ADAM PLUSZKA: Słusznie mówi się o Colette jako skandalistce?
KATARZYNA BARTKIEWICZ: Słusznie, Colette była wielką skandalistką – w kontekście tamtej epoki. Nawet we Francji przełomu wieków, u schyłku belle époque, w okresie głębokich przewartościowań w wielu dziedzinach życia, jej zachowania gorszyły, jej powieści bulwersowały, a ona sama wytykana była palcem przez liczne środowiska. Chodziło o obrazę moralności wedle kryteriów obowiązujących w mieszczańskim świecie III Republiki, który niewolny był – by tak rzec bardziej swojsko – od dulszczyzny. Mówimy o jej dziesiątkach przygód hetero- i homoseksualnych, głośnych ślubach i rozwodach, burzliwym związku z dużo młodszym pasierbem, występach scenicznych promujących nagość czy wreszcie o tekstach, w których poddawała rewizji powszechnie respektowane wówczas wartości: małżeństwo, rodzinę i macierzyństwo.
Skąd tak gremialne oburzenie? Bohema przecież nieraz naruszała obowiązujący ład moralny.
Otóż działo się to w czasach, które można określić mianem pierwszej rewolucji medialnej (druga nastąpiła, kiedy pojawiły się media elektroniczne), rosła potęga prasy, a dostęp do niej stał się powszechny. W Europie wychodziły tysiące tytułów (w samej malutkiej Belgii, gdzie drukowano poza cenzurą, przed pierwszą wojną światową naliczono ich 1100, w tym 500 dzienników). Nowiny rozchodziły się szybko. Prasa codzienna i pisma ilustrowane żywiły się często – jak i dziś – skandalem.
A co na to Colette?
Wiedziała, że tak jest postrzegana, ale ta świadomość w niewielkiej tylko mierze wpływała na jej postępowanie. Mam wrażenie, że ona sama nie uważała siebie za skandalistkę. Pod koniec życia skarżyła się nawet, że jest postrzegana „w sposób szablonowy”. Jakby nie do końca rozumiała lub nie chciała rozumieć, o co naprawdę chodzi.
Katarzyna Bartkiewicz
Ur. 1953, romanistka, archeolożka-amatorka, domorosła historyczka sztuki, wieloletnia lektorka w Instytucie Francuskim w Warszawie, od połowy lat 80. przekłada na język francuski teksty naukowe (historia, historia sztuki, archeologia, epigrafika, numizmatyka). Od 2007 roku związana z wydawnictwem W.A.B, dla którego przełożyła m.in. książki: „Uchodźcy z Korei Północnej” Juliette Morillot i Doriana Malovica (2008), „Monet. Biografia” Pascala Bonafoux (2009), „Diego i Frida” J.-M. G. Le Clézio (2009), „Czyste, nieczyste” Colette (2009) i ostatnio „Colette. Biografia” Claude Francis i Fernande Gontier (2014). Obecnie pracuje w Kancelarii Prezydenta RP.
Jednym z kluczy do zrozumienia tej rozbieżności może być wychowanie i atmosfera domu, w którym kształtowała się jej osobowość i ogląd świata, a kluczową postacią była matka – Sidonie Colette, zwana Sido. Wierna adeptka jednej z XIX-wiecznych utopii, przyjaciółka Victora Considéranta, ucznia Charles’a Fouriera, Sido wpajała dzieciom swoją własną filozofię, podważając wartości regulujące zachowania społeczne w małym miasteczku. Jej nauki nie czerpały z żadnej moralności. Żadnych nakazów, żadnych zakazów, żadnych sankcji. Dążyła do tego, żeby dzieci nie powielały istniejących wzorów, żeby nie były do nikogo podobne. Dotyczyło to wszystkich aspektów życia – od upodobań kulinarnych, po związki emocjonalne w rodzinie. Jej córka, Sidonie-Gabrielle skandalizowała zatem zapewne już od dziecka. Pisarka odtworzyła tamte zachowania i doznania, kreując po latach postać Klaudyny w serii powieści, które wywołały wielkie zgorszenie wśród czytelników. W jednym z najpiękniejszych tekstów, napisanym w roku 1927, kiedy była już matką nastolatki, Colette rozlicza się z obrazem dziewczynki, jaki wówczas stworzyła. „Zdarzyło mi się niegdyś uczynić bohaterką powieści dziewuszkę czternasto- czy piętnastoletnią… Niech mi to będzie odpuszczone, nie wiedziałam wówczas, co to znaczy” („Narodziny dnia” w przekładzie Krystyny Dolatowskiej).
