RAFAŁ KSIĘŻYK: Wczoraj na koncercie 1984 śpiewałeś: „Maski na twarz, ręce na kark”. Piosenkę „Sztuczne oddychanie” napisałeś w 1986 roku, a brzmi, jakby powstała wczoraj. Jak się z tym czujesz?
PIOTR „MIZERNY” LISZCZ: Dziwnie się czuję. Nie raz mnie ludzie o to pytali. Nie wiem, co powiedzieć. „Sztuczne oddychanie” powstało w czasach siermiężnej komuny. Twórczość Orwella miała wpływ na to, co wtedy pisałem. Nie żyło się łatwo. Fakt, że ten tekst odnajduje się w naszych czasach, jest dla mnie smutny. Wolałbym, żeby tak nie było. Bo „Sztuczne oddychanie” miało być przecież ostrzeżeniem. Wizja trochę apokaliptyczna.
Wizje apokaliptyczne przewijają się w twoich tekstach cały czas.
Piotr „Mizerny” Liszcz
Współzałożyciel rzeszowskich zespołów 1984 i Wańka Wstańka, wcześniej muzyk w zespole Modeln. Od 1985 roku w zespole 1984 oraz Wańka Wstańka grał na gitarze elektrycznej oraz śpiewał. Wydał kilkanaście płyt. Najnowsza z zespołem 1984 ukazała się w czerwcu 2020 roku i zatytułowana jest „Piękny jest świat”.
Czas upływa. Jestem coraz starszy. I uświadomiłem sobie, że ja, od wielu, wielu lat, cierpię na depresję. Przeszkadza mi to żyć. Często nie mogę zasnąć. Potrafię z domu nie wychodzić przez miesiąc. Siedzę jak pustelnik i kombinuję, dużo piszę, komponuję, ale miewam tygodnie, gdy czas upływa mi jedynie na rozmyślaniach. W końcu moja kobieta, Alma, wyciąga mnie z domu, gdy zaczynam popadać w apatię. Także Covid niewiele zmienił w moim życiu, bo swoisty lockdown jest w nie wpisany. Taki a nie inny mój charakter, to, na jaki czas moja młodość przypadła, to, gdzie się urodziłem, wychowałem, to wszystko się zazębia i sprawia, że przemawiają do mnie takie a nie inne tematy. Strasznie przeżyłem lata komuny. Bardzo źle było. Pochodzę z biednej rodziny. Pamiętam, że jak nie mieliśmy na opał, było tak zimno, że rybki zamarzły mi w akwarium. Papużki z zimna zmarły. Tak się żyło. W ogóle uważam, że Rzeszów jest trudnym miastem do życia. A szczególnie dla artystów mojego pokroju... Nie chcę narzekać. Miasto jest odremontowane, pięknie się zrobiło, ale mentalność niektórych rzeszowiaków jest przedziwna. Trudno mi było postrzegać świat w jasnych barwach, a widzę przecież, że świat jest piękny. Wierzę, że tego piękna jest tyle, że równoważy cały ten brud, którego jest tak dużo.
Wspomniałeś o Orwellu. Pamiętam, jak śp. Krzysztof „Bufet” Bara mówił w jednym z wywiadów, że w chwili, gdy wymyślaliście nazwę zespołu, nie znaliście powieści „1984”, a pierwszą inspiracją był tytuł albumu Van Halen.
Tak było. Zderzyliśmy się i z Orwellem, i z Van Halen. Ale przede wszystkim tę nazwę wymyśliliśmy w 1984 roku, chociaż zespół zaczął grać w 1985. Wcześniej graliśmy z Bufetem w Modeln. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o nazwie. To było w słynnym rzeszowskim kinie Zorza. Staliśmy w korytarzu, nie było w Rzeszowie gdzie chodzić, więc spotykaliśmy się w holu kina. I jak tak stałem i patrzyłem na repertuary, które były tam wywieszone, wszędzie była ta data 1984. A jeszcze Bufet mówi: „A wiesz, że jest nowa płyta Van Halen, 1984”. „Krzyś, to jest niezła nazwa dla zespołu!” Miałem już napisane pierwsze teksty, pierwsze szkielety kompozycji. Parę tygodni później gadaliśmy z Jackiem Sznerem, naszym menadżerem, i on mówi: „Świetnie, to ja wam zorganizuję twórczość Orwella”. Orwell był przecież zakazany w PRL-u. Ściągnął film „1984”, na VHS-ie pożyczonym od Tomasza Beksińskiego, który często wtedy bywał w Rzeszowie i odwiedzał rodzinny Sanok. Oglądaliśmy go w MOK-u przy Kochanowskiego, bo tylko tam był magnetowid. Drzwi zamknięte, pokaz był tajny. Zatkało mnie. Zobaczyłem wszystko, co czułem. W MOK-u mieliśmy też pierwsze próby. Nieżyjący już Jacek i pan Robert, dyrektor MOK-u, zaopiekowali się nami, mogliśmy się tam rozwijać. Aż władza się do MOK-u dopieprzyła i straciliśmy to miejsce.
Od początku tworzyłeś kreatywny duet z Bufetem?
