ADAM PLUSZKA: Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy sobie uświadomiłeś, że jest ktoś taki jak tłumacz?
BOHDAN ZADURA: Na pewno kiedy pożerałem „Winnetou” Karola Maya, wiedziałem, że ta książka nie została napisana po polsku, chociaż do głowy by mi wówczas nie przyszło, że autor był Niemcem, że z osobistego doświadczenia znał raczej dziewiętnastowieczne niemieckie więzienie niż Dziki Zachód i że był ulubionym pisarzem Hitlera. Nie wiedziałem również tego, że ta książka w jakiejś mierze wyszła w Polsce na fali odwilży ‘56 roku, bo po wojnie jego twórczość była tu zakazana. To nie jest zresztą całkiem prawdziwa odpowiedź na twoje pytanie, bo właśnie sobie uświadomiłem, że „Cudowną podróż” Selmy Lagerlöf czytałem jednak trochę wcześniej.
A pamiętasz swój pierwszy przekład?
Z tym już jest łatwiej. To był wiersz Eugeniusza Jewtuszenki „Ograda” (Ogrodzenie) z czasopisma „Junost’”, pewnie rok 1961. Szło mi średnio, choć rosyjskiego uczyłem się od piątej klasy podstawówki, a wtedy byłem w dziesiątej czy może jedenastej. Uczenie się na pamięć życiorysów wielkich rosyjskich pisarzy nie było specjalnie atrakcyjne i Jewtuszenką czytanym pod ławką urozmaicałem sobie nudę tych lekcji. Nie chodziło właściwie o to, żeby zrobić przekład tego i innych wierszy, których tytułów już nie pamiętam, ale żeby je przeczytać ze zrozumieniem – czyli napisać je sobie po polsku. Myślę, że choć potem doszły inne motywy, tamto nastawienie właściwie towarzyszy mi do dzisiaj.
Miałeś łatwość przyswajania języków? Rosyjski był obowiązkowy, mnie też uczono w podstawówce, a co z kolejnymi?
Jeśli przypomnę sobie lektorat z łaciny na studiach i psim swędem zdany poprawkowy egzamin, to ta łatwość przesadna nie była. Im bardziej magister Kurzynina starała się nam przekazać swoją miłość do tego języka, mówiąc o jego duchu, tym większej nabierałem niechęci do tych wszystkich deklinacji i koniugacji, których trzeba by się było nauczyć po prostu mechanicznie, na pamięć. A ile razy próbowałem to robić, natychmiast ogarniała mnie nuda i senność.
Bohdan Zadura
Ur. 1945 w Puławach. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Po studiach filozoficznych na UW (1969) pracował w muzeum w Kazimierzu Dolnym, był kierownikiem literackim Lubelskiego Teatru Wizji i Ruchu, członkiem zespołów redakcyjnych kwartalnika „Akcent” i miesięcznika „Twórczość” (od jesieni 2004 roku do jesieni 2020 jej redaktorem naczelnym). W ostatniej dekadzie wydał tomy wierszy „Zmartwychwstanie ptaszka” (2012), „Kropka nad i” (2014), „Najlepsze lata” (2015), „Już otwarte” (2016), „Po szkodzie” (2018), „Płyn Lugol” (2020), „Sekcja zabójstw” (2020), „Puste trybuny” (2021). W tym czasie wyszły też w jego przekładzie m.in. książki prozatorskie Dzwinki Matijasz, Wasyla Machny, Andrija Lubki, Andrija Bondara, Kateryny Babkiny, Andreja Adamowicza, Ołeha Sencowa, Jurija Wynnyczuka, tomy wierszy Andreja Adamowicza, Hałyny Kruk, Julii Cimafiejewej, Pétera Kántora, Petera Milčaka, Siarhieja Pryłuckiego, Wasyla Słapczuka, Siemiona Chanina, Serhija Żadana. Laureat kilku nagród literackich polskich i zagranicznych, w 2018 roku otrzymał nagrodę Silesius za całokształt twórczości. W 2020 w Ukrainie ukazała się jako „Роки спокійного сонця” jego debiutancka powieść z 1968 roku, „Lata spokojnego słońca”, a na Słowacji wybór wierszy „Všetko”. Mieszka w Puławach.