Sido przekazała również córce całkiem nową koncepcję miłości, opartą po części na myśli Charles’a Fouriera i jego teorii namiętności.
Czyli?
W dużym skrócie mówiąc, Fourier twierdził, że światem rządzą namiętności potępiane przez zachodnioeuropejską kulturę, która widziała w nich przede wszystkim grzech. Tymczasem walka z namiętnościami jest przyczyną wszelkiego zła. Zamiast dławić uczucia, należy się im poddać i nadać im moc dobroczynną.
Filozofia matki, a więc pośrednio także utopijne idee Fouriera, w sposób bardziej lub mniej jawny zdeterminowały życie i twórczość Colette. Ta teza, uważana dziś przez wielu za bardzo kontrowersyjną, została sformułowana w wydanej właśnie w Polsce biografii pisarki pióra Claude Francis i Fernande Gontier.
fot. Leopold Reutlinger (1863–1937)
W pani przekładzie.
To prawda. Ale wracając do tematu: nie bacząc na normy etyczne, ani na zdanie i uczucia innych, kierowana namiętnościami, Colette realizowała swój własny „projekt”. Jean Cocteau zauważył wręcz, że była „niezdolna oddzielić dobro od zła”. To najprawdopodobniej dzięki temu mogła stawić czoło wszystkim życiowym skandalom, zachowując niejako „czyste sumienie”. W niewielu współczesnych opracowaniach dotyczących Colette zwraca się uwagę na związek między lekcjami furieryzmu a swoistą moralnością, czyli – w powszechnym rozumieniu – amoralnością pisarki. Istnienie takiego związku jest wręcz kontestowane przez niektórych biografów i analityków jej twórczości. Dzisiaj, z perspektywy lat, nie oburza już naga pierś tancerki, lecz nadal mogą bulwersować niektóre wybory moralne Colette.
Poparła nie tego, kogo trzeba?
Tak, ale o tym za chwilę. Mówiąc o wyborach moralnych, myślę przede wszystkim o zachowaniach Colette wobec bliskich jej osób. Może zabrzmi to trochę naiwnie i „politycznie niepoprawnie”, bo powinno się próbować wszystko zrozumieć i opisać, a nie osądzać, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pisarka dążyła niekiedy do samorealizacji kosztem innych. W poszukiwaniu przyjemności bywała bezwzględna, nie wahała się uciekać do podstępu, nieraz kłamstwa, trzeźwo kalkulowała zyski i straty. Czasami wychodziła z potyczek pokonana, lecz umiała odwracać niekorzystne dla siebie sytuacje, była niedoścignioną mistrzynią udawania, także w sferze uczuć. Taki obraz rysuje się po lekturze opowieści, które snuła w ostatnim kwartale życia, kiedy to z gorszycielki przeistoczyła się w stateczną i poważaną damę z dystansem patrzącą wstecz. Taki przekaz, z pewnością nie zawsze obiektywny, pozostawili także ci, których po drodze zraniła, byłe kochanki i kochankowie oraz niektórzy świadkowie wydarzeń.
Na przykład?
Można wspomnieć choćby markizę de Morny, zwaną Missy, wielką miłość Colette (związek trwał od 1905 do 1911 roku) i współautorkę jednego z największych teatralnych skandali epoki, którą pisarka bez skrupułów porzuciła dla młodego mężczyzny, przywłaszczywszy sobie na dodatek jej posiadłość w Bretanii. Jak dowodzą zebrane i opublikowane we Francji w 2009 roku „Lettres à Missy” [„Listy do Missy”], Colette nie zachowała dla dawnej kochanki ani odrobiny czułości, choć widywała ją jeszcze w latach 30. W powieści „Czyste, nieczyste” (1941) uwieczniła ją pod postacią Chevalière, kreśląc niezbyt pochlebny portret. Samotną i zrujnowaną markizą opiekował się do końca życia Sacha Guitry, przyjaciel Colette. Wedle jego słów, kiedy w 1944 roku Missy popełniła samobójstwo, pisarka przyjęła wiadomość obojętnie i nie wzięła udziału w pogrzebie. Kiedy natomiast on sam znalazł się podczas wojny w obozie w Drancy, Colette nie zrobiła nic, żeby mu pomóc. Miał o to później pretensje do swej przyjaciółki.
