niby lepiej, bo jest ich mniej niż u nas, ale nie ma zmiękczania, a to cecha, której chyba nie sposób się nam pozbyć – ja zmiękczam spółgłoski stojące w zapisie przed „i” do tej pory. A kogo nie dobił iloczas, na dodatek w drugiej czy trzeciej sylabie, kiedy masz zaakcentować pierwszą? Koszmar.
Po co postanowiłeś się tak męczyć?
Nie pamiętam już tak dobrze, co ostatecznie zaważyło na tym, że jednak dotrwałem do drugiego semestru. Może właśnie ta pozorna niemożliwość ogarnięcia tak skomplikowanego systemu gramatycznego podziałała mobilizująco. A może po prostu chciałem pojechać do Finlandii na kurs językowy w wakacje, co wcale nie było takie pojedyncze, jak to w Poznaniu mówimy...
Kiedy nauka przestała być udręką?
Pierwszy szok minął po paru tygodniach, w drugim semestrze było już dobrze. To na pewno zasługa naszej świetnej i doświadczonej lektorki, Sirkki Ojaniemi, która była bardzo wymagająca i umiała większość z nas zmotywować. Swoje zrobiło też tempo pracy – czternaście godzin fińskiego tygodniowo, z czego większość na praktyczną naukę języka, daje jednak realne wrażenie, że człowiek robi postępy. A to już zaczyna być przyjemne. Skrzydeł znów dodał mi wyjazd na stypendium do Helsinek na cały pierwszy semestr czwartego roku.
Jak wyglądała konfrontacja akademickiego fińskiego z fińskim fińskim?
Nie było tragicznie, bo już wiedziałem, czego się spodziewać: druga nauczycielka fińskiego naszej grupy, Heljä Nurmela, na trzecim roku zdążyła nam zdradzić starannie skrywany przed początkującymi sekret: otóż nikt w Finlandii nie mówi tak, jak nas uczą na zajęciach.
Musisz wiedzieć, że ten „fiński fiński” to w rzeczywistości całe kontinuum – od „ogólnokrajowego” języka mediów, który odpuścił już sobie wiele formalizmów języka literackiego i uprościł zasady, przez ogólnofiński mówiony i jego odmiany regionalne, po gwary (które w fińskim są nadal żywe i mocno się od siebie różnią) i slangi ośrodków miejskich. A literatura piękna już od dawna pełnymi garściami wybiera z mówionego.
Czy tę fińską powściągliwość, o której mówiłeś, widać literaturze?
Kiedy myślę o fińskiej powściągliwości, od razu przychodzą mi do głowy „Muminki” Tove Jansson. Wyczuwam w nich coś surowego, niedosięgłego i wycofanego.
Jak to jest z Tove Jansson? Raz w ambasadzie szwedzkiej przy jakimś small-talku odniosłem wrażenie, że Szwedzi słabo ją kojarzą, mimo że pisała po szwedzku.
Nie za bardzo wiem, co szwedzkojęzyczni Szwedzi myślą o szwedzkojęzycznej Fince Tove Jansson. Znam tylko opinię Agnety Pleijel, że – poza wierszami Edith Södergran, wielkiej fińskiej poetki, która tak jak Jansson myślała i pisała po szwedzku – pisarstwo autorki „Muminków” wywarło na nią wielki wpływ. Ale kto wie, może to sprawa jednostkowa. Może niektórzy Szwedzi mają z Jansson ten sam problem, co niektórzy Polacy z Miłoszem, Mickiewiczem czy Leśmianem. Niby pisali po naszemu, ale cholera ich wie.
A jak z tą powściągliwością jest u innych pisarek i pisarzy?
Chyba najlepiej widać to u tych pisarzy, których u nas komercyjne wydawnictwa nie chcą. Dopiero co wydany w Wolnym Torze Petri Tamminen jest co prawda mistrzem minimalizmu w prozie (do jego ulubionych zajęć podczas długich podróży pociągiem należy wykreślanie wszystkich zbędnych – czyli praktycznie wszystkich – przymiotników z artykułów prasowych), ale „Kraina chowańca” nie jest jeszcze aż tak skrajnie minimalistyczna jak nieznane u nas i na moje oko nieprzekładalne „Żywoty” czy drukowane we fragmentach w „Czasie Kultury” okruchy ze „Wspomnień”.
Lepiej znany fiński mistrz, Mika Waltari – choć sam w swoim wyjątkowym jak na owe czasy (1935 rok!) poradniku dla aspirujących pisarzy zalecał umiar – pisał raczej książki długie, a jego wydane w Polsce stare kryminałki z serii o komisarzu Palmu czy baśń „Chiński kot” (po polsku w przekładzie Iwony Kiuru) były pisane pełnokrwistą, dobrze odżywioną frazą. Współcześni pisarze fińscy też raczej nie oszczędzają ani na formie, ani na treści. Najnowszymi przykładami niech będą wydana w lutym cegła Jussiego Valtonena pod tytułem „Nie wiedzą, co czynią” w moim tłumaczeniu czy tegoroczne, niewydane jeszcze chyba nigdzie poza Finlandią „O” Mikiego Liukkonena – 860-stronicowy traktat o tym, „dlaczego rzeczy mają się tak, jak się mają”, który stał się wielkim wydarzeniem.