A przed studiami?
Przez ostatnie trzy lata podstawówki rodzice posyłali mnie na prywatne komplety angielskiego do pani Wolińskiej, czworo nas czy pięcioro się u niej raz w tygodniu spotykało. Nauczyłem się na tyle, żeby próbować potem coś po angielsku czytać czy nawet tłumaczyć. Ale w liceum angielskiego nie było, można było wybrać między niemieckim i łaciną. Wybrałem niemiecki. Nauczyciel prowadził szkolny teatr. Grał w tym teatrze między innymi Marian Opania. Za jego czasów byłem suflerem, potem sam grałem króla w „Cydzie”. Kto należał do teatralnego kółka, miał u Kazimierza Arasimowicza taryfę ulgową. Jeden z pierwszych wierszy napisałem po niemiecku, składał się z samych bezokoliczników, a ostatni wers brzmiał bodaj „Freundschaft schliessen”. Wiele lat później przetłumaczyłem kilka wierszy Andreasa Reimanna i Henryka Bereski. Nigdy nie byłem w NRD. Kiedy znalazłem się w Niemczech w latach dziewięćdziesiątych i rozmawiałem z Dieterem Kalką po angielsku, niemieckie słowa zaczęły wyłaniać się z głębin podświadomości i skutecznie blokować angielskie. Jeśli chodzi o edukację, to angielski wrócił – czy raczej ja do niego wróciłem – na studiach, lektorat był od zera, więc się na nim nudziłem i mogłem się nie przykładać. To było raczej takie opóźnianie zapominania. Potem, w latach siedemdziesiątych, zapisałem się na kurs angielskiego w puławskim Empiku, ze świetną młodą lektorką Anną Kozak, która używała imienia Dorota, nawet zdałem jakiś państwowy egzamin, który dawał prawo do dodatku do pensji. Takie to były czasy.
A węgierski?
To jakby zupełnie osobna historia – trochę absurdalna, a jednak jakby zapowiadana przez moje dziecięctwo i wczesną młodość. Mówiłem nieraz, że węgierski Październik to było najintensywniej przeze mnie przeżyte wydarzenie historyczne. Po klęsce zmaterializowało się w postaci jakiegoś młodego Węgra, który przyjechał do Polski leczyć psychiczne traumy i znalazł się w Puławach, tak jak István Kovács pojechał wówczas do NRD. Ten „mój” Węgier zakochał się w starszej o kilka lat mojej koleżance szkolnej i zaczepił mnie na dużej przerwie, prosząc, żebym tej Zofii Jeżyny poszukał i ją wywołał przed szkołę. Więc kiedy Grácia Kerényi w początku lat siedemdziesiątych zabrała się za antologię poezji węgierskiej, a Wiktor Woroszylski podpowiedział jej – oprócz Witolda Maja – moje nazwisko jako jednego z nielicznych, którzy piszą rymowane wiersze, propozycja ta padła na podatny grunt. W wyniku przeróżnych okoliczności mój tłumacki udział w tej antologii urósł w stosunku do pierwotnych trzech wierszy Jànosa Rimaia, które najpierw dostałem do przełożenia, niepomiernie. Gdy książka wyszła, pisząc o niej w felietonie w „Życiu Warszawy”, Jarosław Iwaszkiewicz wyróżnił moje przekłady, a niezwykle ciepło skwitował je także György Spiró, wkrótce potem dostałem od Węgrów pierwsze w życiu odznaczenie, A szocialista kultúráért. To właściwie didaskalia, bo pytałeś o przyswajanie języków, a wówczas wszystkie te węgierskie przekłady były z rybek, czyli przekładów filologicznych. Dość dołująca sytuacja, kiedy przekładasz wiersze, nie znając języka, z którego je przekładasz. Dołująca też była świadomość, że o ile mnóstwo węgierskich poetów lepiej lub gorzej zna polski, o tyle symetrii po drugiej stronie nie ma żadnej. Więc kiedy w 1986 roku István Kovács załatwił mi stypendium Sorosa w Eötvös Collegium, którego głównym celem było nauczenie się węgierskiego, pojechałem.