Kolejną po wielokroć ranioną osobą była córka pisarki, Colette Renée de Jouvenel, która przez całe życie zmagała się z piętnem sławnej matki. Colette z całą pewnością na swój sposób kochała jedyne dziecko, co jednak nie przeszkodziło jej pozostawić małej na wychowanie niańce i czasami nie zaglądać do niej przez dwa lata. Ważniejsze były wówczas scena, pisanie krytyk teatralnych, młodziutkie aktorki i – oczywiście – życie towarzyskie. Czy takiego zachowania także i dziś nie nazwalibyśmy skandalicznym? Na koniec, nie wiadomo czemu, Colette pozbawiła córkę dużej części spadku, zapisując w testamencie prawie cały majątek ostatniemu mężowi, Maurice’owi Goudeketowi. Po śmierci matki Colette de Jouvenel podważyła zapisy testamentowe i wygrała proces, który stał się głośny w Paryżu. Były też inne wybory moralne, które dziś jeszcze wywołują zdumienie, choć i je można próbować uzasadniać chęcią ocalenia najbliższej osoby i własnego szczęścia.
Claude Francis, Fernande Gontier, „Colette.
Biografia”. Przeł. Katarzyna Bartkiewicz, W.A.B.,
544 strony, w księgarniach od lipca 2014 Co ma pani na myśli?
Między innymi współpracę Colette z faszyzującym, antysemickim i ksenofobicznym pismem „Gringoire” podczas drugiej wojny światowej. Dziennik ten – wyrażający opinie skrajnej francuskiej prawicy już przed wojną – w 1940 roku poparł reżim Vichy. W 1941 „Gringoire” opublikował w odcinkach powieść Colette „Julie de Carneilhan”, niewolną od treści antysemickich. Podobne akcenty pojawiały się w wypowiedziach pisarki już przy okazji afery Dreyfusa. Może to dziwić, tym bardziej że od końca lat 20. Colette związana była z Żydem, Maurice’em Goudeketem. Do dziś nie znamy odpowiedzi na pytanie o związek między współpracą z kolaboranckim tytułem a ówczesnymi wydarzeniami w życiu pisarki. 21 grudnia 1941 roku Maurice został przez Niemców zatrzymany i osadzony w obozie w Compiègne pod Paryżem, skąd transporty internowanych kierowane były do obozów zagłady. Colette poruszyła wówczas niebo i ziemię oraz wszystkie swoje znajomości, żeby uwolnić męża. Nie napomknęła jednak o tym ani słowa nawet w rozmowach z najbliższymi. Maurice został zwolniony na początku lutego 1942 roku.
Swoje stanowisko wobec tragicznych wydarzeń w Europie wyraziła słowami bohaterki wspomnianej powieści: „Nie rozmyślam o wojnie. Nie jest sprawą kobiety rozmyślać o wojnie”. Należy jednak zawsze pamiętać, że powieściowa narratorka nie jest tożsama z autorką.
Pozostaje faktem, że w dorosłym życiu – jeśli pominiemy słynny wywiad z 1910 roku dotyczący feminizmu – Colette stroniła od publicznych wypowiedzi na tematy polityczne. Można mieć wrażenie, że była wobec nich obojętna. Mawiała, że nic z tego nie rozumie. Choć, za sprawą ojca, polityczną inicjację przeszła już w dzieciństwie, uczestnicząc w kampanii wyborczej kapitana Colette’a, kiedy kandydował na mera Saint-Sauveur-en-Puisaye. Taka postawa – należy przypuszczać, że po części udawana – była z pewnością bardzo wygodna, bo pozwalała pisarce zabiegać o uznanie w różnych środowiskach.
