Jak się robi underground
duet Marchlevski: Grzegorz Tyszkiewicz (z lewej) i Tony Kinsky, pod koniec lat 80., fot. archiwum zespołu

29 minut czytania

/ Muzyka

Jak się robi underground

Rozmowa z Tonym Kinskym i Grzegorzem Tyszkiewiczem

Jarocin był wtedy jak Facebook: jak cię tam nie było, to nikt o tobie nie wiedział  – rozmowa o muzyce i scenie alternatywnej czasów transformacji

Jeszcze 7 minut czytania

RAFAŁ KSIĘŻYK: Niedawno przypomniałem sobie o waszym utworze „Love Your Dress, Sister” wydanym po raz pierwszy w 1989 roku. Otóż trafił on na wstępną, nieoficjalną listę utworów zgłoszonych do plebiscytu „Singiel Wolności” (ostatecznie znalazło się na niej 10 wykonawców – przyp. red.). To ciekawe, że radykalny utwór będący echem industrialu znalazł się na wspólnej liście obok songów Jacka Kaczmarskiego. Jak powstało to nagranie?
GRZEGORZ TYSZKIEWICZ
: Urządziliśmy sesję nagraniową w mieszkaniu Tony’ego. We dwóch. Przyniosłem pętle nagrane na kasety magnetofonowe, Tony dołożył swoją, puściliśmy pętle i improwizował do tego na gitarze.
TONY KINSKY: Miałem maxisingiel Depeche Mode, którego lubiłem słuchać zamiast z prędkością 45 obrotów, to z 33 obrotami, w takiej wersji to było świetne. I stąd moja pętla na „Love Your Dress, Sister”. Mikserek był pożyczony od Wygi czyli Marcelo Zammenhoffa, sam go zmontował w drewnianej skrzyneczce. Musieliśmy go przywieźć z Ciechocinka, gdzie mieszkał Wyga.
GRZEGORZ: Ten materiał brzmi elektronicznie, ale w praktyce to było jak muzyka unplugged. Tony imitował delaye głosem. Nagrywaliśmy na kaseciaka, mikrofon podłączony do radia. Radio za wzmacniacz służyło. To była improwizacja, więc co raz nagraliśmy, to zostawało, mniejsza o błędy.

Love Your Dress, Sister”, choć brzmi groźnie, to piosenka o miłości.
TONY
: Tak, o miłości nieszczęśliwej, fetyszystycznej, co próbuję wyśpiewać moją nieudaczną wtedy angielszczyzną.


No tak, wydaliście ją przecież na kasecie „Massmurder”, gdzie są również utwory „Zoofilia”, „Nekrofilia” i „Kurwy”.

TONY: Każdy z tych utworów związany jest z samotnością, opowiada o tragicznych przypadkach, ale wynikają one z tego, że są ludzie odrzuceni, wykluczeni społecznie. To wszystko jest właśnie emanacją samotności. Pamiętam, że kiedy miałem 18 lat, w kółko słuchałem „Isolation” Joy Division. „Isolation. Isolation”. Potem pojawiły się bardziej opisowe tytuły, „No Confidential in the Flesh”, co wynikało z naszej fascynacji literaturą, Borgesem czy Harrym Matthewsem, jak dla mnie to była psychodeliczna proza.

Singiel Wolności

Od 2009 roku warszawski Dom Spotkań z Historią (DSH) organizuje obchody Święta Wolności w rocznicę pierwszych, częściowo wolnych wyborów, które odbyły się 4 czerwca 1989 roku.

Motywem przewodnim tegorocznych działań jest muzyka lat 80. We współpracy z Radiospacją DSH organizuje plebiscyt na Singiel Wolności. Spośród dziesięciu utworów z tamtej dekady, dobranych w pary, autorstwa tak różnych artystów jak Jacek Kaczmarski, Deuter, Siekiera, Antonina Krzysztoń czy Dezerter, publiczność wytypuje piosenki, które zostaną nagrane przez współczesne wykonawczynie – Paulinę Przybysz i Gabę Kulkę.

Innymi elementami tegorocznych obchodów są: wystawa „Niepokorne 2.0. Kobiety w opozycji lat 80.” oraz premiera książki „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek”, a także, tradycyjnie, uroczysty toast pod kawiarnią Niespodzianka (piątek, 4 czerwca, godz. 18).