I jak było?
Miałem w pakiecie indywidualne lekcje u Marty Gedeon Snopek, trzy miesiące. Marta, podobnie jak jej siostra Maria, posługiwała się najnowocześniejszymi lingwistycznymi metodami, te dwugodzinne lekcje odbywały się wyłącznie po węgiersku, co było ponad moje siły. Niewątpliwie zawiodłem swoją nauczycielkę, zamiast się nauczyć, przekonałem się jedynie, że to możliwe, że pod wieloma względami węgierski jest logiczniejszy niż polski i że gdybym został jeszcze na dwa–trzy miesiące, to ho, ho. Ale do dziś pamiętam smak zupy pomidorowo-szparagowej, którą ugotowała którejś niedzieli. Ten węgierski wątek, jeśli chodzi o ciągi dalsze, poniekąd był nieprawdopodobny. Czy wiosną ‘86 roku mogłem pomyśleć, że węgierskiego próbuje mnie nauczyć przyszła pani ambasadorowa RP? Że Jurek Snopek, jej mąż, wówczas lektor języka polskiego w Eötvös Loránd Tudományegyetem, z którym grałem w ping-ponga i oglądałem mistrzostwa świata w piłce nożnej w Meksyku, na pewno dramatyczny ich finał RFN–Holandia, wygrany przez Niemców 3:2, zostanie ambasadorem RP w Budapeszcie? A pięcioletnia Orsi, córka Istvána Kovácsa, wobec której jedynym moim argumentem, gdy zostawała pod moją opieką w Balatonkenese, była csolany – pokrzywa, będzie ambasadorką Węgier w Warszawie i że nasze myśli?, drogi?, ideały?, tak się rozejdą? Aglutynacyjność węgierskiego, te długie jak dżdżownice wyrazy, przy których niemieckie złożenia wydają się krótkie niczym szczęśliwe chwile, kłopot polegający na tym, że polskie „sz” to węgierskie „s” i na odwrót – nie, nie usprawiedliwiam się. Generalnie dzisiaj mi przykro – nie chcę Budapesztu w Warszawie, ale nie wypieram się łez, które dławiły mnie na wiadomość o straceniu Imrego Nagya czy Pétera Mansfelda, gdy byłem jeszcze dzieckiem, czy wzruszenia, gdy w czerwcu 1991 roku, dwa dni po ponownym pogrzebie Nagya, znalazłem się w kwaterze 301 na cmentarzu Rákoskeresztúr, to było doznanie niemal mistyczne. Nic nie mogę poradzić na to, że dzisiaj przyjaźń polsko-węgierska brzmi mi niemal identycznie jak przyjaźń polsko-radziecka. Takie poczucie, że zostałeś przez historię obdarowany ponad miarę, a potem równie nieoczekiwanie ograbiony. Kolejny język – francuski – to najkrótsza historia.
Opowiedz.
W 1969 roku pojawiła mi się jakaś możliwość stypendium we Francji – kolejny raz historia w moim życiu zatacza koło, zaczynam chodzić na francuski do tej samej pani Wolińskiej, do której chodziłem niegdyś na angielski. Dwie bodaj lekcje, nauczyłem się liczyć do dziesięciu, stypendium się rozwiało. Mój francuski też. O węgierskim wtedy jeszcze w ogóle nie myślałem. Ale fonetycznie francuski wydawał mi się najtrudniejszy z wszystkich języków, które otarły mi się o ucho. Wiele lat potem, kiedy byłem świadkiem, jak Jerzy Lisowski rozmawiał w tym języku przez telefon, nie mogłem pojąć, jak rozmówca po drugiej stronie rozumie to, co on mówi. Został nam jeszcze ukraiński i – co do dzisiaj mnie zdumiewa – białoruski.