No właśnie: feminizm. Mówi się o Colette jako o matce feminizmu.
Można się z tym zgodzić lub nie, w zależności od tego, które ze znaczeń tego terminu weźmiemy pod uwagę. Nic bardziej mylnego niż przypisywanie Colette roli nestorki w walce o równouprawnienie kobiet. We wspomnianym wywiadzie na zadane przez dziennikarza pytanie o to, czy jest feministką, Colette odpowiada: „Tak… z punktu widzenia… społecznego, oczywiście”. Lecz zaraz potem dodaje: „Ależ nie! Sufrażystki napawają mnie niesmakiem. Jeśli jakieś kobiety we Francji postanowią iść tą drogą, to – mam nadzieję – szybko damy im do zrozumienia, że takie zwyczaje się u nas nie przyjmą. Powiem panu, na co sufrażystki zasługują. Na baty i harem…”. Tak więc, chcąc się zapewne przypodobać tradycjonalistom, pisarka twierdziła, że feministki należy okiełznać. Kobiecie i mężczyźnie przypisywała zresztą całkiem inne role społeczne. Uważała za śmieszne dążenie kobiet do uzyskania praw wyborczych i zajmowania się polityką, to była domena zarezerwowana – wedle niej – wyłącznie dla mężczyzn. Nie była więc feministką w tym pierwszym, historycznym znaczeniu tego słowa.
Sidonie-Gabrielle Colette, „Czyste, nieczyste”.
Przeł. Katarzyna Bartkiewicz, W.A.B. 2009Czym innym było natomiast jej własne pragnienie uniezależnienia się: „nauczyła się pisania jako formy niezależności kobiecej” (Maria Janion, z przedmowy do „Czystego, nieczystego”). Pod tym względem była z całą pewnością emancypantką, „kobietą wyzwoloną”. Wiedziała ponadto, że niezależność ekonomiczna warunkuje każdą inną formę niezależności. Zabiegała – w życiu i w literackiej fikcji – o prawo kobiety do podmiotowości i do samostanowienia. Stąd jej walka ze stereotypami rządzącymi relacją między kobietą i mężczyzną. Jednym z wyrazów uprzedmiotowienia kobiety była według niej instytucja małżeństwa. Paradoksem zaś pozostaje to, że sama dobrowolnie poddała się temu „zniewoleniu” aż trzy razy.
Pierwszy mąż, Henry Gauthier-Villars, zwany Willym, czerpał korzyści z jej twórczości. Upowszechnił się sąd, że zamykał ją w pokoju na szesnaście godzin i kazał pisać. Inna sprawa: lata minęły, zanim udało się jej odzyskać prawa do swoich książek i do podpisywania ich własnym nazwiskiem. Miłość – przez dwanaście lat – może być aż tak ślepa?
Wpierw sama pisarka, a za nią niektórzy biografowie obalili ten mit o pisaniu pod przymusem. Natomiast powodów, które skłoniły Colette do zamążpójścia było wiele, ale najważniejszym wydaje się fascynacja dużo starszym, doświadczonym mężczyzną, świetnym dziennikarzem, krytykiem teatralnym i muzycznym, bywalcem salonów, a przede wszystkim człowiekiem pióra. Do małżeństwa z Willym namawiała ponadto córkę Sido, co może dziwić, ale tu wzięły górę jej pragmatyzm i myślenie ekonomiczne, bo Henry Gauthier-Villars był dziedzicem niemałej fortuny. Z początku Colette zachłysnęła się paryskim życiem oraz barwnym, pełnym napięć, intryg i skandali środowiskiem dziennikarskim. Pod okiem męża, który podrzucał jej ciekawe lektury, szlifowała swoje zdolności pisarskie, poprawiała teksty, uczyła się rzemiosła, w tym korekty. Pisała recenzje muzyczne, sygnując je Colette Gauthier-Villars. Dzięki mężowi poznała najważniejsze postaci francuskiego świata artystycznego przełomu wieków. To był ważny etap jej kształcenia i dojrzewania. Szybko jednak wyszło na jaw, że Willy ma kochankę, okazał się poza tym większym hulaką, niż myślała. Nie była to z pewnością jedyna przyczyna, dla której Colette przekroczyła wówczas progi safickiego Paryża, gdzie – jak piszą autorki wspomnianej biografii – „panowała atmosfera haremu […], a mężczyzna, mąż czy kochanek, był jedynie ochronnym parawanem”. Ale z pewnością pisarka nie darzyła męża ślepą miłością, była to – moim zdaniem – miłość przemyślna.