Więcej informacji: towolnosc.dsh.waw.pl

Od razu graliście we dwóch?
GRZEGORZ
: Wcześniej graliśmy w trio z Arturem Dynowskim. To nie było za dobre. Chciał śpiewać jak David Sylvian. Chodziliśmy do tego samego liceum ogólnokształcącego imienia Ziemi Kujawskiej LZK. Byłem dwa lata młodszy od Tony’ego i Artura, ale po tym, jak pojechałem z Np.WAT zagrać na festiwalu Marchewka, chłopaki gdzieś tam na korytarzach szkoły mnie wyhaczyli.
TONY: A jeszcze wcześniej pierwszy skład Marchlevskiego to też było trio, z perkusistą z naszej szkoły. Gitara, bas, perkusja. Zrzynaliśmy ze Swans, każdy młody zespół zaczyna od naśladownictwa. Ale to było świetne. Garaż, kurz i pot, na dwóch akordach. Krótko przetrwał ten skład, bo zdarzyła nam się sprawa z milicją.
GRZEGORZ: Hałas, który dobiegał z garażu, chyba komuś przeszkadzał. Pewnie ktoś wezwał patrol. Milicjanci postali przed bramą, wchodzą. „Co wy tu robicie!” „Gramy.” „Przecież to nie muzyka”. Podejrzewali nas o kradzież, a że matka perkusisty była znaną nauczycielką, dostał… zakaz spotykania się z nami. A my byliśmy zdeterminowani i zaczęliśmy grać we dwóch. W domu. W malutkim pokoiku Tony’ego. Tam powstały wszystkie nagrania, które ukazały się na kasecie.
TONY: Jak dostałem pierwszą gitarę, Kosmos, do której dorobiłem efekty, w tym swoim mieszkanku w bloku na 5. piętrze podłączałem się do radiowego wzmacniacza i przez kolumny głośnikowe nadawałem na full. Słychać było na całym osiedlu. Słuchanie, wymiana nagrań, rozmowy o muzyce to było nasze życie, cholernie ważna sprawa. Na okrągło przerzucaliśmy się między sobą, kto co fajnego usłyszał, co ma do posłuchania.
GRZEGORZ: Żałuję tylko, że wśród nas tak niewielu było prawdziwych muzyków, takich jak Tony, którzy realnie potrafili coś zrobić, zagrać to, co ktoś im przedstawia tylko w formie pewnej idei.
TONY: Inna rzecz, że panowało wtedy przekonanie, że bycie samoukiem to znakomita sprawa, a jeśli ktoś ma wykształcenie muzyczne, to istnieje ryzyko, że będzie akademicki, sztywny. Ja wykształcenia muzycznego nie miałem. Skoro wszyscy słyszeli przez okno, jak gram, kto był zainteresowany, zgłaszał się do mnie i w ten sposób trafiłem do masy zespołów, grałem punk, metal. Zawsze były przesłuchania, żeby się dostać do bandu, zazwyczaj byłem najmłodszy i uczyłem się od chłopaków, ze słuchu, podglądając, jak grają.
GRZEGORZ: Mieszkaliśmy w bardzo prowincjonalnym mieście. We Włocławku nie było żadnej wyższej szkoły. Dobrze, że Toruń był blisko. Z nudów wszyscy jeździli tam na koncerty, głównie do klubu Od Nowa. A wtedy przyjeżdżały do Torunia takie zespoły jak Skeleton Crew, Last Few Days, Laibach. Jak słyszę, kiedy ktoś mówi, że w latach 80. nic się w Polsce nie działo, to myślę, że przespał ten czas. Muzyki dookoła była masa. Raz, dużo audycji radiowych, gdzie puszczano całe płyty; dwa, Henryk Palczewski, od którego można było nagrać prawdziwe rarytasy; trzy, znajomi, którzy zdobywali skądś niedostępne w PRL-u zachodnie winyle. Tony, ja do dziś pamiętam, jak przyniosłeś longplay Pere Ubu.
TONY: To była płyta Artura, jego dziewczyna pojechała do Anglii i przywiozła to, o czym marzył, „Art of Walking” Pere Ubu. W ’84 roku kończyłem podstawówkę i pamiętam kumpla, który już wtedy słuchał Nitzer Ebb. Potem pojawił się Cabaret Voltaire, Swans, który brzmiał jak wspaniałe dźwięki kosmosu i wreszcie ekstremalny SPK.

