Cudowne dzieci
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

23 minuty czytania

/ Literatura

Cudowne dzieci

Anna Marchewka

Ewa Kuryluk prowadzi nomadyczny tryb życia, między kontynentami, między krajami: Polską, Francją, Stanami Zjednoczonymi. Ta ruchliwość jest widoczna w jej dziełach: praca znaczeń stanowiły przez lata spore wyzwanie dla odbiorców

Jeszcze 6 minut czytania

„Feluni. Apoteoza enigmy”, trzecia część trylogii rodzinnej Ewy Kuryluk, na którą składają się „Goldi. Apoteoza zwierzaczkowatości” (2004) i „Frascati” (2009), majaczył na horyzoncie wydawniczym od kilku lat. Tak jak książka pierwsza z cyklu poświęcona została ojcu artystki, Karolowi Kurylukowi, a druga – matce, Marii/Miriam, tak trzecia – młodszemu bratu, Piotrowi, cudownemu dziecku, które na granicy dorosłości osunęło się w chorobę psychiczną, która kolejno odbierała mu zdrowie, wolność, wszelkie zdolności i umiejętności, a w końcu nawet mowę.

Przez tę dekadę Ewa Kuryluk nie próżnowała. Równolegle z premierą książki o młodszym bracie w galerii Artemis wystawiła „Kraków 1946. Ostatnią żółtą instalację”, a w 2016 roku, na siedemdziesiąte urodziny, w Muzeum Narodowym w Krakowie otworzyła retrospektywną wystawę „Nie śnij o miłości, Kuryluk”. Jej tytuł zapożyczony został z tytułu obrazu namalowanego w 1978 roku, dla twórczości Ewy Kuryluk wyjątkowego: u szczytu światowych sukcesów porzuciła malarstwo, by od tamtej pory zajmować się instalacjami, fotografią, pracą akademicką (jest również historyczką sztuki), pisaniem, ale i działalnością opozycyjną, w tym współtworzeniem „Zeszytów Literackich”. Rocznicowej wystawie również towarzyszyła książka – napisana wspólnie z Agnieszką Drotkiewicz „Manhattan i Mała Wenecja”. W tym wywiadzie rzece artystka objaśnia zawiłości swojej drogi twórczej, intelektualnej i osobistej. „Manhattan i Wenecja” to książka klucz do kolejnych dzieł Ewy Kuryluk, dzięki niej można nie tylko rozszyfrować znaczenia jej powieści i książek biograficznych, ale i zbudować portret epoki.

Ewa Kuryluk, „Feluni”. Wydawnictwo Literackie, 352 strony, w księgarniach od maja 2019Ewa Kuryluk, „Feluni”. Wydawnictwo Literackie, 352 strony, w księgarniach od maja 2019Urodzona 5 maja 1946 roku w Krakowie, większość życia spędziła w drodze, nie zawsze z wyboru. Pierwsza przeprowadzka, z Krakowa do Warszawy, wymuszona została zmianą pracy ojca, Karola Kuryluka, redaktora „Odrodzenia”, a wcześniej lwowskich „Sygnałów”, legendarnego lewicowego pisma założonego w 1933 roku, żywo reagującego na rosnący w siłę nacjonalizm i politykę wykluczeń II Rzeczpospolitej. Córka będzie ten radykalny idealizm ojca – socjalisty albo, jak wspominają jego współpracownicy w „Książce dla Karola” (1983), komunisty, kultywować.

Zaczyna pisać w imię ojca właśnie, stawiając pytania o wartości: idei braterstwa (i „siostrzeństwa” – doda z czasem młodszy brat), czułości dla tych, którzy są w potrzebie. Jednak z czasem zbuduje również więź z matką: obie są artystkami, choć różnymi. Maria/Miram jest tą nieudaną, po której przejechały wydarzenia XX wieku: II wojna światowa, Zagłada, totalitaryzm, nacjonalizm, antysemityzm i psychiatria oparta na ideach faszystowskich. Matka pozostała niespełnioną pianistką i pisarką, dręczoną przez pamięć i pragnienia nie do zaspokojenia. Do pytań związanych z idealistyczną postawą ojca dokłada Ewa Kuryluk pytania o przegraną: czym jest klęska? co to jest „przegrane, złamane życie”?

