Żony dobre
„53 wojny”, fot. Robert Jaworski

19 minut czytania

/ Obyczaje

Żony dobre

Anna Marchewka

Nieme niegdyś żony – współautorki sukcesów, dźwigające rachunki wystawiane przez działalność zawodową mężów – od niedawna zabierają głos, prowokując niewygodne pytania kwestionujące współczesną formę małżeństwa

Jeszcze 5 minut czytania

„Pozwoliłaś zrobić sobie coś takiego?” – pyta Lucjan, bohater „Miłości z kamienia” Grażyny Jagielskiej, w odpowiedzi na opowieść żony korespondenta wojennego, która w klinice psychiatrycznej leczy się ze stresu bojowego, choć nigdy w żadnej wojnie udziału nie brała. Jagielska kończy tym pytaniem akapit, by wybrzmiało jak na poły zdumienie, a na poły oskarżenie. Tak postawiona kwestia przerzuca odpowiedzialność na ofiarę przemocy, często systemowej, często przezroczystej dla otoczenia, i zamiast uruchamiać proces zmiany, zatrzymuje się na niezrozumieniu.

Jagielska tylko z pozoru pisze o przypadku ekstremalnym, bo przecież zawód reportera wojennego najpopularniejszy na świecie nie jest. Jednak „Miłość z kamienia” to zaskakująco uniwersalna analiza relacji małżeńskiej, w której dochodzi do przekroczeń, na które nie ma – lub nie było do tej pory – języka. Nieme niegdyś żony – współautorki sukcesów, dźwigające rachunki wystawiane przez działalność zawodową mężów – od niedawna zabierają głos, prowokując niewygodne pytania kwestionujące współczesną (lub w ogóle) formę małżeństwa.

Milczenie, z którym wadziła się w „Miłości” Jagielska, w filmie Ewy Bukowskiej „53 wojny” nabiera nieznośnego momentami kształtu. Anna, filmowa żona korespondenta wojennego, wierzy, że chroni męża, gdy ten jedzie w sam środek kolejnej wojny. Więcej nawet – nie tyle nawet chroni go, ile umożliwia mu pracę, czyli bierze na siebie ciężar odpowiedzialności za ryzyko, które powinien ponieść on i, rzecz jasna, załamuje pod nim. Pytanie lekarza z „Miłości” o to, „na ilu wojnach byliśmy” – nabiera w kontekście filmu Bukowskiej jeszcze mocniejszego wydźwięku. Kto właściwie wykonywał pracę korespondenta? Słynny i świetny, uzależniony od wojny Wojtek? Czy może czekająca w domu, trwająca w napięciu żona korespondenta?„53 wojny”, reż. Ewa Bukowska, Polska, w kinach od 19 października 2018„53 wojny”, reż. Ewa Bukowska
Polska, w kinach od 19 października 2018

Autor czy autorka?

Pytanie o autorstwo pojawia się ostatnio co i rusz, choćby w nadchodzącej dopiero, rewindykacyjnej „Colette” w reżyserii Washa Westmorelanda. Sidonie-Gabrielle Colette wyszła za mąż za Henry'ego Gauthiera-Villarsa, który nie zawahał się zgarnąć talentów żony do własnej kieszeni. Nie tyle jednak wykorzystał żonę do pomocy, co zwyczajnie podpisywał własnym nazwiskiem napisane przez nią książki, wszystko wszak zostawało w małżeństwie. Młodsza o półtorej dekady Colette dokonała jednak czynów niebywałych: była w stanie wybić się na niepodległość, nie zatrzasnąć w tym związku opartym na pełnej podległości, a w końcu odzyskać prawa do własnych książek i żyć w sposób kwestionujący obowiązujące zasady społeczne. Kto dziś pamięta o Villarsie? Po co o nim przypominać? Może po to, by wskazać na wciąż świeże trudności funkcjonowania artystek podporządkowanych w relacji małżeńskiej. Wielkie zwycięstwo Colette jaśnieje na tle wielu przegranych bitew bezimiennych żon. Tragicznie wyglądają również dzieje Marii Komornickiej i jej nadziei na nowoczesne, partnerskie małżeństwo ze światłym, jak się wydawało, pisarzem i kolegą Janem Lemańskim.