fot. archiwum zespołu Marchlevskifot. archiwum zespołu Marchlevski

Padły nazwy zespołów z kręgu industrialu. Zarówno chropawe brzmienie „Massmurder”, jak i drastyczne tematy z tytułów każą myśleć, że to anglosaska kultura industrialna była dla was inspiracją.
GRZEGORZ
: Nie. Nasz kontakt z industrialem to był czysty odbiór muzyki. Najczęściej to były przegrane kasety, bez okładek. Nie znaliśmy kontekstu.
TONY: Muzyka, której słuchaliśmy, Pere Ubu czy Cabaret Voltaire, pokazywała, że ten świat jest zwariowany, ale wolny. Muzyka oferowała wolność, przestrzeń, gdzie mogliśmy robić, co chcemy. Granie było rodzajem katharsis. Industrial mi się kojarzył z dźwiękami, które słyszałem, gdy szedłem na próby do garażu albo kiedy z nich wracałem, w ciszy słychać z daleka jakiś fabryczny gwizd, odgłosy z Azotów. I ten klimat trafiał na moje dźwiękowe pętle.
GRZEGORZ: Przeżywaliśmy to samo, co kilkanaście lat wcześniej było udziałem Cabaret Voltaire czy Test Department, tylko inne były przesłanki upadku przemysłu. W latach 70. i 80. Włocławek i Gliwice to były dwa najbardziej zindustrializowane miasta w Polsce, tam było najwięcej fabryk. U nas – Celuloza, Azoty, Drumet, Lakiery, Ursus, Fabryka Ceramiki produkująca słynny włocławski Fajans, Manometry. Celuloza była z tych zakładów największa, zajmowała kawał miasta. Jak przejeżdżałeś tamtędy, to jakbyś przejeżdżał przez osobne miasteczko. Pod koniec lat 80., gdy skończył się PRL, wszystko zaczęło padać, rozpieprzać się. Dziwny okres. W mieście zapanował klimat, jaki później zobaczyłem na filmach o upadającym Detroit.

performanse grupy Np.WAT

Czy to odreagowanie, które dawała wam muzyka, poza młodzieńczym weltschmerzem, dotyczyło też realiów społeczno-politycznych? To podpowiada nazwa zespołu, która przekręca nazwisko polskiego pioniera marksistowskiego ruchu robotniczego.
TONY
: Nie, my mieliśmy odjazd, że sztuka jest ponad wszystkim, nie może podlegać żadnym ideologiom ani ocenom, jest wolna. Dlatego też Dynowski był dla nas ważną postacią, bo bardzo interesował się sztuką, od niego dowiadywaliśmy się o Hermanie Nitschu czy Josephie Beuysie. A nazwa Marchlevski to był wygłup z naszej strony.
GRZEGORZ: Julian Marchlewski był postacią hołubioną we Włocławku. W zasadzie tam nie mieszkał, choć tam się urodził, ale w PRL-u zrobili go patronem fabryki i wizytówką miasta. Pod koniec lat 80. to nazwisko było już obciachem, nabrało, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, kampowego charakteru. Włocławek z przemysłowego giganta stał się wtedy miastem bez właściwości. 
TONY: Robotniczy sznyt to miał zespół Np.WAT. Chodzili w kombinezonach roboczych, z młotkami. Ale nie było w tym nic z etosu czasów komuny, raczej oddolny ruch. Oni odwoływali się do spraw ogólnoludzkich, trybiki w zmechanizowanym społeczeństwie, które jednak wyrywają się ze struktur, by robić swoje.

Włocławek lat 80. miał silną scenę muzyczną?
GRZEGORZ
: Scenę tworzyło kilka osób, ale słuchaczy było mnóstwo. Nie było we Włocławku wysypu zespołów punkowych i metalowych. Pojawił się fot. archiwum zespołu MarchlevskiGrzegorz Tyszkiewicz, fot. archiwum zespołu MarchlevskiNp.WAT i od razu: wow! Byli ekstremalni, do niczego niepodobni i wokół nich skupiła się ta „scena”.
TONY: My byliśmy punkowcami, w pierwszej klasie ogólniaka mieliśmy z Arturem Dynowskim zespół Batalion Odrzuconych Aniołków.
GRZEGORZ: Był jeszcze zespół Todeawanian, zajebisty. Przypominali mi This Heat. Nic nie nagrali, szerszej niż lokalna publiczność pokazali się chyba tylko raz – w Remoncie. No ale jakie wtedy były możliwości? Mogłeś być na ASP, spotkać TotArt albo Luksus, albo jeździć do Jarocina, a jeśli mieszkałeś w Warszawie, chodzić do Remontu. Jarocin był wtedy jak Facebook: jak tam cię tam nie było, to nikt o tobie nie wiedział. Ale dla nas ten festiwal nie był ciekawy, nigdy nam nie przyszło do głowy, żeby tam się zgłosić. Raz pojechaliśmy zobaczyć koncerty, ale to nie był nasz klimat. Już prędzej Poza Kontrolą w Remoncie.
No więc jak zostawałeś na prowincji, mogłeś robić coś zupełnie odrębnego. Taka była scena w Dębicy, skupiona wokół Irka Sochy, czy nasza we Włocławku. Marchlevski okazał się najbardziej rockową emanacją tego środowiska. Jak teraz o tym myślę, zauważam, że większość poszukujących kapel z Europy też powstawała poza Berlinem, Londynem czy Paryżem.
TONY: Lajtowi byliśmy przy Np.WAT. Oni byli totalnie bezkompromisowi.
GRZEGORZ: Niesamowity był też duet 27–29, który powstał pod koniec lat 80. na bazie Np.WAT. Tworzyli go Żagiel i jego partnerka, a obecnie żona, Aśka. Nacinali ręcznie winyle albo odtwarzali końcówki tych płyt. Robili to w taki sposób, że płyty się zapętlały, nagrywali to albo odtwarzali „na żywo” – nagłaśniali tak, że dźwięk był często przesterowany i do tak przygotowanego „preparu” darli się. Takie to były koncerty! Myślę, że 27–29 był jednym z pierwszych zespołów w stylu harsh noise. Dużo słucham noise’u, także tego wczesnego, i teraz muszę przyznać, że nie kojarzę, żeby w tamtych czasach w Europie działy się takie rzeczy.