Po pierwszej przeprowadzce przyszły kolejne, również związane z aktywnością zawodową ojca – rezygnacja z pracy w „Odrodzeniu” była raczej wymuszona, Kuryluk nie przyjmował nowych, politycznych wytycznych, ale i nie wypadł z obiegu, trafił do Polskiego Radia, by z czasem zajmować coraz wyższe stanowiska państwowe, w tym ministra kultury. Przyjęta posada ambasadora Polski i przeprowadzka do Wiednia w styczniu 1959 roku to dla przyszłej autorki „Feluniego” początek podróży międzynarodowych, czy raczej nieustannej wędrówki.

Przyczyny polityczne i osobiste wymusiły na artystce nomadyczny tryb życia, między kontynentami, między krajami: Francją, Stanami Zjednoczonymi. Nomadyczny tryb życia jest widoczny w jej dziełach: ruch i praca znaczeń stanowiły przez lata spore wyzwanie dla odbiorców. Bliżej jej do Susan Sontag (sportretowanej jako Sally Saturday w debiutanckiej powieści „Wiek 21”) niż do twórców i twórczyń działających na stałe w Polsce, choć jej prace nie tylko wytyczały kierunki, ale i inspirowały kolejne pokolenia. „Wiek 21”, wzorcowa powieść postmodernistyczna, nie była – jak sugerowano – „kompletnie odrealniona”, ale podejmowała raczej dyskusję ze stanem świata, polityką wyniszczania, dyskryminacji i systemowej eksterminacji słabszych.

Literacka część twórczości Ewy Kuryluk zapowiedziała falę „świadomych” historii rodzinnych, wywrotowych sag, których autorki inwestowały w fabułę, wspierając się badaniem historii, teorii i antropologii literatury (inaczej niż w dominującej dziś popularnej odmianie, w której raczej o reprodukcję stereotypu chodzi niż dekonstruowanie go). Są wśród nich Inga Iwasiów, Bożena Umińska-Keff czy Joanna Bator, której powieści (również debiutancką „Kobietę”) można w tym trybie czytać, a okładka pierwszego wydania „Ciemno, prawie noc”, na której użyto reprodukcji fragmentu instalacji „Tabuś – „Ewa z kółkiem”, jest jak wyraz hołdu złożonego starszej artystce.

Koniec i początek

„Koniec to nie koniec to nie koniec. Koniec to początek. Rośniemy wstecz, aż do niemowlęctwa, i dalej: do stadium zwierząt, roślin, prochu. Żeby spełnić postulat solidarności z wszechbytem, układamy się bok w bok. Ci z nas, którzy jeszcze żyją, spoczną w grobach na Wyspie Kangurzej. Niech anioły, torbacze czuwają nad nami aż po kres czasu – chyba że zechcą nas obudzić i przenieść jednym susem na szczęśliwszą planetę” – pisze w „Wieku 21” Ewa Kuryluk. Już w tej debiutanckiej, ukończonej w 1988 roku powieści znaleźć można prawie wszystko, co dla jej późniejszej twórczości najbardziej rozpoznawalne: żywą pamięć kładącą się cieniem na życiu, dziedzictwo traumy, historie rodzinne, świat po rozpadzie, namiętnych i pragnących wolności ludzi na wygnaniu i bogactwo zagadek, tak biograficznych, jak literackich. Agnieszka Drotkiewicz rozpoczyna „Manhattan i Małą Wenecję” od przywołania własnego doświadczenia lektury „Wieku 21” w tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego (powieść powstała w języku angielskim) z czasów licealnych: dla nastolatki była to książka łatwo przekładalna na doświadczenie osobiste, czytelna na poziomie własnej biografii, własnego doświadczenia. Bez upublicznionej historii rodzinnej autorki inny tryb lektury, taki jak Julii Juryś, koleżanki Kuryluk z wiedeńskiego gimnazjum, cytowanej w „Manhattanie” („to książka bezwstydna, ekshibicjonistyczna, otwarta jak rana”), nie był jeszcze powszechnie możliwy. Na odtworzenie palimpsestowego „Wieku 21” w wymiarze biograficznym trzeba było poczekać.

