Jedenaście lat z Proustem
Marcel Proust, 1891

23 minuty czytania

/ Literatura

Jedenaście lat z Proustem

Rozmowa z Krystyną Rodowską

Obawiać się? Osobliwe pytanie. Że będę przedmiotem ataków? Jak śmiałam zamachnąć się na świętość? Na wielkie nazwisko tłumacza Balzaca, Stendhala i Montaigne’a? – mówi autorka nowego przekładu „W stronę Swanna” Prousta

Jeszcze 6 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Moja żona wymyśliła kiedyś, że po sposobie wymawiania nazwiska Swann można stwierdzić, czy ktoś przeczytał całego Prousta.
KRYSTYNA RODOWSKA
: Zaintrygował mnie pan. Nie słyszałam o takim teście.

„Swann” kusi, by wymawiać go z angielska: „suon”, jak łabędź. Sprawa wyjaśnia się w rozdziale drugim szóstego tomu (w przekładzie Magdaleny Tulli): „Opowiadano mi, że Gilberta, spytana złośliwie, albo też z niezręczności, przez inną młodą pannę o nazwisko ojca, nie tego przybranego, tylko prawdziwego, zmieszała się i by pozbawić naturalnego brzmienia słowo, które miało paść z jej ust — zamiast «Suann» powiedziała «Svann», by po chwili zorientować się, że po tej przeróbce nazwisko obciąża ją jeszcze bardziej, bo z angielskiego zrobiło się niemieckie”.
Dziękuję za przypomnienie, a właściwie podpowiedź. Angielskiego wciąż nie znam, mimo wielokrotnego podchodzenia do tego języka. I niestety, nie czytałam przekładu Magdaleny Tulli (nie wątpię, że jest bardzo dobry, bo to świetna pisarka). W tłumaczeniu Macieja Żurowskiego (skądinąd mojego profesora na romanistyce) ten passus brzmi zupełnie inaczej (sprawdziłam), bardzo pokrętnie...

Pani przygoda z tłumaczeniem „W stronę Swanna” zaczęła się w 1997 roku – przełożyła pani fragment do monograficznego numeru „Literatury na Świecie”. Ile zajęło pani przetłumaczenie całego tomu?
To jest pytanie trudne, bo zajmowałam się tym z wieloma przerwami, czasem bardzo długimi z różnych powodów. Około pięćdziesiąt stron tekstu powieści, „Combray I”, opublikowałam w „kultowym” już dzisiaj numerze 1–2/1998 „Literatury na Świecie”, praktycznie nie do zdobycia. Projektodawcą tego numeru był filozof, tłumacz esejów Prousta, Deleuze’a i Barthes’a o Prouście, wykładowca na UJ i uczelniach amerykańskich, Michał Paweł Markowski, zaś mój nowy przekład pokaźnej części „W stronę Swanna” otwierał numer, prowadził w gąszcz nieznanych do tej pory w Polsce tekstów Prousta i o Prouście. Pamiętam promocję tego numeru dla publiczności, entuzjastyczne głosy ówczesnych słuchaczy i czytelników, otwartych na nowe interpretacje dzieła Prousta. Nagrałam wtedy dość długi wywiad dla radiowej Dwójki o moich doświadczeniach związanych z tłumaczeniem tego fragmentu, zaś Michał Paweł Markowski namawiał mnie gorąco, bym podjęła się tłumaczenia całości „Poszukiwania”. Jeszcze dwa lata później, w listopadzie 2000 roku, dedykując mi swój wybór esejów Prousta, napisał: „Krysi, wciąż pierwszej tłumaczce Prousta”. Cieszył mnie ten sukces, otwierał przede mną drogę do ewentualnych dalszych, ale dla mnie to nie był moment na kontynuację.