Na czym polegała wyjątkowość zespołu Np.WAT?
GRZEGORZ
: Np.WAT tworzyli sensu stricte muzykę eksperymentalną, a w zasadzie tworzyli pewne sytuacje, akcje. Urządzali minifestiwale, na których oprawa plastyczna była równie ważna co muzyka. A muzyka działa się w przestrzeni, nie tylko na scenie. Mogłeś chodzić z sali do sali i wszędzie była muzyka. Działali intuicyjnie, gdy mieli szanse pokazać się w danym miejscu, od razu wymyślali odpowiednią scenografię, przebrania. Rzecz w dzisiejszych czasach i z obecnej perspektywy – gdy znamy trochę historię muzyki czy performance art – powiedzmy, że „typowa”. Wtedy dla nas, słuchaczy – zaskakująca, nowatorska i nieprzewidywalna.  

Marchlevski

Zespół działał we Włocławku w latach 1987–1990, bazowy duet – Tomasz „Tony Kinsky” Lewandowski oraz Grzegorz Tyszkiewicz – wykrystalizował się w 1988 roku i w tym składzie nagrał kasety „Massmurder” oraz „Parasitism”. Pochodzące z nich nagrania ukazały się w boksie CD poświęconym scenie włocławskiej „Np.WAT/Marchlevski/27–29” (Requiem Records 2011). W 1993 roku zespół reaktywował się, zasilony sekcją rytmiczną zespołu Kinsky, i nagrał koncert dla programu TVP „Drgawy”.

Tony Kinsky grał potem m.in. w zespołach Kinsky, Dezerter, Deuter, Falarek, Szmulkowski Proceder, Żelazny Rudolf, Atrocious Filth, Bomba W Torcie, Kara. Jako koncertowy realizator dźwięku pracował m.in. z Armią, Brygadą Kryzys, Manaamem, Something Like Elvis, Vaderem, Pati Yang i jako rezydent warszawskich klubów Remont, Akwarium, Tęcza, CDQ, Aurora, Powiększenie, Plac Zabaw, Pogłos.

Grzegorz Tyszkiewicz po studiach rozpoczął karierę prawnika, w 2009 roku założył wytwórnię Bocian Records, która do tej pory wydała przeszło sto płyt z kręgu muzyki noise.


TONY
: Byli tak zakręceni, że przez miesiąc przygotowywali wystrój sali, gdzie mieli występować. A jaki był ten wystrój, to oddzielna historia. Najbardziej zapamiętałem ich występ w Czarnym Spichrzu, gdzie zgromadzili różne odpady z ceramicznej fabryki Fajans, która wtedy bankrutowała. Przynieśli te skorupy i malowali je, nadawali tym odpadom nowe znaczenie. Pokazywali nam, że można robić wszystko.

GRZEGORZ: We Włocławku żył artysta prymitywista, rzeźbiarz Stanisław Zagajewski. I w mojej ocenie Np.WAT świadomie lub nie – mało wtedy rozmawialiśmy o takich sprawach, bo interesowała mnie głównie muzyka, dźwięk – byli kontynuacją tej ścieżki, tworzyli art brut. Trzon zespołu stanowiło trzech gości, którzy znali się jeszcze z podstawówki: Piotr „Żagiel” Żaglewski, Piotr Ryziński i Rafał Krygier. My też ich dobrze znaliśmy, bo mieszkaliśmy na jednym osiedlu.