Owe naciski ze strony Willy’ego na pisanie sama Colette określała mianem zachęty, cała reszta to legenda. Faktem jest natomiast, że Henri Gauthier-Villars przywłaszczył sobie autorstwo cyklu o Klaudynie i że o ile wszyscy wokół wiedzieli, kto te powieści naprawdę napisał, to Colette przez lata walczyła o formalne prawo do swoich książek. Szczególnie po rozstaniu z Willym, kiedy zmuszona została do zarabiania na życie pisaniem.
A wracając do kwestii płci?
Można przypisać Colette prekursorską rolę – oczywiście toutes proportions gardées – w rozważaniach nad naturą płciowości, zmysłowości i seksualności i ich uwarunkowaniami społecznymi i kulturowymi. Jej zdolność obserwacji, wrażliwość, brak uprzedzeń sprawiły, że pochyliła się nad tym, co dziś określamy mianem płci kulturowej. Zrobiła to – powiedziałoby się – po amatorsku, to jest bez żadnego uporządkowanego aparatu pojęciowego, ale z dużym znawstwem. Pobrzmiewają oczywiście w tych rozważaniach echa fourierowskich teorii, co nie umniejsza jednak osobistego wkładu Colette. Najlepszym przykładem są tu jej późne utwory, a szczególnie quasi-autobiograficzny esej o miłości, zmysłach i namiętnościach, „Czyste, nieczyste”.
Wydaje mi się, że Colette wiedziała, co robi. Pozowała do zdjęć, podrzucała redakcjom plotki o sobie. Nakręcała koniunkturę.
Tak, to prawda. „Projekt” Colette, o którym wspominałam, to nie tylko zachowania dalekie od obowiązujących wzorców etycznych, to także bezustanna autokreacja. Z rozmysłem i konsekwentnie budowała swój wizerunek, bawiąc się nim przez całe życie. Stworzyła postać, mit, który do dziś nie przestaje przesłaniać rzeczywistości, narzucając tak różne interpretacje.
Sidonie-Gabrielle Colette, „Dialogi zwierząt”.
Przeł. Beata Geppert, W.A.B. 2013 Colette uciekała się przy tym do wielu sposobów. Wykorzystywała najnowocześniejsze środki, między innymi fotografię. Z wyjątkiem kilku zachowanych zdjęć, tych najstarszych, które wydają się naturalne, większość ukazuje wykreowaną postać, upozowaną w starannie dobranej scenografii, i nie dotyczy to tylko czasów kariery scenicznej, bynajmniej. Pozowała nago, ale przede wszystkim pozowała, nigdy nie dawała się zaskoczyć. Colette zdawała sobie sprawę z siły oddziaływania obrazu.
Otworzyła też sieć salonów piękności.
Colette była – jak matka – pragmatyczna i życiowo zaradna. Podczas światowego kryzysu lat 30., już jako znana pisarka i dziennikarka, znalazła się w tarapatach finansowych za sprawą Maurice’a, który zajmował się handlem precjozami i zbankrutował. Colette, utrzymująca się już wówczas z pisania, nie poddała się. Skrzyknęła kilkoro przyjaciół i znajomych, którzy utworzyli produkującą kosmetyki spółkę o nazwie Colette. Firma odniosła krótkotrwały sukces, rzeczywiście powstała wówczas sieć salonów piękności. Nie było to zresztą pierwsze przedsięwzięcie promocyjne i biznesowe, w którym uczestniczyła. W czasie, kiedy walczyła o swoją literacką tożsamość, a w Europie został zaszczepiony amerykański pomysł na umieszczanie nazwiska na towarach, zaczęły się we Francji pojawiać lody „Klaudyna”, balsam, perfumy, skarpetki, a nawet papierosy sygnowane imieniem bohaterki cyklu powieściowego. Colette dała tym samym dowód bardzo nowoczesnego rozumienia znaczenia reklamy.