Marcel Proust, „W stronę Swanna”. Przeł. Krystyna Rodowska, Officyna, 480 stron, w księgarniach od września 2018Marcel Proust, „W stronę Swanna”. Przeł. Krystyna Rodowska, Officyna, 480 stron, w księgarniach od września 2018Dlaczego?
Podjęłam się tego przekładu niejako z zaskoczenia i nie z własnej inicjatywy, lecz z namowy redaktora naczelnego pisma, Piotra Sommera (w owym czasie nie miałam jeszcze śmiałości, by ważyć się na polemizowanie z Proustem Boya). Idąc „za ciosem”, opublikowałam jeszcze trochę później, na tych samych łamach, kolejny, mniejszy objętościowo fragment „W stronę Swanna” (nr 10–11, 1999). Ale zaraz potem nastąpiła dłuższa przerwa w życiorysie tłumaczki Marcela Prousta, trwająca aż do jesieni 2013 roku.

Co się wtedy działo?
W tym czasie odbywałam liczne podróże na zaproszenie organizatorów międzynarodowych festiwali poezji w Europie (Francji, Hiszpanii), Quebecu i przede wszystkim w Ameryce Łacińskiej. Te podróże, występy, kontakty z poetami z różnych krajów, publikacje moich wierszy na łamach pism meksykańskich, argentyńskich, nikaraguańskich, kubańskich, kolumbijskich, quebeckich (w przekładach na hiszpański i francuski) zaowocowały z czasem przygotowaniem do druku dwóch obszernych antologii: poezji francuskiej („Na szali znaków”,2008) i najwybitniejszych poetów Ameryki Łacińskiej („Umocz wargi w kamieniu”, 2011), wydanych bardzo starannie przez wrocławskie Biuro Literackie. Wydałam także na Kubie (z inicjatywy i przy wsparciu ambasady polskiej) tomik przekładów własnych wierszy na hiszpański, we Francji zaś w roku 2012 ukazał się pięknie wydany wybór „Vers le nu” (W stronę nagości), wierszy latami stopniowo tłumaczonych na francuski w tandemie z zaprzyjaźnionym wybitnym poetą Bernardem Noëlem (którego poezję ja z kolei przedstawiłam w mojej antologii poezji francuskiej). No cóż, to był ważny okres w mojej biografii, zwrócony przede wszystkim ku poezji. Pod koniec roku 2012 wydałam wybór wierszy staro-nowych z czterdziestu czterech lat: „Wiersze przesiane 1968–2011”. I dopiero wtedy przyszedł czas na powrót do pracy nad przekładem „W stronę Swanna”.

Co panią skłoniło do tego powrotu?
Zawsze wiedziałam, że do Prousta wrócę, że kiedyś ukończę przekład – choćby tylko pierwszego tomu „Poszukiwania”I tak się stało: w 2013 roku pożegnałam się z drogą mojemu sercu Ameryką Łacińską udziałem w jednym z największych, najbardziej prestiżowych festiwali poezji w Medellin (Kolumbia), gdzie poetów przychodzą słuchać wielotysięczne tłumy – i już mając zagwarantowane trzymiesięczne stypendium Centre National du Livre, wyjechałam do Paryża i potem do Arles na południu Francji, aby kontynuować przekład. Warunki do pracy miałam wspaniałe, zwłaszcza w Arles, mieście Van Gogha, w historycznym budynku dawnego szpitala psychiatrycznego; zaczynałam dzień, spoglądając przez małe okienko w moim pokoju na patio, dokładnie takie, jakim on je namalował, miałam dostęp do ogromnej biblioteki na pierwszym piętrze, otwartej w dzień i w nocy. Wracałam do Warszawy przed Nowym Rokiem 2014, mając w komputerze około stu pięćdziesięciu stron przekładu, czyli wciąż mniej niż połowę powieści. Nie danym mi było jednak spokojnie kontynuować pracę po powrocie. Wydawczyni, z którą podpisałam umowę, ani myślała wypłacić mi należną zaliczkę, zwodząc terminami. Nie pozostało mi nic innego, jak odstąpić od umowy, po uprzednim skonsultowaniu tego kroku z prawniczką ZAIKS-u. Nie przewidywałam dalszych komplikacji, które, niestety, nastąpiły.