Dopiero po wydaniu „Goldiego. Apoteozy zwierzaczkowatości” (2004) dzięki zamieszczonym fotografiom (tekst i obraz idą u Kuryluk zawsze w parze) można było w Misławie rozpoznać Piotrusia Kuryluka – dziecko, w Księżycowym Badaczu – Piotra Kuryluka trochę już starszego, w Ann i Carol Kar – Ewę Kuryluk, a w Charlotcie i Goethem – Marię i Karola Kuryluków. Jasne, że proste przełożenie gęstego debiutu na linearną historię rodzinną byłoby nieporozumieniem, na tym potencjał debiutu Kuryluk się nie wyczerpuje. „Wiek 21” jest pokazem gry w literaturę, odkryciem możliwości, jakie daje postmodernistyczny model opowiadania, wielopoziomowego, wielowymiarowego, wymagającego od czytających zaangażowania i wiedzy. Kuryluk – pisarka, ale i czytelniczka, rozprawia się w debiutanckiej powieści z tradycją, ale nie po to, by ją znieść, ale by jej użyć do rozumienia współczesności: siebie, świata, który nie chce odpuścić i kurczowo trzyma się zbrodniczych metod. W tej pracy wykorzystuje odwołania do twórczości Josepha Conrada, Lwa Tołstoja, Franza Kafki czy Djuny Barnes.

Czytanie próz Kuryluk na nowo przynieść może interesujące skutki: „Wiek 21”, tak niedoczytany i niedoceniony w historii polskiej literatury, bo zwyczajnie mało znany, dopiero naświetlony lampką „Goldiego”, pomaga w ostępach mroku dostrzec to, czego wprost nie można było wcześniej mówić. Jak powiada Kuryluk w „Manhattanie i Małej Wenecji”: „Opis bliskich, szczególnie tak tajemniczych i tragicznych jak mój brat, ma w sobie coś z nadużycia. Może się więc okazać, że to właśnie w «Wieku 21» udało mi się sportretować Piotra najtrafniej w postaciach mojej bliźniaczki Carol i Księżycowego Badacza”.

Rodzina nie tylko człowiecza

Dobrze wrócić do poprzednich książek o rodzinie Kuryluków, składającej się nie tylko z ludzi, ale i zwierząt. W katalogu postaci nie-ludzkich, w których zaszyfrowane były opowieści o ludziach, sprawach, zdarzeniach, jedno z najważniejszych miejsc zajmuje chomik Goldi, pupil rodziny z czasu drugiego roku ambasadorowania Karola Kuryluka w Wiedniu. Nastoletnia Ewa Kuryluk zanotowała: „pierwszy rok w Austrii upłynął pod znakiem kaczki dziwaczki, drugi pod znakiem chomika”.

„Kaczką dziwaczką” nazywana była pani Helena, zatrudniona przez dyplomatę jako kucharka, choć znajomość języków i wykształcenie wskazywały na to, że powinna inne zająć stanowisko, na przykład sekretarki, z powodów politycznych obsadzone przez osobę niekompetentną. W tamtym czasie Maria Kuryluk miała mocny nawrót choroby, dlatego też opieka nad Piotrusiem stała się sprawą wspólną nie tylko starszej siostry i ojca, ale i pracowników ambasady. Między panią Heleną a młodszym dzieckiem Kuryluków nawiązała się tajemnicza, mocna więź: wspólnie polowali na owady, a potem preparowali ich zwłoki. Matka chłopca ostro sprzeciwiała się temu hobby, polowanie na motyle nie było w jej oczach zabawą, a narastająca między kobietami niechęć najprawdopodobniej przyczyniła się do rozstania.