Historie żon – zwłaszcza na małych ekranach – stawiają pytania o możliwość naprawy, czy choćby zmiany, sytuacji. Rewelacja ostatnich lata, czyli serial „The Marvelous Mrs. Maisel” stworzony przez Amy Sherman-Palladino (tę samą, która dała światu „Gilmore Girls”), rozpoczyna się w końcówce latach 50. – w czasie, kiedy rozgrywał się dramat Sylvii Plath. Młode, dobrze sytuowane nowojorskie małżeństwo działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Żona, Miriam, jak na przykładną panią domu poddaną mistyce kobiecości przystało, dba o wszystko: świetnie gotuje, znakomicie wygląda, ćwiczy, ubiera się bez zarzutu, rodzi i wychowuje dzieci oraz – przede wszystkim – dba o spełnienie marzeń męża, czyli karierę stand-upową. Jest nie tylko kibicką i trenerką, ale nawet pomaga przygotowywać materiał, wszak małżeństwo to gra zespołowa. Jest tak do czasu, gdy mąż kładzie występ i nawiązuje romans z sekretarką.

Ta fikcyjna opowieść bazuje na doświadczeniach pokoleń aspirujących komiczek, dla których miejsca na scenie być nie mogło. Długo mawiało się, że komedia to biznes wyłącznie dla mężczyzn, m.in. z powodu wyśrubowanych obostrzeń intelektualnych oraz – co może jeszcze ważniejsze – zagrażającej kobietom na scenie nieobyczajności podczas nocnych występów (swoją drogą Colette oprócz pisarstwa zasłużyła się właśnie obecnością na scenie, i to bezpardonową). Kobiety miały być ładne, nie mogły być zabawne. „The Marvelous Mrs. Maisel” luźno bazuje na życiu Joan Rivers, jednej z pierwszych sławnych komiczek scenicznych. Historia jej współpracy z Johnnym Carsonem, zakończonej śmiertelną obrazą ze strony gwiazdy wieczornego pasma telewizyjnego po tym, jak Rivers przyjęła propozycję samodzielnej pracy, jest i smutna, i charakterystyczna. Zdolna, ujmująca i charyzmatyczna kobieta ma prawo być na scenie tylko w związku – nawet jeśli to związek zawodowy – z dominującym mężczyzną.

Tragiczne losy Rivers, tytanki pracy, zostały przykryte rozmowami o operacjach plastycznych i programem reality show. Dopiero po śmierci artystki rozmawia się o jej dorobku, który miał wpływ na współczesną kulturę – podobnie jak choćby Betty White. Rivers spotkała się z nią w serialu „Hot in Cleveland”, w którym zagrała siostrę bliźniaczkę odtwarzanej przez White Elki Ostrovsky. „Hot in Cleveland” garściami czerpał z klasyki komedii sytuacyjnej, czyli „The Golden Girls” – pomysł wspólnego mieszkania czworga kobiet po przejściach, wdów i rozwodniczek w dojrzałym wieku, jest identyczny. Trzeba też wspomnieć pionierski „The Mary Tyler Moore Show”, dzieje singielki w wielkim mieście, która nie chce zostać niczyją żoną. W jednym z odcinków „Hot in Cleveland” zebrano całą jeszcze wtedy żyjąca żeńską obsadę „The Mary Tyler Moore Show”, czyli – obok White – Mary Tyler Moore, Valerie Harper, Cloris Leachman i Georgię Engel, zapewne po to, by tę listę komediowych gigantek przypomnieć. Do tej listy trzeba jeszcze dodać Beę Artur, znaną nie tylko z roli sarkastycznej rozwódki Dorothy Zbornak we wspomnianych „The Golden Girls”, ale i tytułowej roli w „Maude”, serialu uznawanym przez wielu za popmanifest feministyczny. Jednak po latach trudno oglądać odcinek, w którym Maude ma podbite oko i broni sprawcy, czyli męża. Ważnych nazwisk jest więcej: królowa variety show Carol Burnett czy Lucille Ball („I love Lucy”), ale i tak wciąż trzeba przypominać: kobiety nadają się do robienia komedii i robią to naprawdę dobrze.

Stand by your man – albo i nie

Eksploracja tej dziwnej instytucji zwanej małżeństwem zagarnia różne pola, nie tylko komediowe, czego dobrym przykładem jest serial „The Good Wife” z fenomenalną Julianną Margulies w roli tytułowej. Co ciekawe, pierwsze sezony, choć doceniane przez krytykę, przechodziły prawie bez echa. Dopiero okolice czwartego sezonu sprawiły, że serial zaistniał szeroko (dziś spinoff „The Good Wife”, czyli „The Good Fight” z Christine Baranski w roli głównej, także radzi sobie całkiem nieźle), dotykał bowiem sprawy wierności niewiernemu mężowi politykowi. Jak w gigantycznym przeboju „Stand by your man”, który wyraźnie podkreśla, że „on jest tylko mężczyzną” i zasługuje na wybaczenie, na jakie wyraźnie kobiety nie mogą liczyć.

