Trufle i palone kakao
Sidonie-Gabrielle Colette

Trufle i palone kakao

Kazimiera Szczuka

Colette buduje wspaniałe metafory kobiecej zmysłowości, czyniące z „Czystego, nieczystego” tekst założycielski dla symbolicznej genealogii lesbijek

Jeszcze 2 minuty czytania

„Na najwyższym piętrze nowej kamienicy otwarły się przede mną drzwi pomieszczenia ogromnego niczym hala targowa, z biegnącą wokół, w połowie wysokości, szeroką antresolą i ścianami pokrytymi haftowaną tkaniną, produkowaną w Chinach z myślą o Zachodzie, dość ładną, w ogromne, choć trochę niedbale wykonane wzory”. Tak zaczyna się „Czyste, nieczyste” Colette, niewielka książka, wydana po raz pierwszy w 1932 roku. Miejsce, do którego wkracza narratorka i bohaterka, po prostu Colette – bo rzecz nie jest ani powieścią, ani dziennikiem intymnym, ani tomem wspomnień, tylko wszystkim tym po trochu – to palarnia opium. Jego gęste opary niechętnie unoszą się ku przeszklonemu dachowi, zapach „świeżej trufli i palonego kakao” lekko pobudza apetyt Colette i – jak czytamy – nastraja ją optymistycznie.

Mamy przed sobą próbkę słynnego stylu pisarki, uznawanej za mistrzynię i odnowicielkę francuskiej tradycji pisarstwa intymnego, sygnowanej nazwiskami Rousseau, Chateaubrianda i Flauberta. Długie zdania, doskonale przejrzyste, pełne są zmysłowych detali, manifestacji artystycznego smaku, lekkiego podniecenia i gotowości do chłonięcia doznań.

Tego rodzaju zapisy określane są przez literacką krytykę feministyczną jako jouissance. Chodzi o kobiecą zmysłową rozkosz nieprzypisaną do porządku fallicznego i związanej z nim hierarchii czyniącej z kobiety bierny obiekt męskiego pożądania. Samo słowo jouissance nie ma odpowiednika w polszczyźnie, oznacza ową tajemniczą, niepodporządkowaną społecznym wzorom zmysłowość integralną, niepodzielną; nie tyle dążącą do zaspokojenia, co wypełniającą podmiot poczuciem pełni. Jouissance nie daje się zlokalizować w jednym miejscu w ciele, nie jest też przypisana konkretnym zmysłom. Seksualna przyjemność jest zarazem apetytem na „trufle i palone kakao”, zaciekawieniem wobec współtowarzyszy sekretnego przybytku, widzeniem wzoru tkaniny, dreszczykiem ekscytacji i  uspokojeniem. Ten stan nie wyklucza zupełnie przeciwnego odczucia wyobcowania, a nawet zakorzenionej w ciele melancholii. „Przyniosłam tu ze sobą jedynie głęboko skrywany, niedający mi spokoju smutek i okrutnie wyciszone zmysły” – pisze Colette.

Colette, „Czyste, nieczyste”.
Przeł. Katarzyna Bartkiewicz przedmowa
Maria Janion W.A.B., Warszawa, 168 stron
w księgarniach od 3 czerwca 2009
Psychoanalitycy ze szkoły Freuda i Lacana zastanawiali się, czy kobiecie w ogóle przysługują moce popędowe. W myśl wielowiekowej tradycji formułowanej w języku religii czy medycyny sądzono, że kobieta „zdrowa” („normalna”) zdolna jest jedynie odzwierciedlać popęd męski, czerpiąc przyjemność z bycia pożądaną. Upodmiotowienie kobiecego pożądania odbyło się paradoksalnie właśnie dzięki nowemu językowi psychoanalizy, której zasadnicze pytanie: „czego chce kobieta?”, choć zadane w patriarchalnym stylu, otwierało możliwość wysłuchania tajemniczej bohaterki. Colette stała się wyrazicielką nowej erotyki i wrażliwości, określonej przez różnorodność i płynność ludzkich tożsamości seksualnych. „Czyste, nieczyste” uważała za swą najważniejszą książkę właśnie dlatego, że opisała w niej galerię typów tworzących awangardę tej wielkiej obyczajowej przemiany, która dopiero dziś powoli staje się faktem. Colette prowadzi nas przez świat podziemnej, alternatywnej kultury „odmieńców” paryskich początku wieku i międzywojnia, i czyni to za sprawą owego drobiazgowego, uwodzicielskiego stylu piszącej kobiety.