Wszystko to zmieniło się wraz z pojawieniem się Goldiego, który w książce Ewy Kuryluk okazuje się nie tylko ulubieńcem rodziny, ale i postacią symboliczną, dzięki której (a może raczej: dzięki opowiadaniu o której) możliwe było sięgnięcie w rejony zastrzeżone, stabuizowane, zbyt lub niewystarczająco poważne. Stał się powiernikiem, ratownikiem w trudnych sytuacjach, tłumaczem niewypowiedzianych emocji, przekierowywał uwagę w czasie kryzysów, był nie tylko domownikiem, ale i członkiem rodziny.

Ewa Kuryluk, 2009 / fot. Mariusz Kubik, CC BY 3.0Ewa Kuryluk, 2009 / fot. Mariusz Kubik, CC BY 3.0„Goldi”, ta maleńka, wydana w żółtej okładce książka, pokazała, jakie możliwości otwierają się przed tekstem łączącym światy dzieciństwa, rodzinnej przestrzeni, tak zwanej przyrody i niby pozajęzykowej zgrozy. Opatrzona kolażami i fotografiami książka zadedykowana została „Piotrusiowi”, młodszemu bratu, zwanemu też Krabem Kępką (przez siostrę) oraz Felunim (przez matkę). Nazywanie w rodzinie Kuryluków jest jak stawianie własnych warunków istnienia w świecie zbudowanym na przemocy. Czułe przydomki pochodzące od zwierząt pokazują, w którą stronę tej ludzkiej rodzinie stworzonej po katastrofie było bliżej: skoro homo sapiens zabija i nie przeszkadza mu w tym wykształcenie ani doświadczane piękno, to solidaryzować należy się z nie-ludźmi. Rzecz jasna wybrzmiewa tu sprzeciw wobec nazistowskich i rasistowskich definicji, na których podstawie separowano i dokonywano mordów na „nie-ludziach”. Podobnie jak w debiucie, tak i tu mnóstwo jest odwołań literackich, spośród których najważniejszy jest Franz Kafka. W postaci Goldiego, nazwanego przez niechętną mu osobę „myszą”, można wysłyszeć odniesienia do „Śpiewaczki Józefiny, czyli narodu myszy”, w przedstawianiu postaci Piotrusia – do „Głodomora”, łódź niedobitków wiąże się z „Myśliwym Grakhusem”, a „Przemiana” to przeczucie Zagłady, ale i opowieść o relacji między bratem i siostrą.

„Goldi” to córczyna wersja złożonej przez Marię Kuryluk „Książki dla Karola” (kolejna powieść Ewy Kuryluk, „Frascati”, miała oddać sprawiedliwość matce), z miłością nakreślony portret „Buddy ze Zbaraża”, dla którego wierność zasadom była ważniejsza niż dobro własne, wygoda czy opłacalność. To jednak Piotruś – młodszy, prześliczny brat, to cudowne, wszechstronnie uzdolnione, urodzone pod gwiazdą niekoniecznie szczęśliwą wieczne dziecko – wychodzi na pierwszy plan. Trudno zgubić z oczu tego chłopca podatnego na cudze urazy, przejmującego cudze cierpienie na własną skórę; chłopca, który nie chciał pogodzić się z utratą, ale za to chciał na zawsze zostać w domu z rodzicami, siostrą i psem. Częściowo, niestety, udało mu się to marzenie spełnić.