Wiele bardziej lub mniej znanych żon polityków, wykonujących pracę w wymiarze symbolicznym, czyli bez wynagrodzenia, za to z maksymalnym poświęceniem czasu i zaangażowaniem, często też będących wizytówką umożliwiającą mężowi wygraną, musiało wziąć udział w upokarzającym rytuale – milczącego, ale jednak – wsparcia przepraszającego za swoje występki męża. Puste twarze kobiet stojących u boku swoich mężów opowiadających o romansach i kłamstwach to widok co najmniej przygnębiający. Najsłynniejszym przykładem żony polityka, która dostosowała się do oczekiwań wyborców, występując wbrew własnym zasadom, była Hilary Clinton. Gdy kilka dni temu znowu została zapytana o to, czy jej mąż nadużył władzy w relacji z Moniką Lewinsky, okazało się, że nadal broni swojego stanowiska sprzed lat.

Można też wskazać przykłady spektakularnych odmów trwania przy mężu, jak ta w wykonaniu Marii Shriver, znakomitej i nagradzanej dziennikarki. Shriver, siostrzenica Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, odeszła od zdradzającego ją męża, gubernatora Kalifornii, Arnolda Schwarzeneggera. Nie wpisała się zatem w tradycję rodzinną wyznaczoną przez Jackie Kennedy, która po śmierci męża zbudowała nośny medialnie mit idealnego małżeństwa i do końca życia trwała w roli żony stojącej na jego straży. Film „Jackie” z Natalie Portman w roli tytułowej zajmował się tym fenomenem, mistrzostwem przemieniania kłopotów w sukces, również ten popkulturowy.

Nie wszystko jest takie, na jakie wygląda

Tina Turner, od której sztuki scenicznej uczyli się między innymi Mick Jagger czy Rod Stewart, właśnie wydała nową książkę, „My Love Story”. Niby o jej życiu wiadomo już wszystko, m.in. z napisanej wspólnie z Kurtem Loderem autobiografii „Ja, Tina” (1986) i słynnego filmu „What’s Love Got to do With It” (1993) z Angelą Bassett w roli głównej, ale dla wielu nadal tajemnicą pozostaje, jak to wszystko mogło się stać: najpierw lata w pełnym przemocy związku z pionierem rock’n’rolla Ikiem Turnerem, potem ucieczka i początek nowego, własnego już życia, monumentalnego sukcesu zawodowego i prywatnego.

Takie, pełne zdumienia – tyle lat? dlaczego? – pytania stawiał między innymi Michael Wallace podczas wywiadu w 1996 roku, a Turner po raz kolejny tłumaczyła: nie miała dokąd pójść, nie miała pieniędzy (całość dochodów kontrolował Turner). Po dwóch dekadach z okładem, jakby namysł nad mechaniką przemocy domowej nie został wykonany, jakby nie było wiadomo, że to nie ofiara jest odpowiedzialna, te same pytania powtórzyła ostatnio Gale King. Turner znów cierpliwie odpowiada: na początku Ike był dla mnie bardzo dobry, chciałam być lojalna, nie chciałam porzucić go tak, jak wszyscy inni. Jeszcze jako jego żona, w słynnym programie „The Dick Cavett Show”, wypowiedziała znaczące z dzisiejszej perspektywy słowa: nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Turner w czasie rozwodu z Turnerem zrzekła się praw do całego majątku, zażądała tylko praw do scenicznego imienia, które – co ważne – zostało jej narzucone. Nie chciała powrotu do czasów Anny Mae Bullock, bo praca wykonywana w czasie trwania tego strasznego małżeństwa była prawdziwa, choć miłość i publiczny wizerunek już niekoniecznie. Jak w związku z tym boleśnie brzmi wykonywana z nadmiernym entuzjazmem pieśń o wielkiej miłości właśnie – bo nagranie pochodzi z roku, w którym Turner próbowała popełnić samobójstwo.


„My Love Story” ma być dowodem wyjścia poza historię życia z Ikiem Turnerem, bo kolejnych lat szczęśliwych, spełnionych, a nawet triumfalnych było znacznie więcej niż tych spędzonych w małżeństwie i grupie „Ike&Tina”. Nie trauma i pozycja ofiary, ale właśnie pełne miłości i harmonii życie jest dla Turner tym właściwym, tym, o którym chce też opowiedzieć, by nie zatrzasnąć biografii na dramatycznych dziejach sprzed lat. Podobnie dałoby się opowiedzieć o losach zmarłej w tym roku Arethy Franklin, legendy walki o prawa obywatelskie; jak jednak wynika ze wszystkich świadectw, artystka natykała się raczej na takich mężczyzn, dla których życie w cieniu wielkiej postaci było przytłaczające.

