Mia Couto (a tak naprawdę António Emilio Leite Couto), pięćdziesięciopięcioletni mozambicki pisarz, biolog i dziennikarz, znany był dotychczas polskim czytelnikom z trzech książek. Dwie z nich przetłumaczyła Elżbieta Milewska („Ostatni lot flaminga”, 2005 i „Taras z uroczynem”, 2009), a trzecią, zbiór opowiadań („Naszyjnik z opowiadań”, 2008) przełożył zespół iberystów UW.
Mia Couto, „Lunatyczna kraina”. Przeł.
Michał Lipszyc, Wydawnictwo Karakter,
Kraków, 304 strony,
w księgarniach od lutego 2010Stanowiącą debiut Couto „Lunatyczną krainę”, przetłumaczył właśnie, a właściwie napisał dla polskiego języka Michał Lipszyc. Ten „niedrażlikatny prowokator”, jeśli by użyć wypisów z powieści, przedstawia świat spod przymkniętych powiek. Do tłumackiej walizki pakuje po dwa słowa i wyciąga trzecie, nie po to, by wykazać sprawność ponadprzeciętną, ale by zawalczyć o świat, który słowami już zastałymi nie daje się wypowiedzieć.
Mia Couto pisze nową portugalszczyznę, portugalszczyznę Mozambiku, kraju porozdzieranego, wydrenowanego i pozrastanego. Język Couto – a za tym język Lipszyca, który słowotwórczej pasji został twórczo wierny – jest komunikatem. Wirujący, balansujący na granicy i z tej granicy wybijający się język mówi o przeszłości, czyli teraźniejszości tamtej części świata. Tamtej, czyli jakiej? Czy o tamtych zrostach, naruszeniach można czytać bez wiedzy o wieloletniej wojnie – partyzanckiej, o niepodległość, domowej, z sąsiadami?
„Lunatyczna kraina” broni się językiem i historią jako opowieścią, jest literacka i wygrywa, nie podpierając się protezami z podręczników. Ta opowieść o końcu i początku, wędrowaniu w miejscu, wędrowaniu martwą drogą, opowieść o mocy opowieści, sile pisania, sile przekazywania opowieści jest – oszałamiająca.
Czytamy w „Lunatycznej krainie”, że „wojna może się skończyć w kraju, Kindzu. Ale w nas samych nie skończy się nigdy”. Jak z takim dziedzictwem żyć? Couto się śmieje. Taktownie, w rytm kroków wędrowców, starego Tuahira i chłopięcego Muidingi, który sypiają w spalonym autobusie, wśród martwych; śmieje się w rytm wyczytywanych ocalonych zeszytów Kindzu, chłopaka, który zapadał na wielorybią chorobę.
Wielorybia choroba, spalony autobus w drodze, starzec z dzieckiem, zeszyty zapisane umarłym światem, język powykręcany jak od nargili – o co tu chodzi? Na pewno nie o to, by zapaść w sen przy rozkołysanym brzmieniu słów smacznych. Bardziej - o wybicie z codziennego rytmu senności, wytartego, nadużytego języka, który znaczy – co? Dwudzielność „Lunatycznej krainy” wyostrza czujność; historia, którą czytamy, ma drugie dno, trzeba podnieść klapkę w podłodze narracji i przejść do równoległego, niby przesuniętego w czasie zestawu zdarzeń. Powiązać je w tym bezruchu, z tą drogą, na której niepiśmienny Tuahir i bezimienny Muindinga szukają – czego?
Kindzu, autor zeszytów znalezionych i odczytywanych przez Muidungę (chłopiec nosi imię zaginionego w kopalniach Randu, czyli RPA, syna starego Tuahira), wyrodził się z tradycji. Był Czarny, a przyjaźnił się z monhé, Hindusem z zawodu i pochodzenia, Surendrą Valá. Pisze o sobie: „byłem zdrajcą rasy, Czarnym, który uchyla się przed afrykańską tradycją”. Był Czarny, ale śnił już po portugalsku, w języku kolonizatora. Odzyskana 25 czerwca 1975 roku niepodległość Mozambiku, na cześć której Taímo, ojciec Kindzu, nazwał najmłodszego syna Czerwiesiem, nie mogła wydrzeć języka, wychowania, opowieści. Zresztą, o jakie granice, przez kogo, kiedy i po co ustalone toczyły się przez piętnaście lat walki? Wielorybia choroba, o której pisze Kindzu, to niezdolność opowiedzenia się po którejś ze stron („wieloryb śmiertelniał w omdlaagonii”). Historia Kindzu to dzieje zmulacenia, proklamacja republiki indyjskiej, która przekracza nacjonalizmy i staje okrakiem nad granicami, dając szansę przeżycia nowej rasie wędrowników. Nie jest łatwo, gdy na każdym kroku czuć niechęć do niejednoznaczności, odmienności, „nieczystości”. Nie tylko wyłamywanie się z ram nakreślonych przez przodków może skończyć się źle. Wystarczy, że masz pecha i rodzisz bliźnięta.
Kindzu, który mówił: „miałem się za spryciarza, a nie potrafiłem odgadnąć, czemu moje życie wygląda jak kupa gówna”, wpuszcza sporo powietrza w duszny absurd wojny domowej. Niepodległość niesie ze sobą za dużo niebezpieczeństw. „Lunatyczna kraina” mówi nie tylko o wojnie, ale i prawie do łączenia, przystawania nawet, jeśli zmulacenie wydaje się zbyt dużym wyzwaniem znoszącym bezpieczeństwo przynależności. Kindzu występuje przeciw ojcu, choć wie, że spotka go za to wykroczenie kara. Wywracają się zasady, niejednoznaczność jest górą. Słowa piętrzą się jedne na drugich, wchodzą w siebie, rozdzierają i scalają w znaczeniach.
Wojna zezwierzęca. I temu zwierzęciu, w które zmienia wojna, trzeba pozwolić umrzeć. Tylko – jak otrząsnąć się z tych czasów? I jakim językiem o sobie, na nowo, opowiedzieć? Stary Tuahir rozsiewa prochy spalonych w machimbombo. Z ich śmierci będzie życie. Z opowieści, ze słów nieustających w wierze („dobrzy ludzie nie ustają”), z zeszytów Kindzu buduje się nowy świat. Rzecz w tym, żeby dać odpór rozpaczy. „Problem będzie wtedy, gdy pozwolimy, by te ciemności dostały się do naszych głów. Nie możemy tańczyć, ani się śmiać. I dlatego zanurzymy się w tych zeszytach. W nich będziemy śpiewać. W nich będziemy się bawić”. Spalony autobus, którym Muidinga i Tuahir czytają zapiski martwego Kindzu, stoi ma martwej drodze, która – dlatego, że jest martwa – daje schronienie. Ale i oddziela od świata żywego. Co wybrać? „Lunatyczna kraina” idzie brzegiem strony.