To znaczy?
Wydawnictwo Noir sur Blanc, początkowo bardzo zainteresowane wydaniem „mojego” Prousta, w końcu nie zdecydowało się na to. Szukałam więc dalej śmiałka, skłonnego zaryzykować wydanie nowego przekładu, wiedząc, że wydawcy raz po raz korzystają z możliwości wznawiania tomów „Poszukiwania” w interpretacji Boya. Trwało to jakiś czas, po drodze była operacja zaćmy, ponieważ w rezultacie ślęczenia nad drobnym drukiem edycji Plejady moja i tak już duża krótkowzroczność szybko się zwiększyła, tak że przyjaciele i znajomi, skrzyknąwszy się na Facebooku, wielkodusznie złożyli się na moją komercyjnie opłaconą operację. W końcu jednak trafiłam na młodego, odważnego wydawcę, który oświadczył mi zaraz na wstępie naszej telefonicznej rozmowy, że „zawsze marzył o wydaniu nowego przekładu” dzieła Prousta.

Krystyna RodowskaKrystyna Rodowska
Poetka, tłumaczka literatury francuskiej i hiszpańskojęzycznej, eseistka. Opublikowała osiem książek poetyckich, z których „Na dole płomień, w górze płomień” (1995) uzyskała wyróżnienie Fundacji Kultury. W 2012 oku ukazał się wybór wierszy „Wiersze przesiane (1968–2011)”. Francuskie wydawnictwo l’Harmattan opublikowało w tym samym roku antologię jej wierszy „Vers le Nu” (W stronę nagości) w przekładach poety Bernarda Noëla. W 1996 roku otrzymała nagrodę „ Literatury na Świecie” za przekład powieści Jeana Geneta „Ceremonie żałobne”. W latach 2008 i 2011 Biuro Literackie wydało jej dwie obszerne antologie osobiste: 14 poetów francuskich „Na szali znaków” i 15 poetów latynoamerykańskich „Umocz wargi w kamieniu” (Nagroda Warszawskiej Premiery Literackiej). Wiersze jej były tłumaczone na francuski, hiszpański, czeski, słowacki, rosyjski, angielski, litewski, łotewski, rumuński i ostatnio hebrajski. Uczestniczyła w wielu krajowych i międzynarodowych festiwalach poezji w Europie, obu Amerykach i Afryce. W 2015 roku otrzymała Oficerski Order Literatury i Sztuki, przyznany przez Minister Kultury Francji, Fleur Pellerin, za odkrywanie i promocję poezji francuskiej w Polsce. W 2016 roku, na wniosek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, otrzymała srebrny Medal Gloria Artis „Zasłużony dla Kultury”. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i PEN Clubu.
Nie obawiała się pani reakcji miłośników przekładu Boya?
Obawiać się? Osobliwe pytanie. Że będę przedmiotem ataków? Jak śmiałam zamachnąć się na świętość? Na wielkie nazwisko tłumacza Balzaca, Stendhala i Montaigne’a? To naturalne, że czytelnicy przyzwyczaili się do filtru językowego Boya, z typowymi dla jego epoki archaizmami, zarówno w słownictwie, w stylistyce, jak i gramatyce. Tak było z nowymi przekładami na przykład Szekspira i innych wybitnych pisarzy. Przyzwyczajenie jest potężną siłą, a czytelnik, zwłaszcza nieznający tekstu oryginału, jest skłonny traktować przekład, który otworzył mu ważne, dotąd nieznane światy, jako wartość nie do zastąpienia, jedyną, coś w rodzaju „pierwszej miłości”. Stąd zjawisko znane jako „powroty sentymentalne”.