TONY: Osiedle Zazamcze albo Przylesie. Ta sama podstawówka, to samo liceum. Żagiel mieszkał na ulicy Uroczej, Grzesiek na Wesołej, ja na Pogodnej. A wydawałoby się, że we Włocławku będą to raczej nazwy ulic takie jak Mechaniczna, Azotowa, Fabryczna.

GRZEGORZ: Chłopaki najpierw grali prymitywnego punka, ale potem w ogóle odrzucili instrumenty. Nawet elektroniki za bardzo nie wykorzystywali, robili muzykę na taśmach, używali zabawek, różnych przedmiotów. W zasadzie ostatni koncert z instrumentami to był ich występ na Marchewce ’87, zagrałem na klawiszach. Raz jeden, bo ja nigdy nie lubiłem koncertów, a dla nich to było całe życie. Według mnie idealnym człowiekiem do grania był Tony, który wszystko potrafi zagrać i wszystko rozumie.

Warszawska Marchewka to był wtedy festiwal na wskroś artystyczny, alternatywa dla Jarocina. Jak tam trafiliście?
GRZEGORZ
: Zaczęło się od tego, że na początku 1987 roku na koncert do Torunia przyjechała Familija Radio Warszawa z warszawskiej ASP. Znaliśmy ich tylko z artykułu w „Non Stopie”, gdzie było napisane, że niby cały spektakl robią. No to jedziemy. I rzeczywiście, było to totalne przeżycie. Zawłaszczyli cały klub Od Nowa, zmienili go w scenę, scenografia była wszędzie, rozeszli się po korytarzach i wychodzili z różnych zakamarków. Zewsząd atakowali dźwiękiem. Po koncercie poszliśmy do garderoby i Żagiel nawiązał kontakt z Libero Perticem z Familiji. Po jakimś czasie Libero przysłał zaproszenie na festiwal, który współorganizował w Warszawie. Wtedy Np.WAT nagrał pierwszą kasetę, jako zgłoszenie. I w ten sposób pojechaliśmy na Marchewkę ’87. To był festiwal! Przyjechali Pere Ubu, The Ex, Die Tödliche Doris, Minimal Compact. Dotarłem do Warszawy trzeciego dnia, wprost na koncert, i usłyszałem od chłopaków, że… w ogóle nie będziemy grać. „Jak to?” „No, wyjdziemy do publiki i zrobimy performans, co nam przyjdzie do głowy”. Inspiracji dostarczył im dzień wcześniej występ Die Tödliche Doris. Koniec końców zagraliśmy, ale był to ostatni raz, gdy w instrumentarium pojawiły się gitary i perkusja. Bardzo się wtedy spodobaliśmy zespołowi The Ex. Holendrzy stwierdzili, że chętnie by zaprosili nas na swoją trasę. Ale w końcu nic z tego nie wyszło.

Grzegorz Tyszkiewicz, fot. archiwum zespołu MarchlevskiGrzegorz Tyszkiewicz, fot. archiwum zespołu Marchlevski

Wspominaliście o Marcelo Zammenhoffie, który działał w pobliskim Ciechocinku. Zakładał wtedy pokrewne wam w gruncie rzeczy zespoły.
GRZEGORZ
: Fioletowe Płyny Zdrowotne i Morris Generativ. One też należały do naszej „sceny”.
TONY: Oni mieli swój przelot, własną siłę rażenia.
GRZEGORZ: Bardzo płodni byli, aktywni. Fascynowali się Throbbing Gristle, Psychic TV i jak na tamte lata byli w Polsce pionierami brzmień acid. Potrafili też zagrać w składzie perkusja, bas, puzon, taki dziwny funk, coś może pomiędzy CassiberA Certain Ratio. Pełna swoboda, eklektyzm. Chłopaki mieszkali w Ciechocinku, ale część z nich uczyła się we Włocławku, blisko było. Jeździliśmy do nich, szczególnie do Marcela, który miał bardzo dużo sprzętu i czasami nam go pożyczał. Przy czym witz polegał na tym, że wzmacniacze, efekty, miksery montował on sam.
TONY: Kiedy Fioletowe Płyny Zdrowotne grały na Poza Kontrolą w Remoncie, specjalnie pojechałem do Warszawy zobaczyć kolegów. Największe wrażenie wywarła na mnie figura papieża. Wystawili wyciętą chyba z kartonu postać Jan Pawła II w skali 1:1, jeździła po scenie, machała ręką, miała wklejone na twarz uśmiechnięte zdjęcie, a w miejsce oczu – migające czerwone żaróweczki. To był rok 1987 lub 1988. Kościół katolicki miał wtedy w Polsce szczególną wagę, zobaczyć takiego papieża to była niezła jazda. A potem Marcelo pojechał studiować na ASP w Łodzi i rozkręcał tamtejszą scenę rave.