Starsza siostra i młodszy brat

„8 lipca 2018 roku, w parę dni przed wyjazdem na wakacje nad «ciemnozielony Adriatyk» Kraba Kępki, postanowiłam skończyć książkę, w której czegoś mi jeszcze brakowało, tym listem rodziców. Decyzję dyktował rozsądek. (…) W gruncie rzeczy pragnęłam po prostu obcować dalej z Piotrusiem zanurzona w przypływach i odpływach przeszłości, tym bardziej intrygującej, im mniej obchodzi mnie teraźniejszość” – pisze w zakończeniu najnowszej książki „Feluni. Apoteoza enigmy” Ewa Kuryluk. Była starszą siostrą, której oprócz talentów (malarskiego, poetyckiego, pisarskiego) przypadło w udziale świadkowanie nieszczęściom, chorobom, śmierciom bliskich i obowiązek przekazywania pamięci o nich. Piotr Kuryluk zmarł 25 października 2004 roku w Szpitalu Przemienienia Pańskiego, którego nazwa przywodzi na myśl tytuł powieści Stanisława Lema (jego twórczość, zwłaszcza po „Zagładzie i gwiazdach” Agnieszki Gajewskiej, z pisarstwem autorki „Frascati” mocno koresponduje).

Po śmierci ojca w 1967 roku Piotr wpadł w rozpacz. To, co początkowo można było brać za załamanie nerwowe wrażliwego nastolatka, może wyjątkowo ciężką żałobę czy stan depresyjny, okazało się początkiem choroby psychicznej, która z każdym rokiem przemieniała go w istotę boleśnie obcą. Po dwukrotnym pobycie w szpitalu w Tworkach: pierwszym bardziej udanym, drugim mniej, bo zabrakło życzliwego i rozumiejącego lekarza, dwudziestodwuletni Kuryluk trafił do niesławnego, powiązanego z akcją T4, szpitala w Branicach. To miejsce było raczej miejscem kaźni: zaalarmowana starsza siostra w czasie interwencyjnych odwiedzin zobaczyła świat systemowej przemocy, pacjentów wykorzystywanych do katorżniczej pracy w warunkach, które nawet zdrową osobę doprowadziłyby do załamania. Piotr Kuryluk nie tyle był leczony, ile pacyfikowany lekami, albo wprowadzany w jeszcze gorszy stan, psychiczny i fizyczny, uniemożliwiający nie tylko powrót na studia, ale i do samodzielnego życia. Od tego czasu do świata Piotra Kuryluka nie było dostępu, można było tylko próbować go opisać z zewnątrz, obrysować jak cień ze słynnej pracy Kuryluk. Więź między rodzeństwem, wypróbowywana przez lata choroby, prób samobójczych, utraty podstawowych umiejętności, od mówienia do kontroli czynności fizjologicznych, przetrwała, a artystka wypowiadała ją w sztuce. Nie tylko w malarstwie, jak w „Niedzieli w szpitalu psychiatrycznym” z 1970 roku czy obrazie „Brat, siostra i Marcel” z 1975, ale i w przypominających całuny rysopisach czy kolażach.

W „Felunim” Kuryluk dokonuje zamachu na niemożliwe. Artystka wraca do dzieciństwa, czasu przeżytego wspólnie z bratem, aby pozbierać możliwie dużo śladów jego aktywności. Na wyklejce książki zostały umieszczone prace Piotrusia: pierwsza z nich to wykonany w 1956 roku kredkami rysunek łódki „Warszawa”, a drugi to „Latający Holender”, akwarela dziesięciolatka. Wszystko już tu jest, można pomyśleć, przyglądając się szczegółom: niedobitki, zawieszeni między życiem a śmiercią, wygnańcy, uchodźcy, widma, statki – z tej i nie z tej ziemi. Skąd i dokąd płyną te łodzie, przez kogo wysłane na ratunek? Uchwycone w ruchu, na falach, jeszcze dają nadzieję, że ocalenie jest możliwe, choć równie dobrze może to znaczyć wieczną tułaczkę.