Skądinąd wiadomo, że oprócz zaprzysięgłych fanów przekładu Boya, od początku nie brakowało i wciąż nie brakuje jego krytyków. Jestem przy tym niemal pewna, że zwłaszcza młodsi czytelnicy powitają z radością, a nawet z ulgą przekład, oczyszczony z historycznej „patyny”, cenionej przez niektórych, ze zwrotów, które dawno już wyszły z użycia, z nieczytelnych dzisiaj dziwactw frazeologicznych. Historia znanych dzieł często otrzymywała drugie życie w toku batalii tradycjonalistów z „nowożytnikami”. Wiem, że będą dociekliwcy – już z pewnością się aktywizują! – którzy zadadzą sobie trud porównywania obu przekładów i dojdą do głosu nie tylko argumenty, ale i emocje. Ciekawa jestem nawet, jaka będzie temperatura tych sporów...

Robi się coraz goręcej. Czasem odnoszę wrażenie, że reakcje zahaczają niemal o histerię. Albo są kpiące, jak choćby esej Marka Bieńczyka w magazynie „Książki”. Czytała pani?
Skoro pan o tym wspomina: tak, czytałam. Z przykrością. Ale z pewnością reakcja Marka Bieńczyka nie miała nic wspólnego z histerią. Taki rodzaj reakcji jest obcy temu pisarzowi i człowiekowi skłonnemu raczej do rozważań i medytacji niż do gwałtownych wystąpień. Co nie znaczy, że nie posługuje się ironią, nie bywa złośliwy. Po przeczytaniu raz i drugi jego eseju czy artykułu napisałam do niego (znamy się od dawna osobiście), bo miałam potrzebę powiedzieć mu, że poczułam się rozczarowana, chwilami nawet dotknięta. Nie tego się spodziewałam. Marek był autorem gorącej rekomendacji mojego przekładu (jednej z dwóch wymaganych przez Ministerstwo Kultury dla uzyskania dotacji). Dawał w niej wyraz przekonaniu, że „raz na pół wieku, czy nawet na wiek – a wiek już niedługo minie od pierwszych tłumaczeń Prousta – wypada wyzwanie (nowego przekładu) podjąć”. Zacytuję jeszcze fragment z tamtego tekstu: „Na podstawie lektur dotychczasowych przekładów Prousta pióra Krystyny Rodowskiej mogę stwierdzić, że jest to tłumaczka wobec Prousta bardzo odpowiedzialna (powiedzmy szczerze: bardziej niż Boy, któremu zdarzały się niewierności i opustki). Krystyna Rodowska dobrze się porusza – należy pamiętać, że sama jest uznaną poetką – w języku Prousta, wśród jego metafor, których jest bez liku; czuje jego frazę, nie daje się skusić łatwym rozwiązaniom. Mówiąc krótko: daje sobie z Proustem radę (...) poprzeczka Prousta nie jest dla niej zbyt wysoko zawieszona”.

W moim mailu do Marka pisałam, że w świetle jego dywagacji nad „niekoniecznością” nowego przekładu i wychwalania niektórych rozwiązań stylistycznych Boya komplementy, jakich nie szczędził mi także i w tym tekście, zabrzmiały nieprzekonywająco, ba, nawet ironicznie. A już sam tytuł eseju „Utracony czas stracony” – nawiązujący do mojej drobnej, ale znaczącej zmiany tytułu całości dzieła Prousta – zdawał się sugerować, że szkoda było mojego „niewiarygodnego wysiłku”, którym zapewne – jak podejrzewał – okupiłam końcowy efekt. Marek odpowiedział mi natychmiast, jakby poczuł pismo nosem i przewidział moją reakcję: „Żaden podtytuł ani tytuł nie jest mój (...). Mój tytuł był niewinny, coś z boazerią, «kiedy trzeszczy boazerią». I podtytuły też były neutralne (...). Komplementy są szczere (...). Absolutnie zasługujesz na wszystkie nagrody. O mojej niepewności co do powtórnego przekładu Camusa wspominam w tekście. (...) To jest także tekst o mnie i o wszystkich tłumaczach. Nie napisałem, że przekład jest zbędny. Chodziło mi o paradoks: przekład jest konieczny i jednocześnie coś sprawia, że nad tą koniecznością trzeba się zastanawiać. Oczywiście ich tytuł zmienia proporcje, od razu mnie to wściekło”. Myślę, że te słowa Marka Bieńczyka wystarczą jako komentarz do „histerii” czy kpiny...