Mistrzyni marketingu?
Tak, prowokacja traktowana właśnie jako zabieg marketingowy. Kiedy pojawiła się pierwsza adaptacja teatralna „Klaudyny”, a główną postać zagrała Polaire – wówczas wschodząca gwiazdeczka – obie panie, pisarka i aktorka, zaczęły pojawiać się publicznie u boku Willy’ego w identycznych kostiumach scenicznej postaci, co miało z jednej strony budzić ciekawość, a z drugiej prowadzić do konfuzji. Wpisywało się to świetnie w strategię budowania wizerunku. Wiele działań pisarki polegało na celowym myleniu tropów, stąd ta maskarada, te plotki podrzucane redakcjom, wieloznaczne zachowania i wypowiedzi. Obraz nie mógł być jednoznaczny.
Mimo tych wszystkich pozorów Colette pilnie strzegła swej najgłębszej intymności. Niewiele wiemy o wstydliwej chorobie, której nabawiła się kilka miesięcy po ślubie z Willym. Mimo że zaleczona, choroba dawała o sobie znać kolejnymi następstwami przez długie lata. Niewiele też wiadomo o prawdopodobnej utracie pierwszej ciąży, być może także na skutek choroby wenerycznej, w pierwszych latach małżeństwa. Aluzja do tego wydarzenia pojawia się w jednym z późnych opowiadań.
Katarzyna Bartkiewicz / fot. z archiwum prywatnego
Truman Capote napisał o niej opowiadanie. Roseanne Cash piosenkę. Po czterokrotnym zgłaszaniu jej kandydatury między 1924 a 1937 rokiem, w 1945 roku przyjęto ją do Akademii Goncourtów. Później została jej przewodniczącą. Była też członkinią Królewskiej Akademii Belgijskiej (1935). Jeśli spojrzeć na daty, niełatwo jej to wszystko przyszło, prawda?
Kiedy spotkała się z Trumanem Capote’em, była znana i – już wówczas – uznana. O spotkanie z nią zabiegało wielu. Dwudziestotrzyletni Amerykanin napisał opowiadanie „Biała róża” (w tomie „Psy szczekają”) długo po tym, jak Jean Cocteau umówił go z Colette w jej ostatnim paryskim mieszkaniu w Palais-Royal, pewnego lipcowego popołudnia 1947 roku. Tytułowa biała róża to nazwa kryształowego przycisku do papieru, który otrzymał wtedy od niej w podarunku. Capote wyszedł oczarowany osobowością gospodyni, zafascynowała go jeszcze bardziej niż jej pisarstwo. W późnych latach 40. Colette była już określana mianem Wielkiej Damy francuskiej literatury.
Jednak literackie i społeczne uznanie przyszło jej, jak pan wspomniał, niełatwo. Pamiętano być może przede wszystkim jej bitwy z pierwszym mężem na książki, a trzeba przyznać, że była to – łagodnie mówiąc – mierna literatura. Dziś nikt już tego nie czyta, bo to powieści z kluczem, z doraźną tezą. Poza tym, po drugiej wojnie przebąkiwano o jej stronniczych uwikłaniach z czasów rządów Vichy. Prawdziwa sława i uznanie przyszły dopiero w ostatniej dekadzie życia. Jednak nie była to już ta sama Colette.
Co się w niej zmieniło? Zgorzkniała?