Scena muzyczna zdaje się wyjątkowo skupiać zachowania mizoginiczne. Żony idoli darzone bywają płomienną nienawiścią i osadzane w rolach jednoznacznie negatywnych. Jednym z najmocniejszych przykładów jest to, w jaki sposób publicznie postrzegano związek Yoko Ono i Johna Lennona, choć to małżeństwo (dla niej trzecie, dla niego drugie) było jednym z nielicznych, w którym mąż był dumny z twórczości żony. Jedną z kanonicznych prac Ono jest „Cut piece” z 1964 roku. Tytuł może w pierwszym skojarzeniu przywodzić na myśl potoczne, pobrzmiewającym groźbą powiedzenie: „you want a piece of me?” („zadzierasz ze mną?”), ale jest jego przeciwieństwem. To historia nie tyle nawet oddawania się, co bezkarnego brania, rozkradania potencjału, siły, poczucia bezpieczeństwa, komentarz do roli kobiety i żony. Trudno bez emocji oglądać zapis tego performance’u. Ono siedzi bez ruchu, w tle słychać śmiechy, zabawa trwa na całego, mężczyźni odcinają coraz większe kawałki ubrania, również bielizny. Na oczach widzów dokonuje się naruszenie.


Ta, jak mawiał sam Lennon, „najsłynniejsza nieznana artystka na świecie” nie ustawała w podejmowaniu wyzwań artystycznych, tworząc kolejne albumy, które stały się inspiracją dla takich artystów jak Antony Hegarty czy Iggy Pop. W 2007 roku nagrała płytę pod autoironicznym tytułem „Yes, I’m a Witch”, bo wielokrotnie nazywana była wiedźmą i suką. Obwiniana za rozpad zespołu wielbionego przez miliony dziewcząt i chłopców, stałą się idealną wielką Inną, a jej twórczość dopiero – nadal – czeka na odkrycie. Próbę rewindykacji losu innej żony idola i artystki, czyli Courtney Love, podjęła kilka lat temu para Paweł Demirski i Monika Strzępka (rolę Love brawurowo zagrała Katarzyna Strączek). Love, zgodnie z rozpowszechnianymi opiniami nabudowanymi na uprzedzeniach i stereotypach, miała nie tylko psuć i spowalniać pracę wokalisty zespołu Nirvana, ale nawet doprowadzić do jego śmierci.

Wiwisekcja relacji międzyludzkich, w tym miłosnej i małżeńskiej, to jeden z głównych tematów prac Mariny Abramović, choćby „Energii spoczynkowej”. Artystka analizuje relację ufundowaną na wojnie w obrębie jednego ciała, którym kochankowie się stają; metafory wojenne opisują dynamikę relacji miłosnych, choćby nawet najbardziej awangardowych, wojna nie kończy się nigdy. Dla Abramović pozycja żony nie okazała się ostateczna. Znacznie gorzej potoczyły się losy Zofii Stryjeńskiej, której niesubordynacja miała być utemperowana w tradycyjny sposób, czyli posądzeniem o chorobę psychiczną. Władza, jaką mąż wówczas sprawował nad żoną, była niemal absolutna, ale Stryjeńskiej udało się ocalić kontrolę nad swoim życiem oraz zdolność tworzenia. Nie tylko uniknęła zamknięcia w klinice psychiatrycznej, które miał w planach Karol Stryjeński, ale robiła to, nad czym zależało jej najbardziej: pracowała. „Księżniczka malarstwa polskiego”, jak ją czasem nazywano, zostawiła po sobie imponujący dorobek artystyczny.

Inaczej stało się w przypadku Katarzyny Kobro. Jej związek z Władysławem Strzemińskim okazał się dla jej pracy, pozycji zawodowej oraz w życiu prywatnym katastrofą – a dziś po czołowej artystce awangardy, prekursorce zmian w myśleniu i działaniu w sztuce współczesnej zostało niewiele. Sporą część rzeźb artystka spaliła, by ogrzać mieszkanie, i trudno o lepszą metaforę (która wcale przecież metaforą nie jest) losów jej twórczości. Kobro-artystka jest ledwo widoczna, a jeśli już się pojawia, to raczej w wymiarze biograficznym lub jako przykry dodatek do życia geniusza, choćby w „Powidokach” Andrzeja Wajdy. Przemoc domowa nadal bywa sprawą prywatną, działającą na szkodę ofiary, nie sprawcy, a uwidaczniana budzi zdziwienie i zażenowanie. Przemoc, jaką jest zacieranie twórczych śladów artystek i ich dorobku, nadal czeka na wypowiedzenie.