Widziałem relacje czytelników, którzy równolegle czytają Prousta Boya i pani Prousta. Przykłady pierwsze z brzegu: „Rodowska jest bardziej poetycka i współczesna w języku. Bardziej romantyczna. Jakby malowała obraz impresjonistyczny. Podoba się”. Albo: „Wolę przekład Boya – bardziej pasuje do epoki, w której powstała powieść”. Albo: „Im dalej, tym Rodowska ciekawsza, jednak mniej archaiczna. Boy za to piękny – pojedynek serca z rozumem!”.
Cieszy mnie fakt, że reakcje czytelników są tak żywe i zróżnicowane. Skoro ich oceny jednego i drugiego przekładu różnią się niekiedy radykalnie, a – jak przypuszczam – niewielu czytało Prousta w oryginale, znaczy to chyba, że wciąż ich ten autor kręci, pragnęliby jakiejś idealnej rekonstrukcji jego tekstu, o którą się biją. A tymczasem – jak zauważam w posłowiu, inspirując się współczesnymi teoriami przekładu – rekonstrukcja tekstu wyjściowego w tym docelowym nie jest możliwa, można mówić jedynie o linii twórczego napięcia między nieuniknioną obcością świata przedstawionego autora a wysiłkiem przybliżenia go przez tłumacza. Dlatego osławiony zwrot: „piękny albo wierny” (przekład) stracił sens.

Nawiązując do przytoczonych przez pana opinii, podoba mi się zdanie, że „Rodowska jest bardziej poetycka”. Ja bardzo chciałam pokazać – korzystając z własnych zasobów wyobraźni i języka – jak wspaniałym poetą w prozie jest Proust! A że język „mojego” Prousta brzmi współcześnie i Rodowska jest „mniej archaiczna”? Taka też była moja aspiracja. Wykazał dla niej pełne zrozumienie autor drugiej rekomendacji, jaką otrzymałam, znakomity tłumacz i pisarz, Antoni Libera, pisząc między innymi: „Przy całym szacunku dla ogromnych zasług tego wybitnego tłumacza (Boya) i podziwie dla tempa jego pracy i zręczności językowej, należy stwierdzić, że przekład ten ma rozmaite wady i słabości. Przede wszystkim Boy arbitralnie skracał lub upraszczał gęstą prozę Prousta. Po wtóre, przesycił ją pewnym idiomem stylistycznym, właściwym środowiskom inteligencko-artystycznym z okresu międzywojennego. Idiom ten (...) nie tylko się zestarzał, ale w wielu wypadkach stał się nieczytelny. W każdym razie oryginalny tekst Prousta nie jest w ten sposób nacechowany – ma o wiele bardziej uniwersalny timbre”. I jeszcze jeden cytat z opinii Libery: „Starania Krystyny Rodowskiej – aby na nowo przybliżyć Prousta polskiemu czytelnikowi – wywodzą się z tych samych motywów, które kierowały tłumaczami na Zachodzie, i idą w podobnym kierunku. To znaczy: by zuniwersalizować język Prousta, by uczynić go w miarę możności ponadczasowym, a w każdym razie wolnym od takiej czy innej przejściowej mody i lokalnych naleciałości”.