Nie zgorzkniała, bynajmniej. Złagodniała. Jej spojrzenie na świat stało się bardziej przenikliwe. Nabrała też dystansu do siebie i do otoczenia. Przypuszczam, że miało to miejsce po rozpadzie drugiego małżeństwa i zakończeniu burzliwego romansu z pasierbem. Spotkała Maurice’a, człowieka gruntownie wykształconego, który przez resztę życia był jej kochankiem, najlepszym przyjacielem, doradcą finansowym i wydawcą jej książek, a także oparciem w chorobie. Zmagała się z artretyzmem, który na koniec przykuł ją do łóżka. W późnych tekstach, a myślę tu między innymi o powieści „Narodziny dnia”, która zainicjowała cały cykl, Colette powraca najczęściej do lat młodości. Opowieści nabierają charakteru refleksyjnego, naprawdę osobistego, choć trudno je nazwać autobiograficznymi, oddają to, co można by nazwać jej sztuką życia i sztuką odczuwania. Po raz pierwszy rozprawia się w nich z wieloma wyborami, jakich w życiu dokonała. Bywa wobec siebie krytyczna, co wcześniej nieczęsto jej się zdarzało. Snuje rozważania o tym, jak była i jest postrzegana, czyli o czymś, co do pewnego momentu wcale jej nie interesowało. Czuje się postrzegana w „sposób iście szablonowy”, co budzi jej sprzeciw. Przez całe życie walczyła przecież ze stereotypami i z pewnością nie chce dać się zamknąć w stereotypie gorszycielki.
Nigdy jednak do końca nie rozstrzygniemy, ile w ostatnich narracjach Colette jest literackiej fikcji – z narratorką włącznie – a ile jej samej. Czasami można odnieść wrażenie, że kreuje swój nowy wizerunek. W „Narodzinach dnia” pisze: „Czytając te słowa, pomyśli ktoś może, że kreślę mój portret. Cierpliwości: to nie portret, to mój model tylko”.
Ale wróćmy do powszechnego uznania.
W końcu dostrzeżono także jej pióro. W maju 1945 roku została jednogłośnie wybrana do Akademii Goncourtów, a państwo francuskie w uznaniu zasług przyznało jej order Grand-officier Legii Honorowej (w polskiej hierarchii orderowej odpowiada to Komandorii z Gwiazdą). Pod koniec życia Colette stała się instytucją. Jean Cocteau pisał wówczas nieco złośliwie: „Kończy swą drogę znaczoną pantomimami, instytutami piękności i podstarzałymi lesbijkami w apoteozie poważania”. Ona zaś sama nie mogła przestać pisać. W „Niebieskiej latarni” przyznaje: „Z pokorą więc będę pisać dalej. Nie ma dla mnie innego losu”.
Colette lubiła zwierzęta. Poświęciła im książkę, „Dialogi zwierząt”. Z wielkim wyczuciem, zrozumieniem i miłością pisała o kotce Kiki i buldożku Tobym. Towarzyszyły jej całe życie?
Wiele wspaniałych, upozowanych zdjęć przedstawia Colette w towarzystwie zwierząt, które zawsze były obecne w jej życiu. Przypisywała im ludzkie odczuwanie i ludzkie charaktery. Darzyła je czasami głębszym uczuciem niż ludzi. Najważniejsze były koty, a właściwie kotki, potem psy, ale też ptaki i owady, a wśród nich motyle. Muszę jednak tutaj podważyć kolejne obiegowe przekonanie: w swoich utworach Colette poświęca równie dużo miejsca światu roślinnemu co zwierzętom. Najpiękniejsze opisy dotyczą właśnie roślin. Pisarka wchodzi z nimi w intymne relacje, wykorzystuje w bogatej metaforyce, czasami personifikuje, odczytując ich intencje. Opisy te stanowią prawdziwe wyzwanie dla tłumacza. Chylę czoło przed Krystyną Dolatowską, która potrafiła, jak niewielu, przełożyć to na polski: „Odbyliśmy wieczorny spacer wybrzeżem, wzdłuż jego części najbardziej ludnej, wąskim podmokłym pasmem, gdzie sadziec konopiasty, zawciągi, skabiozy ofiarowują oczom gamę liliowatych różowości, wysokie, kwitnące sity grona brunatnych jadalnych ziaren, mirt swoją białą woń, białą, gorzką, drażniącą gardło, tak białą, że wywołuje mdłości i ekstazę, i tamaryszki różową mgłę, trzciny maczugi o futrze bobra”. To z „Narodzin dnia”.
Czy jest coś, o czym Claude Francis i Fernande Gontier w tej sporej biografii Colette nie napisały? Coś pominęły?