Dlaczego zdumiewa? Nie były, że tak powiem, naturalną konsekwencją znajomości rosyjskiego?
Tak to pewnie jest, ale przecież tu nie tyle chodzi o same języki, ile o zainteresowanie się literaturą, która w nich powstaje. Gdyby mi ktoś powiedział w latach siedemdziesiątych, że z własnej inicjatywy i z przyjemnością będę tłumaczył nie tylko poezję, ale i prozę ukraińską i białoruską, tobym mu kazał się popukać w głowę. To może jakiś efekt rozpadu imperium, kiedy literatury podbitych narodów stapiały się w jakimś konglomeracie tak zwanej literatury radzieckiej i właściwie respekt oraz zainteresowanie budziła literatura rosyjska, a te inne automatycznie niejako były skazane na drugorzędność, prowincjonalność i peryferyjność. W każdym razie pierwszy mój przekład z ukraińskiego powstał z przypadku, to miał być jednorazowy epizod. Wiersze Dmytra Pawłyczki były pierwszymi tekstami po ukraińsku, które przeczytałem.
Wspomniałeś Jerzego Lisowskiego, swojego poprzednika na fotelu naczelnego „Twórczości”. Byłeś tam szefem przez osiemnaście lat. Dlaczego postanowiłeś pójść na emeryturę?
Moi dwaj poprzednicy przechodzili na drugą stronę bez emeryckiego przystanku, myślałem, że ze mną będzie podobnie. Los mi zesłał zresztą taką szansę w 2013 roku, ale wykaraskałem się z zawału. Nie miałem nigdy zdolności przywódczych, w normalnych czasach można było bez tego jakoś funkcjonować. Jednak czasy przestały być normalne. Nie mam ochoty o tym mówić. Po śmierci Tadeusza Komendanta okazało się, że nie mam mocy decyzyjnej co do wyboru jego następcy. Nie mam ochoty mówić o atmosferze w redakcji. Poza tym nie miałem ochoty pisać godzinowych raportów z pracy zdalnej. Nie miałem ochoty pisać wniosków o odznaczenia w związku z jubileuszem pisma. Połowa redakcji miała mnie dość. Nie miałem generalnie ochoty na drugi zawał.
Zostawmy to zatem i wróćmy do przekładów. Właśnie ukazał się „Kalendarz wieczności” Wasyla Machny, powieść nazywana ukraińskimi „Buddenbrookami”. Rozumiem, że nie chodzi wyłącznie o objętość.
Objętość jakoś się jednak z epickością wiąże. W „Kalendarzu...”, który obejmuje mniej więcej cztery stulecia, mamy opisane dzieje rozwoju i upadku dwóch co najmniej rodzin, rusińskiej – Barewyczów, polskiej – Wolańskich, opis paru epok, najrozmaitszych obyczajów, mieszania się wpływów rozmaitych kultur i narodowości, bo i Żydzi tu są, i Arabowie, i Turcy, i Ormianie, i Austriacy, i Niemcy, i Rosjanie, są i Bałkany, i wojny światowe. Wszystko to koncentruje się na małym kawałku ziemi na Tarnopolszczyźnie, w Jazłowcu, Mytnicy, Czortkowie, bo to może jest, bardziej nawet niż historia rodzin, historia miejsca, jego cywilizacyjnych awansów i degradacji w obrębie sowieckiego imperium.
Wspomniałeś wcześniej o rybkach. Jak to wyglądało przy grubaśnej „Tragedii człowieka” Madácha?
Na przełożenie tego uważanego za jeden z najważniejszych w literaturze węgierskiej utworów gdzieś bodaj w połowie lat dziewięćdziesiątych namawiał mnie mój przyjaciel, István Kovács, któremu dzielnie sekundował zmarły pod koniec 2020 roku Attila Szalai. Propozycja była kusząca – István roztaczał wizję premiery tego poetyckiego dramatu w reżyserii Krzysztofa Zanussiego na placu św. Piotra w Rzymie w ostatnią noc XX wieku. Byłem wtedy jeszcze w wieku, kiedy próżność, marzenie o sławie, chęć udowodnienia czegoś odgrywały jakąś rolę. Dałem się skusić. Wiedziałem, że gorszego przekładu niż istniejący nie zrobię.