Wspomniała pani o archaiczności języka Boya. Ale nie o nią tylko chodzi. W posłowiu stawia pani znacznie poważniejsze zarzuty.
Przekład Boya, uzbrojony w zawarte w posłowiu argumenty dotyczące jego decyzji translatorskich, był moim stałym punktem odniesienia, toteż – dochodząc do własnego kształtu tłumaczonego tekstu – musiałam i chciałam z nim stale się konfrontować. Tak, archaizmy, językowe dziwactwa, to łatwa do zauważenia powierzchnia tekstu. Znacznie poważniejszym zarzutem jest przekłamanie głównej intencji Prousta, zawartej w samej architekturze „Poszukiwania” i jego części składowych: Boy, w trosce o „zrozumiałość” i „czytelność”, postanowił przerobić „W stronę Swanna” (i pozostałe tomy) na „normalną” powieść: niekończące się frazy-rzeki oryginału poskracał, poprzycinał, wprowadził akapity tam, gdzie ich nie było, wyodrębnił dialogi. Nie był to zabieg czysto techniczny, bo zakłócając w ten sposób płynny bieg narracji, Boy dopuszczał się fundamentalnego przekłamania charakteru utworu. Proust swoim zapisem wznosił katedrę ze słów i masywów narracyjnych, a jego proza jest niepowtarzalnym stopem różnych języków: prozy, eseju i poezji. Tego tłumaczowi nie wolno zafałszować.

W moim posłowiu zwracam uwagę czytelnika na przeinaczenia, a także – co jest zarzutem jeszcze poważniejszym – na przekłamania sensu, niekiedy znaczenia opisywanej sytuacji, czy nawet – prawdy psychologicznej postaci tak charakterystycznej i wyrazistej jak Swann. Największym jednak grzechem interpretacyjnym, jakiego dopuszcza się Boy, w moim odczuciu, jest niezrozumienie swoistej filozofii poznania Prousta, w której kluczową rolę odgrywa odkryte przez niego zjawisko „pamięci mimowolnej”, podległej skojarzeniom, związanym z przypadkowym, silnym doznaniem zmysłowym. Takim doznaniem okazuje się smak rozmoczonej w herbacie magdalenki, który w końcu przywoła z niepamięci – poprzez usilną pracę pobudzonej owym smakiem wyobraźni – utracony czas dzieciństwa, wakacji i ferii wielkanocnych spędzanych w Combray. Jest to jedna – bo nie jedyna – z najważniejszych scen „Poszukiwania”, nazwana przez autora „cudem analogii”, dzięki któremu czas utracony zostaje – na błysk przeświecania przezeń wieczności – odzyskany. Otóż Boy, opisując, za Proustem, ów proces dochodzenia do sensu tajemniczego przypomnienia, posługuje się uparcie pojęciem „inteligencji”, której bezsilność sam narrator stwierdza raz po raz. Ja – znając także esej Prousta „Pamięć i intelekt” – zupełnie inaczej zinterpretowałam i przetłumaczyłam te same sceny.

Postawiła też pani zderzyć czytelnika z nietypową dość interpunkcją. Skąd taki pomysł?
Borykając się z nieprawdopodobną ilością przecinków, średników, nawiasów, postanowiłam w pewnym momencie skorzystać z sugestii swobodniejszego korzystania ze znaków przestankowych, zgodnie z zasadami retoryki, czyli „tam, gdzie trzeba było zaczerpnąć powietrza”. Zamiarem moim było także zastosować interpunkcję logiczną i intencjonalną tam, gdzie zapewniało to – w moim odczuciu – większą płynność narracji. Przeczytałam też – co mnie ośmieliło – że ustalanie prawideł interpunkcji Prousta jest ciągle przedmiotem sporów jego badaczy. Wiem, że nie byłam w tych zabiegach całkowicie konsekwentna...