Tak. O ile dość szczegółowo przedstawione zostały heteroseksualne związki Colette, o tyle niewiele dowiadujemy się o jej bardzo licznych związkach z kobietami. Oprócz tego, że poznajemy jej życiowe partnerki z imienia i nazwiska i że często towarzyszy temu krótka historia tych postaci, opis samych relacji jest niezwykle oszczędny, by nie powiedzieć pruderyjny: „Colette zakochała się bez pamięci…”, „Colette zniewolona uczuciem…”. To tak, jakby autorki biografii zainspirowały się słowami narratorki z „Czystego, nieczystego”: „Trochę mi nieswojo dotykać na chłodno tworu tak kruchego i zewsząd zagrożonego, jakim jest para kochających się kobiet”. Całkiem więc umyka charakter tych związków, nie możemy się nawet domyślać, czy chodziło jedynie o fascynację cielesną, czy były oparte na jakichś głębszych, choć chwilowych, uczuciach. Odczułam to najbardziej we fragmentach dotyczących wspomnianego kilkuletniego związku pisarki z markizą de Morny, która odegrała tak znaczącą rolę w życiu Colette. Być może wynika to także ze stanu źródeł. To fakt, „Lettres à Missy” zostały wydane jakiś czas po publikacji biografii. Ale autorki w ogóle rzadko sięgają do osobistej korespondencji. Inna sprawa, że trudno wniknąć w intymność Colette, bo nawet w listach i innych tekstach, które nie były przeznaczone do publikacji, zachowuje pełną kontrolę nad swoim wizerunkiem. Pełno w nich metafor i niedomówień, aluzji, które nieraz trudno odczytać. Z pewnością dużo więcej można odnaleźć między wierszami w powieściach i nowelach, choć tu czasami wpada się w pułapkę literackiej fikcji.
Oprócz biografii Colette, która właśnie się ukazała, tłumaczyła pani także „Czyste, nieczyste”. Jakie to było doświadczenie?
Powiedzieć, że było to przede wszystkim ogromne wyzwanie, to banał. Chodziło o pierwszy przekład Colette od czasu, kiedy Krystyna Dolatowska umożliwiła polskiemu czytelnikowi poznanie wielu znaczących utworów, w tym cyklu o Klaudynie, czyli od połowy lat 70. Przed rozpoczęciem przekładu postanowiłam jednak nie wracać do polskich tekstów w przekładzie Dolatowskiej. Pamiętam, że już podczas pierwszej lektury „Czystego, nieczystego” uderzyła mnie melodyjność frazy. Podczas pracy nad książką zdumiona byłam, jak wielkie jest to ułatwienie dla tłumacza. Fraza Colette układała się sama!
Przełożyła też pani biografię Claude’a Moneta pióra Pascala Bonafoux oraz biografię łączoną Fridy Kahlo i Diega Rivery autorstwa noblisty Jeana-Marie Gustave’a Le Clézio. Która była trudniejsza?
Nie mam wątpliwości. Trudniejszy był Le Clézio, a to z powodu nieudolności, z jaką książka została napisana. Tak, wiem, mówię o nobliście. Autor zachłysnął się historią Fridy i Diega, a właściwie historią światowej rewolucji, i postanowił napisać swoją własną wersję tej historii. Nie dość, że mylił fakty i chronologię zdarzeń, co z trudem udało się wyprostować w polskiej wersji, to jeszcze ubrał to wszystko w nadmiar słów. Powstał bardzo pretensjonalny, emfatyczny tekst.
Pewnie gdyby nie Nobel, nikt by jej nie wydał.
Może i tak. Ale złożyło się kilka rzeczy: pisarza uhonorowano literackim Noblem za całokształt, a Frida Kahlo – nieco już zapomniana – powróciła do łask za sprawą filmu i wielkiej monograficznej wystawy prezentowanej we wszystkich europejskich stolicach. Wypadało więc wydać książkę także w Polsce. Wespół z redaktorką próbowałam ratować, co się da. Kiedy w 2009 roku ukazał się polski przekład, krytycy obarczyli mnie winą za wszystkie ułomności oryginału. No bo przecież noblista nie mógłby czegoś takiego napisać! Ot, taka dola tłumacza…
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.