Także przedstawiciel starego już pokolenia, tłumaczony i wydawany przez Bożenę Kojro Arto Paasilinna („Wyjący młynarz”, „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe”) to raczej członek nielicznego klanu fińskich gawędziarzy. Na odkrycie w Polsce nadal czeka wybitny współczesny Kari Hotakainen, którego można by uznać za umiarkowanego minimalistę. Z rzeczy wydanych w Polsce chyba właśnie nasi wolnotorowi pisarze najlepiej obrazują tę fińską powściągliwość – w tym samym zdaniu obok Petriego Tamminena wymieniłbym Raiję Siekkinen i jej „To się zdarzyło tutaj” w przekładzie Katarzyny Aniszewskiej oraz wznowiony w moim, poprawionym przekładzie „Tainaron. Listy z innego miasta” Leeny Krohn.
Wolny Tor się opłaca?
Oficyna Wolny Tor bynajmniej nie zalicza się do obiegu komercyjnego; jest to raczej osobliwy – i niestety nieudany – projekt wydawniczy.
Dlaczego?
Bo miało być pięknie, a wyszło tak jak zawsze. Parę lat temu podczas rozmowy zupełnie o czym innym Rysiek Turczyn rzucił pomysł i tak to się zaczęło. Założyłem fundację, żeby wydawać ambitniejszą prozę fińską – a w dalszych planach ogólnie skandynawską – w formie e-booków. Niestety, klapa, bo naiwnie liczyłem, że na tak ambitny i innowacyjny projekt duże fińskie fundacje kulturalne szczodrze sypną groszem. U Finów e-booki jednak nie chwyciły, a nasz rynek czytelniczy to dla nich żadne kokosy – w ostatnich latach wydajemy średnio żałosne dziesięć fińskich tytułów rocznie, o których piszą najwięcej allegrowicze („tanio sprzedam”). Rozmiar fińsko-polskiej klęski dobrze obrazuje przykład nieróżniącej się znacznie pod względem wielkości czy liczby mieszkańców Szwecji, która ma w Polsce rok w rok średnio sto (!) swoich książek dostępnych po polsku.
W czym tkwi problem?
Część to osobliwość naszego podwórka tłumaczy z języka fińskiego – jest nas garsteczka i do tego ta połowa, która mieszka w Polsce, raczej się nie odnajduje w działalności marketingowej. Przed laty próbowałem to robić, jeździłem po wydawcach i bywałem na targach, prezentowałem próbki, namawiałem, ale zainwestowany w to czas nijak się nie zwracał, więc dałem sobie spokój. Bożenie Kojro w jej wydawnictwie idzie lepiej, ale ona z kolei musiała zarzucić książki ambitne, a nowych też nie wydaje za dużo.
Problem w tym, że nawet taka gwiazda literatury fińskiej i europejskiej jak Sofi Oksanen – którą goszczono przecież z honorami na ubiegłorocznym Big Book Festival – nie może sobie w Polsce znaleźć wydawcy: za chwilę ukaże się jej trzecia powieść i będzie miała inny adres niż poprzednie – były już Świat Książki i Czarne, a teraz będzie Znak. Od paru lat gotowe do wydania „Krowy Stalina” leżą na półce u wydawcy. A wydawałoby się, że kogo jak kogo, ale Oksanen można by sensownie u nas zareklamować i sprzedać.
Myślisz, że dałoby się to jakoś zmienić?
Coraz częściej myślę, że jest w Polsce miejsce na prężną agencję literacką, która specjalizowałaby się w literaturze fińskiej. To by nam popchnęło sprawę do przodu. Trzeba nam też nowych i dobrych tłumaczy. W miarę regularnie literaturę piękną tłumaczą z fińskiego na polski tylko cztery osoby: Bożena Kojro, Iwona Kiuru, Edyta Jurkiewicz-Rohrbacher i ja.
Poza tym w ogóle nasz rynek wydawniczy jest dziwny. Na przykład całkiem niedawno pewne polskie wydawnictwo wypuściło fińską powieść, której tłumaczenie zleciło chyba z angielskiego przekładu. „Osobliwe” to bardzo oględne słowo na takie praktyki.
Sebastian MusielakZdarza się, że autor woli, gdy się go tłumaczy z przekładu, nie z rodzimego języka, i zwykle wiąże się to z nakładem pracy tłumacza i jego redaktora. Albo jeśli tak jest łatwiej znaleźć wydawcę.