Jeszcze jeden element sceny włocławskiej założona przez Np.WAT własna wytwórnia, WAT, która wydała też „Massmurder” Marchlevskiego.
GRZEGORZ
: Kiedy Żagiel zaczął wydawać kasety, oczywiście całkowicie własnym sumptem, wymienialiśmy się nagraniami korespondencyjnie, i to z całym światem. To była ścieżka przetarta na Zachodzie od czasów mail artu ruchu Fluxus, z czego wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Odchodziły wymiany z dużymi dystrybutorami, angielskim Recommended Records czy włoskim ADN. Włosi zresztą do dzisiaj kupują płyty z mojego wydawnictwa.

występ zespołu Marchlevski dla TVPwystęp zespołu Marchlevski dla TVP

Muzykę z kręgu Recommended z wielkim powodzeniem rozpowszechniał w Polsce Henryk Palczewski, już wspomnieliście o tym, że i na was miał on wpływ.
GRZEGORZ
: Poznałem Henryka na Marchewce, ale już wcześniej krążyły wśród nas „Informatory ARS-2”, które wydawał. Widziałem je u punkowców z Włocławka, którzy z nim korespondowali. Niesamowity był na przykład widok gościa z mojego podwórka w punkowej skórze z naszywką „Henry Cow”. Zacząłem jeździć do Henryka Palczewskiego do Piły razem z ekipą Np.WAT, przywoziliśmy kasety, na które nagrywał płyty. Jechało się chyba ze sto godzin, bo do Piły mieliśmy wyjątkowo fatalne połączenie, wchodziliśmy na piąte piętro kamienicy na Ludowej, Palczewski lub jego żona odbierali kasety, 2–3 minuty kontaktu i wypad. Raz nam otwiera i mówi: „Dopiero co chłopaki z Bydgoszczy wyszli”. Po latach zgadałem się ze Sławkiem Janickim, że on, razem z Jackiem Majewskim i Tomkiem Gwincińskim, czyli późniejszą ekipą z Mózgu, też do Henryka z kasetami jeździli. 
TONY: Grzesiek to gość zasysający informacje. Jak do niego przychodziłem, pompował mnie swoją wiedzą. Niesamowite to było.
GRZEGORZ: Dużo wiedzy od Henryka płynęło, wydawał swoje informatory, drukowane na powielaczu, w których dużo pisał o muzyce, a kiedy nagrywał kasetę, dołączał odbitki na papierze technicznym z przepisanymi na maszynie informacjami z płyt. Na tej podstawie poznawało się nazwiska muzyków, łowiło tropy. Jak się otworzyły granice, jeździłem do Berlina, do sklepu World of Music. Mieli dosłownie trzy półki na krzyż z awangardą, ale dla mnie to był wtedy bezkres muzyki, i tam stali obok siebie Fred FrithNocturnal Emissions czy Peter Brötzmann. Dziwne połączenie z dzisiejszej perspektywy.


W swoich tekstach z „Informatorów Ars-2” Palczewski wykreował własny język, słowa „katakumbowe brzmienia” i „prepar” zapamiętałem z nich najbardziej. One doskonale opisują również muzykę Marchlevskiego.
TONY
: Tak. „Prepar”, piękne słowo. Kojarzyło mi się z tym naszym przekonaniem, że muzyka jest wolna i można robić wszystko. Nikt się nie przejmował, czy coś jest poprawnie zagrane, czy czysto brzmi. Liczył się klimat, ekspresja. Potem się okazywało, jak wiele przy tym można się nauczyć. Gdy zacząłem grać z muzykami zawodowymi, to musiałem się z nimi komunikować we wspólnym języku muzycznym i przekonałem się, że to, czego nauczyłem się w tamtych czasach, zupełnie mi wystarcza, choć uczyłem się intuicyjnie, nie miałem pojęcia, co to jest ćwierćnuta, ale przyswoiłem sobie frazowanie.