Drzwi otwierające się przed pisarką w inicjalnym zdaniu opowieści prowadzą do świata nazwanego kiedyś przez Prousta Sodomą i Gomorą. Dla Colette – jak pisze we wstępie do „Czystego, nieczystego” Maria Janion – starotestamentowa Proustowska metafora grzechu była zbyt oskarżycielska. Sama Colette przekracza granicę nielegalnego świata lekko, bez strachu i potrzeby osądzania. Podkreśla, że sama nie pali opium, co zapewne ma wzmóc jej zdolność opracowania zapisu, którego całość okaże się encyklopedią sposobów istnienia miłości i stylów pożądania.

Pierwszy fragment jest rodzajem przedsionka, żartobliwego przedpiekla. W ciemności kłębią się postaci, których płci nie sposób odgadnąć, śpią pijane kobiety, nowi przybysze zaciągają się fajkami z opium „odrażająco łapczywie”. W tej scenerii Colette usłyszy głos Charlotte, bohaterki pierwszego opowiadania – czarującej, niemłodej kobiety pochłoniętej przez miłosne uzależnienie od młodego chłopca. To on, nie ona, jest zazdrosny, ale dzieje się to za cenę mistyfikacji, którą kobieta w sekrecie wyjawi pisarce. Przepięknym, początkowo lekko chrapliwym, a potem „słowiczym” głosem Charlotte publicznie udaje orgazm, którym chlubić się może jej nieopierzony kochanek.

Colette,
© Fonds Centre d'études Colette/
Conseil Général de l'Yonne
Ten spektakl kobiecej rozkoszy, mającej stanowić rodzaj trofeum czy daniny na rzecz męskiej niedojrzałości i kulturowej konieczności dominowania, jest jednocześnie objawieniem innego, sekretnego erotyzmu kobiet. Colette, opisująca urodę Charlotte, jej zniewalające lenistwo, kolor oczu porównywany do morskich kałuż pozostawionych po odpływie, banalne perfumy i „zdrowy, silnie działający zapach ciała”, nie kryje własnej,  lesbijskiej perspektywy widzenia. W kobiecie z palarni, opiekunce i przyjaciółce mężczyzn, widzi doskonałą bohaterkę zmysłowej konspiracji między kobietami. Charlotte to „tajemnicza sylwetka kobiety pozbawionej złudzeń, mistrzyni pozorów i finezji”. Świetnie pasuje „na początek tej książki, która na smutno opowie o przyjemnościach”.

Smutek pochodzi z samej kondycji pożądania, z faktu, że możliwe wzory i wcielenia teatru płci są niedoskonałe i ograniczone. Za sprawą Colette poznajemy zgorzkniałego Don Juana, który chcąc zapewnić sobie wolność, nie kocha, a w duchu przeżywa zawiść o nieograniczone możliwości przeżywania rozkoszy przez kobietę. Poznajemy homoseksualistów przyjaźniących się czule z kobietami, campowy styl zabawy płcią, gdy młody robotnik zakłada wianek z pączków róż, wzbudzając popłoch w poszukującym „luja” (wedle terminologii z „Lubiewa” Michała Witkowskiego) homoseksualiście.

Najważniejsze są jednak style miłości między kobietami. Colette, tworząca nie zawsze słuszne uogólnienia co do tożsamości „inwertytek”, buduje jednocześnie wspaniałe metafory ich zmysłowości, czyniące z „Czystego, nieczystego” tekst założycielski dla symbolicznej genealogii lesbijek.

Alison Bechdel, autorka rewelacyjnego autobiograficznego komiksu „Fun Home”, opisuje w nim, jak dzięki Colette odnalazła siebie, doszła do świadomości, kim jest, co to znaczy i jak można o tym mówić. W tym języku smutku i przyjemności zawarty jest odrębny, niedający się podrobić idiom  „tych rozkoszy, niesłusznie nazywanych fizycznymi”, jak pisała Colette.