Jak wyglądała u pani praca nad tekstem? Jak się tłumaczy owe katedry ze słów?
„Katedry ze słów” to oczywiście wiele mówiąca metafora specyficznego podejścia do tworzenia tekstu przez Prousta, odwołująca się do wymiaru religijnego, do sacrum, które on lokował w sztuce, czy w Sztuce. Ta intencja stanowi ważną wskazówkę dla tłumacza. Tu nie mogło chodzić tylko o tłumaczenie słów, stawianie słowa za słowo, choć pozornie do tego sprowadzało się moje zajęcie. Zawsze, nim zabrałam się do pracy, naczytywałam się pewnej całości konstrukcyjnej i stylistycznej tekstu, z którą miałam się zmierzyć, żeby po jej przetłumaczeniu (wiedząc, że jest to dopiero przymiarka, do zweryfikowania nazajutrz, kilka dni później i na koniec) wsłuchać się w jej mniej lub bardziej ukryte sensy, nawiązania, w rytm poszczególnych zdań, zwłaszcza wtrąconych, w rytm kadencji całych fragmentów, które składają się na zróżnicowane narracje trzech, a właściwie czterech części „W stronę Swanna”.

Spoglądała pani do przekładu Boya co jakiś czas?
Oczywiście! Przekład Boya leżał zawsze w pobliżu mojego stołu do pracy. Co jakiś czas czułam przymus wewnętrzny, jakąś niepohamowaną ciekawość, żeby skonfrontować się z tekstem Boya, zobaczyć, jak on to zrobił. Były momenty, kiedy podziwiałam jakąś jego trouvaille, znalezisko, na które ja nie wpadłam. Na przykład: w rozdziale drugim pierwszej części, „Combray II”, na samym początku jest opis domów typowych dla tego miasteczka: „domy (...) oczepione daszkami rzucającymi przed siebie cień”. Zachwycił mnie obraz domów „oczepionych” daszkami. A przecież Boy przetłumaczył dosłownie francuski przymiotnik coiffés (uczesane, ale także, od rzeczownika coiffe – czepek – oczepione!).

Muszę jednak przyznać, że często natrafiałam na miejsca, które drażniły mnie lub śmieszyły, choćby taki oto kwiatek, znaleziony na chybił trafił: „Obok chleba święconego, który też przybył, równie poufale, wyszedłszy z kościoła”: chleb przybył poufale, wyszedłszy z kościoła? Jakby tłumacz nie pofatygował się, by sprawdzić samego siebie!

Jak pani myśli, czym dziś Proust może przemówić do młodych czytelników?
Trudno mi, ze zrozumiałych względów, wejść do głowy i wyobraźni młodych czytelników. Za czasów mojej młodości istniało coś takiego, jak spotkania autorów z uczniami klas licealnych, czytanie im wierszy, rozmowy o literaturze. Szkoda, że ta tradycja zanikła. Teraz jestem skłonna podejrzewać, że większość młodych i trochę starszych, ta, która nie potrafi żyć bez sięgania po smartfony, buszowania po Facebooku, na Twitterze, bez selfie przy każdej okazji, skrótowego esemesowania, klikania w emotikony, wrzucona nagle w świat Prousta, wyskoczyłaby stamtąd czym prędzej, z poczuciem, że znalazła się na nieznanej planecie!

Ja jednak wciąż wierzę w siłę i pragnienie bycia sobą innym, w mniejszości. Wierzę, że nisza oprze się naciskom wszechobecnej ideologii, tandety i banału. Młody człowiek, po okresie ochronnego wtapiania się w zbiorowość, dorasta do indywidualizmu, do potrzeby życia wewnętrznego. Oczywiście myślę o młodych „niszowych”, o potencjalnych, czy już rzeczywistych poetach, artystach. A tych ci u nas dostatek. Tylko takich Proust może wciągnąć, gdy już odkryją, że w sumie nie warto brać udziału w wyścigu szczurów. Że liczą się w życiu nie tylko podróże dookoła świata, wyczynowy styl życia, lecz przede wszystkim podróże wyobraźni, umysłu i wrażliwości.

Na okładkę książki wrzuciłam takie oto zdania: „Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienia w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i sztuce”. Wierzę w młodych poszukiwaczy skarbów. 

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).