Jak powstawał prepar Marchlevskiego, wasze pętle?
TONY
: Dużo zależało od tego, jaki sprzęt uda się pożyczyć. Na przykład pojawienie się delaya taśmowego Sohor wywołało u nas ekstazę i było impulsem do eksperymentów. Na bazie tego efektu można było robić fajne pętle, wydłużać je, skracać, modulować brzmienie. Wystarczyło przesuwać dźwignią: „Ty, to jak Joy Division!”.
GRZEGORZ: Miałem gramofon, na którym przyspieszałem, zwalniałem płyty, a czasem je nacinałem i pożyczony sampler, który też służył do robienia pętli, plus magnetofon kasetowy, na którym to wszystko nagrywałem. Kasety później też zwalniało się, przyspieszało, nagrywało jeszcze raz w innych tempach. Zanosiłem to wszystko Tony’emu, a on do tego dokładał gitary, bas, swoje Tony KinskyTony Kinskypętle. Biedne to było. Kiedy usłyszałem na Poza Kontrolą Wahehe i MacMariana, to w porównaniu z nami oni mieli super samplery. Biedne, ale rozwijające, bo trzeba było kombinować. Teraz wszyscy pracują w oparciu o te same urządzenia i software robione przez korporacje technologiczne i nazywają brzmiące podobnie do siebie rezultaty tych prac muzyką eksperymentalną.
TONY: To był sampler Casio SK1, który miał kilka sekund pamięci, można było coś wgrać, z tym że nie było możliwości zapisu, więc zgrywało się te dźwięki na kasetę. Lubiliśmy też korzystać z przesterów, mieliśmy do dyspozycji gitarowe efekty własnej roboty. Dopiero jak w początku lat 90. nagrywaliśmy w studiu Komuny Otwock, u Arka Wasia, spotkaliśmy profesjonalny efekt Yamahy SPX 900. Odtworzyliśmy wtedy pewne pomysły jeszcze z czasów garażowego tria i niektóre utwory z domowej kasety. Tak powstał „Tibet”, numer, który graliśmy na dwóch dźwiękach, powtarzanych, jak w mantrze, stąd tytuł. Pamiętałem po prostu dwa miejsca na gryfie i z tego wyszedł utwór. W oparciu o te dwa dźwięki staraliśmy się osiągnąć mantrową atmosferę.

Ten materiał, „Parasitism”, wznowiony po latach na kasecie OBUHA z okładką Zbigniewa Libery, stał się wizytówką Marchlevskiego. Ale wasza zasadnicza współpraca w duecie dość krótko trwała.
GRZEGORZ
: Lata 88–90. Marchlevski to był zespół licealny. Kiedy Tony pojechał na studia do Warszawy, założył zespół Kinsky, a mi nie chciało się do niego dojeżdżać. Zdążyliśmy zagrać w duecie kilka koncertów. Krótka reaktywacja nastąpiła w ’93 roku przy okazji programu „Drgawy”, do którego zaprosili nas Marcin Borhardt i Artur Boryczko. Wzięliśmy do składu sekcję rytmiczną Kinsky’ego i w kwartecie nagraliśmy dla TVP koncert w hali Olivia wyreżyserowany przez Yacha Paszkiewicza. Grałem wtedy po prostu z kaset odtwarzanych z magnetofonu, bez samplera. Mi to odpowiadało, mam jakiś pomysł, robię swoje taśmy, a do tego są zawodowi muzycy, którzy grają – niekiedy taśmy wychodzą na pierwszy plan, niekiedy oni.
TONY: Wprowadziłem do Kinsky’ego sporo tej miejskiej atmosfery Włocławka. Kinsky przejął też jeden numer Marchlevskiego, jeszcze z pierwszego okresu, wpletliśmy go na „Copula Mundi”.