Time’s up (albo: jeszcze tylko pięć minut)

„W fabrykach, biurach, szpitalach, domach opieki, Internecie, kuchniach, muzeach, kinie jesteśmy żonami! Żonami heteroseksualnego, białego mężczyzny nazywanego «ekonomią». Czas na rozwód i wystawienie słonego rachunku” – takie motto otwierało wystawę „Wszyscy ludzie będą siostrami” w Muzeum Sztuki w Łodzi, która odbyła się w 2015 roku. Wszystko jednak wskazuje, że wyzysk, czyli łączenie starego z nowym, pozorna emancypacja albo raczej niedokończona emancypacja we współczesnej formie kapitalizmu, nadal produkuje nierówności i stosunki podległości. Niewiele wskazuje na to, by ta sytuacja miała zmienić się naprawdę i na trwałe. Stare wzorce pozostają zbyt opłacalne, a przekonanie o głębokiej równości szans można między bajki włożyć. To fikcja, dlatego propozycja Helen Gurley Brown, byłej naczelnej pisma „Cosmopolitan”, by za sukces życiowy uznawać wystarczająco dobre małżeństwo, nadal odnosi sukcesy.

„Żona” amerykańskiej powieściopisarki Meg Wolitzer, znanej polskim czytelnikom i czytelniczkom z brawurowej „Pozycji” (również przełożonej przez Pawła Laskowicza, również zajmującej się mechaniką małżeństwa), szturmem weszła na listy bestsellerów. Zapewne pomogła jej w tym ekranizacja z Glenn Close w roli głównej. „Żona” to historia pewnego małżeństwa, paktu i tajemnicy. Można dość szybko zacząć podejrzewać, że John Castleman nie jest autorem podpisywanych przez siebie książek, ale Wolitzer zagadkę umieszcza gdzie indziej, nie w warstwie fabularnej, choć ta, owszem, przykuwa uwagę. Znów wraca nieznośne pytanie: jak mogłaś pozwolić sobie to zrobić? Zaraz po nim przychodzą kolejne: co to znaczy być żoną? kim i czym jest ofiara? czym jest miłość do męża?

Meg Wolitzer, „Żona”. Przeł. Paweł Laskowskich, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2018Meg Wolitzer, „Żona”. Przeł. Paweł Laskowicz, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2018 Joan – tytułowa żona – jest pełnowymiarową postacią, Wolitzer w żadnej mierze nie wpada w koleiny stereotypu, choć stereotypami się zajmuje. Na ile decyzja bohaterki, by bronić męża, jest konsekwencją zniewolenia? Kierowanie wydarzeniami tak, by mieć na nie wpływ absolutny, ale pozostać niewidoczną, może dawać poczucie szczególnej mocy i pewien rodzaj sukcesu. Bo – o dziwo – nie kończy się to przedsięwzięcie taką klęską, jak brawurowy plan Harriet/Harry'ego Burden ze „Świata w płomieniach” Siri Hustvedt. Burden – wybitna intelektualistka, artystka zbyt duża jak na czasy, w których przyszło jej żyć, przez wiele lat żona przy mężu, Felixie Lordzie – postanawia przeprowadzić prowokacyjny eksperyment zatytułowany „Pozoracje”. Przygotowuje trzy wystawy własnych prac, ale jako ich autorów przedstawia trzech mężczyzn, chcąc w ten sposób obnażyć dyskryminację kobiet w świecie sztuki. Joan, inaczej niż Burden, wychodzi z tej historii nawet nie tyle obronną ręką, ile w pewnym sensie zwycięsko. Owszem, świat nie poznaje prawdy, ale i ona nie poddaje się pokusie wyznania łaknącemu pożywki biografowi męża i nie daje się użyć w cudzej rozgrywce. Pewnie w oczekiwaniu czytającej publiczności ta historia powinna mieć inne zakończenie, typowo szczęśliwe: odwet, odzyskanie praw i odebranie zasług. Joan jednak broni siebie, swoich decyzji, całego swojego życia, i nie podda się nikomu, nawet gdyby miała ją spotkać za to chwilowa nagroda. Postępuje tak, by nikt nigdy nie ustawił jej w roli ofiary i nie zapytał, jak mogła na to wszystko pozwolić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).