Gładko poszło?
Węgierski Instytut Kultury miał mi zapewnić wszelką pomoc, w tym przekład filologiczny na najwyższym poziomie. Z Anną Górecką świetnie mi się zawsze współpracowało. Przyjaciołom, którzy w ciebie wierzą, odmawiać jakoś głupio. Uległem. Nie byłem przekonany co do wielkości tego dziewiętnastowiecznego utworu, wydawał mi się nudny i anachroniczny. Ania też się zabierała do niego jak pies do jeża. Skończył się wiek dwudziesty, zaczął dwudziesty pierwszy, myślałem, że sprawa przyschnie, ale Attila sobie o niej przypomniał. To była straszliwa harówka – przez prawie rok. W którymś momencie nawet się do Madácha przekonałem, przewidział loty kosmiczne.
A co z tą rybką?
Rybka to przekład filologiczny, dosłowny, z wszystkimi możliwymi niuansami znaczeń, z rozszyfrowaniem odniesień kulturowych, z wariantami sensów. Temu, co dostałeś, musisz nadać odpowiadającą oryginałowi formę. Tu tych parametrów formalnych nie musiałem dostawać na tacy, sam sobie mogłem policzyć sylaby, zobaczyć, czy i jak co się rymuje itd. Przy pierwszych rybkach, które robiła mi Grácia Kerényi, te parametry były mi potrzebne. Grácia świetnie mówiła po polsku, ale te jej rybki w standardzie poprawnej polszczyzny się nie zawsze mieściły, ich zaletą było to, że samemu musiałeś połapać się w magmie sensów, nie podawały jednej interpretacji, nie były interpretacją. To nie ten przypadek. Ale zdarzały mi się rybki wierszy wolnych tak zrobione, że właściwie głupio się byłoby pod nimi podpisywać, skoro zmiany, o których wprowadzenie się prosiły, były kosmetyczne.
I była ta wielka premiera, splendor i fotorelacje w „Życiu na Gorąco”?
Premiery nie, ale splendor był. Dostałem w 2013 roku, jako czwarty Polak, Nagrodę im. Gábora Bethlena przyznawaną od 1987 roku (pierwszy był Zbigniew Herbert, po nim Konrad Sutarski i Krzysztof Czyżewski). Narodowy Teatr Filmowy Urania w Budapeszcie, pełna sala (nagrody były w różnych kategoriach, żebyś nie myślał, że ja te tłumy ściągnąłem), hymn węgierski, chór i orkiestra z Siedmiogrodu, pompa, patriotyczne wzmożenie. Duży bankiet, z którego skorzystałem minimalnie, bo czekała mnie jeszcze podróż do Salföld w pobliżu Balatonu, gdzie István Kovács ma wiejski dom.
Bohdan Zadura / fot. Marek S. Zadura
Na rok 2014 przypadała 150. rocznica śmierci Imrego Madácha. Węgrzy pamiętali o moim przekładzie, wsparli go i ten utwór – określany mianem najwybitniejszego węgierskiego tekstu dramatycznego – wydało w twardej okładce, z ilustracjami stanowiącymi kadry słynnej animowanej adaptacji Marcella Jankovicsa, Biuro Literackie. Była promocja tej książki w Instytucie Teatralnym w Warszawie z inscenizacją jednej ze scen w reżyserii Pawła Passiniego, na którą przyjechałem o kulach i z której mam gdzieś chyba jeszcze kawałek plasteliny, która odgrywała ważną rolę w spektaklu. Rok 2016/2017 miał być rokiem kultury węgierskiej w Polsce i moi znajomi z Węgierskiego Instytutu Kultury przebąkiwali coś o wystawieniu „Tragedii człowieka” w Polsce, padała nawet nazwa teatru w Bydgoszczy, ale, o ile wiem, premiery do dzisiaj nie było.