Wątpię, żeby Finowie woleli mieć polski przekład robiony z tłumaczenia. Znam ich rynek od dawna, a do tego sam jestem trochę wydawcą, więc wiem, że fińscy właściciele praw zazwyczaj nalegają, żeby ich tytuły tłumaczyć z języka oryginału. W końcu sami pomagają kształcić tłumaczy i zazwyczaj dobrze się we wszystkim orientują.
W Wolnym Torze wydałeś dwie książki z serii „Finnish weird”. To nurt w fińskiej literaturze?
Nie jestem krytykiem i trudno mi powiedzieć, na ile uprawnione jest twierdzenie, że mamy do czynienia z nowym nurtem, ale zdaje się, że po dziesięcioleciach absolutnej dominacji realizm w fińskiej prozie zaczyna słabnąć. Pierwszym wyraźnym sygnałem schyłku realizmu było przyznanie w 2000 roku najważniejszej fińskiej nagrody literackiej, „Finlandii”, Johannie Sinisalo za jej nie do końca realistyczne „Nim zajdzie słońce”. Nasze wolnotorowe wydanie to wznowienie, bo powieść Sinisalo wydało w 2005 roku pod tytułem „Nie przed zachodem słońca” słowo/obraz terytoria.
Sinisalo z kolei palmę pierwszeństwa przyznaje Leenie Krohn. I nie bez powodu – wznowiony przez nas „Tainaron” był nominowany do „Finlandii” już w 1985 roku, lecz wtedy realizm trzymał się jeszcze mocno i na nominacji się skończyło. Dziś „Finnish weird” to już chmara fińskich pisarzy, nominowanych, nagradzanych i wydawanych za granicą, również w języku angielskim, co dla Finów jest ogromnym sukcesem.
Kogo jeszcze warto odkrywać?
Zależy, co kto lubi. Ja lubię Jyrkiego Vainonena, zresztą trochę już u nas znanego dzięki Międzynarodowemu Festiwalowi Opowiadania, na którym gościł w ubiegłym roku. Jyrki został doceniony także za oceanem, gdzie przed paru laty wydano zbiór jego opowiadań. Ale poza wymienionymi wyżej klasyczkami, których pisarstwo na szczęście odkryły także „normalne”, komercyjne wydawnictwa, na uwagę zasługują zupełnie w Polsce nieznani Tiina Raevaara, Pasi Jääskelainen, Emmi Itäranta czy pisząca po szwedzku Maria Turtschaninoff – wszyscy zdobywali nagrody i wydawano ich za granicą, co zdaje się wskazywać, że „Finnish weird” może być atrakcyjny także dla wydawców głównego nurtu.
Jak próbujesz przekonywać polskich wydawców do literatury fińskiej?
Najczęściej perswazją, przytaczam wtedy nagrody i recenzje, dodaję coś od siebie. Czasem, jeśli mam, dodaję kilku- czy kilkunastostronicowe próbki, ale te robię coraz rzadziej, choć płaci nam za nie FILI, fińska instytucja, bez której mielibyśmy w tym kraju po 1989 roku może dwa przekłady literatury fińskiej na polski. Kilka rzeczy, które mi się najbardziej marzyły i do których przez lata nie zdołałem nikogo w Polsce namówić, wydałem w końcu w Wolnym Torze. Obawiam się, że to była jedyna szansa dla tych świetnych książek i prawdopodobieństwo, że pozostałe kupione przez nas tytuły, których już nie wydamy, jeszcze kiedyś ożyją w języku polskim, z każdym rokiem maleje. Boleję nad tym. Bardzo się cieszę z Tamminena i Siekkinen, wypuścimy też kolejnego – trzeciego już w Polsce – Daniela Katza, ale nic ponadto.
Rozczarował cię rynek wydawniczy?
Nie. Rynek i czytelnictwo są, jakie są, i głupio się obrażać na rzeczywistość. Obecna sytuacja literatury fińskiej w Polsce to splot wielu czynników, na które my, tłumacze, mamy niewielki wpływ. Kiedy sytuacja jest taka, że gorzej już raczej być nie może, to znaczy, że może być tylko lepiej. Wierzę, że prędzej czy później to nastąpi. W końcu mamy w Polsce trzy bardzo dobre ośrodki nauczania fińskiego: Gdańsk, Poznań i Warszawę.
Jak rozumiem, z przekładów z fińskiego trudno wyżyć. Czym się zatem zajmuje tłumacz z tak egzotycznych języków, gdy czeka na zlecenie?
Wiesz, bywało, że miałem tylko fińszczyznę i dawaliśmy w czwórkę radę. Ale nie zawsze jest tak dobrze. Zanim zacząłem dostawać rzeczy z fińskiego – a drgnęło dopiero w roku 2003 – przez siedem czy osiem lat po studiach tłumaczyłem tylko z angielskiego. I robię to do dziś – kiedy na horyzoncie nie ma nic fińskiego, biorę angielszczyznę.