Patrzę na ciebie, Piotrusiu

O kolejnych książkach Ewy Kuryluk można mówić jak o swoistych kolażach, umieszczone w każdej z nich fotografie należy czytać z równą co tekst uwagą. Na okładce „Feluniego” widać Piotrusia z kotem Miau-Miau. Zdjęcie to starsza siostra wykonała w 1961 roku w Wenecji, podczas ostatnich wspólnych wakacji, szczególnych również dlatego, że rodzina była wówczas blisko wyznania historii ukrytych. Wśród zwierząt, które przez rodzinę Kuryluków przeszły, kotów było najmniej, ale to ostatecznie Ewa w pewnym sensie staje się kotem – nie dręczycielką czy myśliwą, ale kimś, kto potrafi wyjść z domu, właśnie tak jak Piotruś nie będzie w stanie tego zrobić. Starsza siostra nosi jednak inny, nie koci, przydomek: jest Kangórem (to połączenie „kangura” z „górami”). Piotruś dostaje od siostry przydomek „Krab Kępka”, i właśnie na ten przydomek zareaguje w szpitalu psychiatrycznym, gdy nie będzie już reagować na „ludzkie” imię. Na okładkowym zdjęciu młodziutki, kruchy Piotruś, obejmując Miau-Miau, patrzy w obiektyw aparatu trzymanego przez siostrę. Po lekturze „Feluniego” ta fotografia nabiera dramatycznego wyrazu, trudno nie pamiętać o napadach rozpaczy starszego już Piotra, zadręczającego się wspomnieniami polowań na motyle. W dokonywanych wspólnie z opiekunką mordach widział nie tylko występek przeciwko światu nie-ludzi (do którego było mu bliżej), ale i zapowiedź nadchodzącego losu oprawcy kobiet, jak tego z filmu „Kolekcjoner” Williama Wylera. Zapowiedź ta, rzecz jasna, nie została spełniona, nadwrażliwy Piotr sam stał się ofiarą: pamięci, choroby, psychiatrii.

Książkę otwierają zdjęcia Piotra Kuryluka i Karola Kuryluka wykonane przez Ewę Kuryluk w czasie ich ostatniego, niedzielnego spaceru, w październiku 1967 roku. Oba należą do cyklu nazwanego przez autorkę „Ostatnim dniem lata” – kolejne, już bez ojca, noszą tytuł „Pierwszy dzień zimy”. Zdjęcie Piotra zostało odwrócone tak, by patrzył w prawo, na stronę tytułową, czyli na fotografię ojca z psem, spanielem Zazą. Jeśli nie zna się kontekstu, można odnieść wrażenie, że Piotruś leci ku niebu lub z nieba spada. To w pewnym sensie i jego ostatnie zdjęcie, bo po śmierci ojca, od ataku choroby, zacznie się proces przemiany Piotra, genialnego nastolatka, w kogoś radykalnie innego. W niekończącej się rozpaczy, wypłakując kałużę łez, stanie po stronie Zazy, poczciwych spanieli, nie podłych sapiensów, stanie się kimś „nie z tej ziemi”. Na tym zdjęciu Piotr zatrzymany został między lotem w górę a upadkiem, bo siedzi na huśtawce. Po drugiej stronie, co można zobaczyć już na osobnym zdjęciu, którego w „Felunim” nie zamieszczono (można je znaleźć choćby w „Kangórze z kamerą”), siedzi jego starsza siostra. Ewa Kuryluk patrzy prosto w obiektyw, nie uśmiecha się. Mimo dziewczęcej fryzury – grzywka i kucyki – oraz kruchej sylwetki wydaje się nad wiek poważna. To ostatni wspólny spacer z żywym ojcem i zdrowym bratem, choć przecież nie może tego wiedzieć. Autoportretu artystki w „Felunim” być nie może, tutaj Kuryluk chwyta spojrzenie, utrwalony obraz utraconego brata i więzi z nim. Cokolwiek wydarzyło się później – afazja, próby samobójcze, choroba – spojrzenie siostry go ocaliło, na tej huśtawce, w przededniu końca świata.