Sporo tych języków.
Jeśli chodzi o języki obce, przyznawałbym się raczej do znajomości biernej. Przez wiele lat – mniej więcej do czterdziestki – bardzo oszczędnie mówiłem po polsku (wychowawca klasy, kiedy zdejmował mnie z funkcji przewodniczącego samorządu klasowego w liceum, wrzeszczał: „Niemowę mi na przewodniczącego wybrali! Zmienić go!”) i trudno oczekiwać, żebym był rozmowny w jakimś obcym języku. Żeby mówić, trzeba mieć odwagę. Tej odwagi mi brakowało. Żeby mówić, dobrze jest za dużo nie myśleć. Zanim skończyłem zdanie, wiedziałem, ile błędów w nim popełniłem. To paraliżujące. Nie bardzo wierzę, bo nie doświadczyłem, że najszybciej nauczysz się pływać, jak cię wrzucą na głęboką wodę. Nie byłem w takiej sytuacji – moi znajomi Węgrzy, Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini przeważnie mówili po polsku.
Jaka cecha – lub zestaw umiejętności – tłumacza jest najważniejsza? Znajomość języka obcego, docelowego, kontekstu?
Gdybyśmy mówili o tłumaczu idealnym, to powiedziałbym, że wszystkie. Ponieważ żadnego obcego języka nie znam w stopniu doskonałym, powiem, że znajomość języka docelowego jest ważniejsza niż tego, z którego się tłumaczy. Nie wątpię, że zdarza mi się robić w polszczyźnie błędy, ale daruję sobie fałszywą skromność. Polski znam nieźle. Ponieważ prawie wszystko, co przetłumaczyłem z węgierskiego, przetłumaczyłem, korzystając z rybek, mogę powiedzieć, że znajomość kontekstu, miar wiersza i poezji jako takiej jest ważniejsza niż znajomość języka. Ponieważ zjeździłem całe Węgry i trochę poznałem ten kraj, jego historię, kulturę, sztukę, muzea i kuchnię, mogę tak się bronić. Ukraińscy native speakerzy, mający blade pojęcie o poezji, nigdy mi w niczym nie pomogli, czasem wyprowadzali w maliny. Co do znaczenia kontekstu: najprostszy przykład z angielskiego. Jeszcze w latach osiemdziesiątych, jak się nie było w anglojęzycznym kraju, happy hours co ci mówiły? Skąd mogłeś wiedzieć, że to pora w knajpie, kiedy piwo czy whisky są tańsze albo orzeszki gratis?
Ale tutaj sobie uprzytomniłem, że na początku naszej rozmowy nie wspomniałem o czymś, o czym powinienem.
To znaczy?
Bo miałem jeszcze kilka językowych przygód. Kiedy w latach siedemdziesiątych jeździłem do Sozopola na wakacje, z ciekawości i przyzwyczajenia kupowałem jakiś bułgarski tygodnik kulturalny czy literacki i coś próbowałem w nim czytać z pewnym zrozumieniem. Kilkadziesiąt lat później zaprosiłem na festiwal „Czas poetów” w Lublinie poznaną na festiwalu w Tetovie bułgarską poetkę Galinę Ganową i przełożyłem kilkanaście jej wierszy, z których część ukazała się w „eleWatorze”. Mój pierwszy w życiu opublikowany przekład to był wiersz słowackiej poetki Lýdii Vadkertiovej, w antologii „Drzewo rośnie zielono”, która wyszła w Iskrach bodaj w 1967 roku. Na potrzeby wspomnianego lubelskiego festiwalu tłumaczyłem też Márię Ferenčuhovą, a przed rokiem w moim przekładzie w wydawnictwie Wolno wyszła książka „Bracia krwi” słowackiego poety, którego usłyszałem i poznałem na festiwalu „Wiersze na asfalcie” w Mińsku, Petera Milčaka. I jeszcze kiedyś tłumaczyłem wiersze Kateřiny Rudčenkovej. Wybacz, ciągle się wysuwają jakieś sekretne szufladki w mej pamięci. Tłumaczyłem paru poetów gruzińskich do antologii, którą przygotowywał Wiktor Woroszylski, ale ta antologia się nie ukazała. To, jak pamiętam, nie było z rybek, tylko via rosyjski. I jeszcze jeden eksces – sześć wierszy Łotysza Jurisa Kronbergsa, które awaryjnie przekładałem do antologii „Magnus Ducatus Poesis 2010–2011”, podpierając się ich tłumaczeniami na ukraiński. Teraz lista tych języków, z którymi cokolwiek miałem do czynienia, jest zamknięta.