W miarę jak rozpędzały się lata 90., wyglądało na to, że wasze ścieżki się rozchodzą. Tony na dobre wsiąkł w warszawską scenę, jako muzyk i akustyk nagłaśniający koncerty, a Grzegorz skończył studia i został prawnikiem w korporacji. Okazało się, że od muzyki nie sposób uciec, bo ty, Grzegorzu, wróciłeś jako szef wytwórni płytowej Bocian.
GRZEGORZ
: Nigdy nie chciałbym być tylko prawnikiem albo tylko wydawcą. I nawet przez minutę nie zapomniałem o muzyce. Zawsze chciałem mieć wytwórnię. Dopiero jednak kiedy poznałem Roberta Piotrowicza, który Grzegorz TyszkiewiczGrzegorz Tyszkiewiczprowadził wytwórnię i festiwal Musica Genera, przekonałem się, jak można zająć się muzyką, którą bardzo lubię, a której w Polsce nikt nie wydaje. To była mocna inspiracja dla Bocian Records, chociaż już wcześniej maczałem palce w wydawnictwach OBUHA. Nie miałem więc takiego rozstania z muzyką jak wielu ludzi w latach 90., którzy po latach stwierdzili, że znów chcą coś zrobić, ale tak wiele się zmieniło, że te ich powroty to była często jakaś groteska, i właściwie nie wiadomo, czemu i dla kogo to robili. Ja cały czas byłem na bieżąco. W zasadzie słuchałem i słucham z równą intensywnością i zaciekawieniem jak wtedy, w latach 80.
TONY: Tak, tak. Zawsze sądziłem, że Kinsky i Bocian Records to przedłużenia Marchlevskiego. Z czasem Grzegorz wręcz się zradykalizował. Szczególnie w czasach klubu Aurora, który otworzył na Powiślu Zbigniew Libera. Tam były świetne koncerty, trochę postrocka, ale też dużo mocnej elektroniki, improwizacje. Ja te koncerty nagłaśniałem i właściwie mieszkałem w Aurorze, zawsze na początek wrzucałem numer Pierre’a Henry’ego.
GRZEGORZ: W końcu lat 90. przeprowadziłem się do Warszawy, zgadałem się wtedy ze Zbyszkiem Liberą. Spytał mnie, czy muzycy, których zaprasza do Aurory, mogą nocować u mnie. Zgodziłem się i w ten sposób poznałem masę artystów z całego świata. Nocowali u mnie na przykład Chris Cutler, Tony Buck, Kevin Drumm. A potem dołączyli do nich goście wydawnictwa Musica Genera. To były kolejne impulsy. Pod koniec roku 2009 wydałem pierwszego winylowego singla Bocian Records. I do tej pory ukazało się 120 tytułów. Wspólnym mianownikiem dla tego, co wydaję, jest noise, ale to może być improwizacja, elektronika czy muzyka współczesna. Zupełnie outsiderska robota. Bocian to nie żadna wytwórnia indie, żaden fajniacki „niezal”. Może zabrzmię patetycznie, ale to underground – muzyka z długą „tradycją” i pewnym continuum.

Bocian to światowy fenomen, bo żadna inna wytwórnia zajmująca się muzyką noise i improwizacją nie ma takiej dynamiki wydawniczej.
GRZEGORZ
: Fakt, dużo energii w to włożyłem, tym bardziej że sam działałem. A teraz wreszcie mam wsparcie. I to jakie! Razem z Żaglem z Np.WAT zakładamy fundację Bocian Records. On już nie zajmuje się muzyką czynnie, ale pozostaje wielkim kolekcjonerem, koneserem muzyki. Jesteśmy przyjaciółmi, więc nie straciliśmy kontaktu. W pewnym momencie, gdy rozmawialiśmy o Bocianie, Żagiel zdziwił się, że sprzedaję tak mało płyt, i zaproponował mi pomoc. Wydawnictwa Bociana są w światowych dystrybucjach, ale one pomału padają. Szczerze? Żadna płyta mi się nie zwróciła, dokładałem z pensji prawnika. Ale przecież to jest dokładnie to, co zawsze chciałem robić. Żagiel rozkręcił sklep internetowy Bocian Records, planujemy organizować koncerty, myślę też o wydawaniu książek.

Co takiego znajdujesz w hałasie, że towarzyszy ci całe życie?
GRZEGORZ
: Hałas zawsze dawał mi oczyszczenie. Tak było w czasach Marchlevskiego, ale też w dorosłym życiu. Wiadomo, że wielu ludzi z korpo w piątki po robocie chodzi się uchlać, a ja sobie puszczałem Kevina Drumma na przykład. To mnie leczyło. A po latach odkryłem, że nie boję się usłyszeć własnych myśli, i to dzięki słuchaniu noise.

Tony, a co z Kinskym, który przecież reaktywował się po długiej przerwie w 2015 roku?
TONY
: Zaczęło się od publikacji niewydanego dotąd materiału sprzed lat, „Praeterito Futurum”. Chciałem, żebyśmy wreszcie mogli grać te numery, które wydawały się skazane na niebyt. Zaangażowanie w tę płytę ożywiło naszego ducha zespołowego, już po chwili chcieliśmy czegoś nowego. Po reaktywacji gramy już siedem i pół roku. Czyli w zasadzie tyle, ile graliśmy w starym składzie, to zbliża i przynosi pytania co dalej. W tej chwili kończymy siódmą kompozycję i czujemy fun, ekscytację, czasami frustrację, ale następna płyta jest bliska sfinalizowania. Mamy własne zagrywki, sposoby na rytm i współbrzmienia. Jestem tym podniecony i dumny z tego. Cieszy nas, że mamy plemiennych pobratymców. Kiedyś to byli Kobong, Rain, Insane, dziś black midi, Infernal Trumphant i wielu innych, również polskich wykonawców, Semantic Punk, Maszyny i Motyle, The Dynks. Wyzwaniem jest własny język. My go mamy. Zapraszamy do własnych podróży przy naszej muzyce.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)