Dzieci, na zawsze

Wstępu do świata Piotra nie ma i nie będzie, pełna i w pełni udokumentowana jego głosem opowieść o jego świecie nie jest możliwa. Można jednak podejmować próbę artystyczną, potraktować siebie samą jak czuły aparat i sięgnąć po utrwalony w sobie zapis. Poprzednie dwie książki z cyklu rodzinnego, zwłaszcza „Frascati”, utrzymywały perspektywę dorosłego Kangóra – detektywa, który był w stanie po latach, z zatartych tropów, z archiwów i pamięci przeżartej lękiem wydobyć lwią część historii rodzinnej, zwłaszcza linii matczynej.

„Feluni” to inna sprawa, najradykalniejsza część trylogii, bo pisana ze świadomością, że to „naprawdę” jest nieosiągalne, ale i bez poczucia klęski jako końca pracy. Odzyskanie pozycji dziecka, oddawanie języka dziecka – jak głęboko można sięgnąć? Dostać się do doświadczenia dziecka to znaczy dostać się do najstraszniejszych tajemnic. Dzieci widzą, słyszą, świadkują życiu rodziców: próbom samobójczym, zawałom, rozpaczom, miłościom. Dzieci są kochane, dzieci są zawalidrogami, dzieci bywają zapomniane, dzieci bywają nie-ludźmi z perspektywy dorosłych, których władza absolutna częściej niesie zniszczenie niż jest źródłem mocy. W ich, dzieci, stronę zwraca się Ewa Kuryluk, obejmuje wzrokiem, pamięcią, szanuje cierpienie, znajduje język, nadaje ciężar przeżyciom, nie waha się dokonywać ocen i dokłada starań, by oddawać sprawiedliwość.

Okazuje się, że i owszem, rozbujanie języka przynosi nadspodziewane efekty: zdumienia, potknięcia wybijają opowieść z trybu oczywistości i wskazują połączenia między wydarzeniami, które wydawały się nieprawdziwe. Praca w języku zawsze była dla Kuryluk ważna, ale tutaj przybrała szczególną formę. Artystka podkreśla, że pisze „na ucho”, „muzyczność” jest dla niej ważna. Kuryluk podąża za myśleniem „po dziecięcemu”, stara się zrozumieć ocalone we własnej pamięci sformułowania, rządzące się własną logiką przesłyszenia takie jak „psy-osa”. W „Felunim” Kuryluk pracuje na zniekształceniach, traktując je z powagą artystki. Seplenienie, brak litery „r”, zwłaszcza w sytuacjach nerwowych, niedokładna wymowa maleńkiego dziecka, nawet dźwięk głosu dziecka (Piotruś piszczy jak myszka czy chomik) pełnią funkcję zaklęć wywołujących z coraz głębszych pokładów pamięć emocji.

Dla dzieci, którymi Ewa Kuryluk zajmuje się szczególnie uważnie, granica między „prawdą” a „wyobraźnią” jest płynna, powoływanie do życia przez nazywanie nie jest żadną umową, zabawki żyją, dzieci cierpią, tracąc je, przeżywają tęsknotę, żałobę, żal. Dzieci w świecie „Feluniego” zwykle nie mają praw. Nawet jeśli wydają głos, to ten głos albo nie jest słyszalny, albo się nie liczy. Chyba że jest się szczęściarzem czy szczęściarą i w domowych wnętrzach można budować opozycyjny, czy raczej niezależny od obowiązujących na zewnątrz zasad świat. Może to jeden z powodów, dla których Piotruś najchętniej nigdy by nie dorósł. Nie z lęku przed polowaniem na motyle, ale dlatego, że w tym wnętrzu, nie tylko w przypominającym bezpieczne akwarium budynku ambasady, ale i w płynącym naprzód mimo nawracających fal nieszczęścia warszawskim statku na Frascati, te zasady wyjątkowości i odstępstwa były szanowane. Porozumienie między rodzeństwem oraz rodzicami nie mogło rywalizować z żadną z więzi zewnętrznych. To gniazdo musiało jednak upaść.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).