Traktowałeś kiedyś przekład zarobkowo?
Raz, to nie był zresztą przekład artystyczny. Pierwsze lata transformacji, nie wiadomo, co się ostanie, co nie, czy nie znajdziesz się bez pracy i bez pieniędzy. Jak się trafia okazja, bierz sprawy we własne ręce. Oxfordzka encyklopedia sztuki, rynek wydawniczy jeszcze wygłodniały, tego typu wydawnictwo powinno się rozejść na pniu. Przyzwoite stawki. Zespół tłumaczy głównie z kręgu „Literatury na Świecie”. Dzieliliśmy się literami; jeśli chodzi o dziedziny, każdy miał wszystkiego po trochu – i architekturę, i literaturę, i muzykę, i rzemiosło artystyczne. To były jeszcze czasy maszyny do pisania. Wysiłek porównywalny z „Tragedią człowieka”, choć innego rodzaju. Jak kiedyś stale zadawałem sobie pytanie: wejdą? nie wejdą?, tak teraz: wyjdzie? nie wyjdzie? Wyszła. Dostałem jakąś część honorarium, i to w naturze. Trzydzieści egzemplarzy w cenie milion dwieście sztuka, a może dwa czterysta, już nie pamiętam. Dwadzieścia upchnąłem z trudem w jakiejś hurtowni w Lublinie. Coś mi zostało na luksusowe prezenty. Ta luksusowość szybko zbladła, gdy w przejściu podziemnym na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi zobaczyłem, że z polowego łóżka encyklopedia chodzi po 800 tysięcy.
Dużo tego, co przełożyłeś, zostało w twojej twórczości? Pamiętam, jak w 1994 roku w zabrzańskiej składnicy harcerskiej kupiłem „Prześwietlone zdjęcia”, twój „tom węgierski”, i zdziwiłem się, że między wierszami autorskimi dryfują także przekłady.
Niedawno o tym sobie przypomniałem. Miałem oddać wydawcy nowy tomik „Puste trybuny”, który wydał mi się dość objętościowo chudy, i przypomniała mi się tamta praktyka sprzed lat, o której wspominasz. Przekłady znalazły się w tomiku „Małe muzea” z 1977 roku – mam w zasięgu ręki, więc sięgam, żeby zobaczyć, kto tam był: Richard Murphy (zabij mnie, nie wiem, dla kogo go tłumaczyłem), Thomas Kinsella, Austin Clarke, Wystan Hugh Auden i Mihaly Babits. Znalazły się też w „Starych znajomych” z 1986 roku: John Ashbery, Seamus Deane, D.J. Enright, John Fuller, Paul Groves, Tony Harrison, Gracja Kerényi, István Kovács. To był zabieg, który można wytłumaczyć w różny sposób. Do każdego z tych wierszy miałem osobisty stosunek; albo wydawało mi się, że w bezpośredni sposób wchodzą w relację z moimi własnymi wierszami, dopełniają je lub dopowiadają, albo dokumentują moją specjalną relację z ich autorami (Kerényi, Kovács). W przypadku „Prześwietlonych zdjęć” ten zabieg był chyba najbardziej naturalny. Na okładce tego tomiku widniało zdjęcie Eötvös Collegium przy ulicy Ménesi, trzy barwne kropki miały symbolizować kolory węgierskiej flagi, większość wierszy rozgrywała się w węgierskim anturażu, co sam zauważyłeś, więc garść przekładów węgierskich poetów wydawała mi się logicznie dopełniać tę książeczkę. Nie nauczyłem się języka, to prawda, ale nie całkiem zmarnowałem te trzy miesiące, bo kto tyle niezłych wierszy o tym kraju napisał?
Zabawna historia: kiedy dotarł do mnie numer francuskiego czasopisma poświęcony Polsce, długo nie mogłem zidentyfikować dwóch z trzech swoich wierszy tam zamieszczonych. Dość to było dla mnie ważne, bo to były pierwsze moje przekłady na francuski. Coś kojarzyłem, ale nie do końca. I potem olśnienie: tłumaczka przełożyła jako moje wiersze dwa moje przekłady wierszy Ottóna Orbána. Tak ci tutaj nawijam, ale prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co pytasz, gdy pytasz, czy dużo z tego, co przełożyłem, zostało w mojej twórczości.
W sumie pytałem o wpływy. Na ile ci, których tłumaczyłeś, zasiedzieli się w twoim języku. Kiedy się tłumaczy, głęboko wchodzi się w czyjąś dykcję, coś zawsze może – specjalnie lub nie – zostać.
Sporo tego zostało. Hurtowo rzecz ujmując, powiedziałbym, że Brytyjczycy i Amerykanie. Detalicznie i chronologicznie: Osip Mandelsztam, László Nagy, Tony Harrison, D.J. Enright, John Ashbery, James Schuyler. Każdy z tych poetów otwierał mi oczy na jakieś nowe możliwości poezji. Czasem zdawałem sobie z tego sprawę na bieżąco – jak przy Ashberym. Gdybym nie tłumaczył jego wierszy, nie powstałyby „Prześwietlone zdjęcia”, jak przy Enrighcie, przy którym się przekonałem, że elementy krytyki społecznej, a nawet satyry mają rację bytu w poezji traktowanej nieużytkowo. Ale to, że bez „Poranku poematu” Schuylera nie napisałaby mi się „Noc poetów (Warszawa pisarzy)” i kilka innych długich poematów, uświadomiłem sobie dużo później. Bez Lászla Nagya nie byłoby wiersza „Biedni strażacy czekają na pożar”.
Serhij Żadan, „Antena”. Przeł. Bohdan Zadura, Warstwy, 70 stron, w księgarniach od października 2020
Także jako tłumacz mam długi wdzięczności wobec wielu osób. Przeszedłem swego rodzaju szkołę u Ryszarda Przybylskiego, który zatrudnił mnie przy Mandelsztamie, brałem lekcje u Seweryna Pollaka, dla którego tłumaczyłem kilkoro dawnych rosyjskich poetów do trzytomowej antologii, która miała ukazać się w PIW-ie, ale nie wyszła, bo kto to widział, żeby taką antologię firmowali antyradzieccy opozycjoniści (na przykład Andrzej Drawicz). Wiele zawdzięczam życzliwości i skrupulatności Piotra Sommera, który opukiwał i opatrywał swymi „ołówkami” moje przekłady z angielskiego. Za radę i pomoc jestem nieustająco wdzięczny Andrzejowi Sosnowskiemu i Jerzemu Jarniewiczowi. Bez nich wielu tych tłumaczeń by nie było albo byłyby gorsze. To samo dotyczy poezji węgierskiej i Anny Góreckiej. Nie mogę też nie wspomnieć o pomocy, której mi udzielił przy tłumaczeniu kilku poetów białoruskich Andrej Chadanowicz.
Powiedziałbym, że to przypadki tych autorów, którzy pozwalali mi na przezwyciężanie ograniczeń własnej poetyki i własnego znudzenia się nią. Oni przedłużali moje poetyckie życie. Wielu innych pomagało w trudnych chwilach, dawało azyl. W przekład można uciec jak w chorobę, zapewnia godziwą rozrywkę.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.