Był moim przyjacielem. Miałem 13–14 lat, jak się poznaliśmy, koniec podstawówki. Krzysiek był o rok ode mnie starszy i chodził do innej szkoły. Nosiłem wtedy długie włosy, coś jak George Harrison. Chodziłem wszędzie z fletem. To był mój drugi po gitarze instrument. Marzyłem, żeby nauczyć się na nim grać. I koniec końców nie nauczyłem się. Był taki moment, dobrze go pamiętam, że próbowałem grać na flecie na ławce w parku Puławskiego. I wtedy dosiadł się do mnie Bufet. „Kim ty jesteś?”, pyta. „Piotrek jestem”. „A zagraj jeszcze raz”. Zaczęliśmy gadać i on do mnie mówi, że „ja to bym chciał być muzykiem, zrobić karierę, jak Mick Jagger”. Ja na to: „To założymy zespół!”. I zaczęliśmy spełniać swoje marzenie. Ciężkie to marzenie było. Gdybym miał jeszcze raz wybierać, tobym się zastanowił.
Ten zespół, który założyliście, to był Modeln. Inspiracja Kraftwerkiem?
Lubiliśmy Kraftwerk. A jeszcze wszyscy mówili do nas: „Ale z was modele!”. Jakoś to się zlepiło. Modeln. Nie mieliśmy oczywiście syntezatorów. Za to wtedy rozpocząłem moje eksperymenty z przystawkami gitarowymi, efektami. Tak naprawdę to w Modeln uczyliśmy się grać, pracować w zespole. Słusznie nam Walter Chełstowski powiedział, kiedy w 1984 przyjechaliśmy na eliminacje do Jarocina. „Chłopcy, jesteście dobrzy, ale za młodzi. Ja was tu nie chcę, bo was zepsuje to środowisko”. Gówniarze byliśmy 17–18 lat. Już się zaczął alkohol, laski, lekkie drażki czasem pomiędzy.
Dwa–trzy lata później zaczęło być głośno o scenie rzeszowskiej, a 1984 stał w jej centrum. Skąd się wzięła ta scena?
Wytworzył się wtedy w Rzeszowie potężny artystyczny ferment. Było nas razem może 20 osób. Nieduża załoga, ale bardzo twórcza, nawzajem się inspirowaliśmy. Słuchaliśmy tych samych audycji muzycznych, wymienialiśmy się kasetami nagrywanymi na koncertach. Czytaliśmy podobne książki, dużo fantastyki, pamiętam, jak zaraziłem wszystkich „Cieplarnią” Aldissa. Mieliśmy wspólnego wroga, ciężko by go było tak dokładnie namierzyć, ale generalnie byliśmy przeciw. Rock and roll potrzebuje buntu. Byliśmy dumni i trochę hermetyczni dla reszty świata. To też decydowało o naszej sile. Rwaliśmy się do grania, każdy chciał się popisać przed kolegami, i to nas rozwijało, chociaż spięć i starć też nie zabrakło. Typowe młodzieżowe historie. W 1985 roku 1984 zagrało na lokalnym przeglądzie Rock Plus i bardzo się spodobaliśmy Tomkowi Beksińskiemu, który siedział w jury. Po tym wydarzeniu rzeszowskie zespoły zaczęły grać w inny sposób. Wszyscy zaczęli słuchać Bauhausu, Joy Division, Alien Sex Fiend itp. Uważam, że 1984 było odpowiedzialne za narodziny tej sceny.
Spotykaliśmy się na Ranczu. Ranczo to była po prostu ławeczka, zwykła zielona, naprzeciwko domu Bufeta, a że uznawaliśmy się za kowbojów, tak nazwaliśmy to miejsce. Tam przesiadywaliśmy. Dochodziła 18, to wszyscy wiedzieli, że wystarczy przyjść, żeby kogoś spotkać. Schodziliśmy się, ja, Bufet, Jacek Pałys, Romek Rzucidło, Jacek Lang czasem dołączył i masa innych znajomych mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych z nami. Lubiliśmy też park Dąbrowskiego, tam ławek było więcej, ale milicja często uderzała, a u Bufeta było spokojnie, milicjant był znajomy, z tej samej kamienicy. Kiedyś Bufet wpadł na pomysł, aby w piwnicy swojego domu otworzyć klub. Ale piwnica, jak to piwnica, mała, zatęchła, nie można tam było wysiedzieć dłużej. Przez pewien czas prowadziłem otwarty dom i schodzili się ludzie, to już było młodsze pokolenie, Bodek Pezda, który potem grał w Trumpet & Drums i w Agressivie 69, Dżabi z Agressivy i Jesus Chrysler Suicide. Wpadała młodziutka Justyna Steczkowska ze swoim ówczesnym chłopakiem Pawłem Fortuną, z którym przyjaźnimy się do dzisiaj. Mój dom stał się bazą wszystkich zagubionych i potępionych artystycznych dusz w naszym mieście. To był bardzo inspirujący, szalony i ciekawy czas.
Ty też miałeś jakichś starszych kolegów muzyków, którzy mogli dzielić się doświadczeniami?
Takim zespołem była Restrykcja, ale oni byli starsi ode mnie o cztery lata. Jak zacząłem chodzić do liceum plastycznego, to Romek Rzuciło był w klasie maturalnej. Romek śpiewał w Restrykcji, a potem wzięliśmy go do 1984. Restrykcja grała trochę jak wczesne Lady Pank. Przede wszystkim mieli swój styl, dobrze wyglądali. Mieli nowofalowy image, przykrótkie spodnie, pikolaczki, włosy postawione. Imponowało to nam, dzieciakom. Kto wie, czy nie dzięki Restrykcji powstał Modeln.
1984 też dbało o wizerunek. Trzymaliście fason, przy którym wysiadali nowofalowcy zrobieni na The Cure. Wam było bliżej do Alien Sex Fiend.
Trzymaliśmy fason. W pewnym momencie ten nowofalowy image stał się rzeszowską wizytówką. Te postawione fryzury. Najgorsze, co wymyśliliśmy, to tapirowanie włosów i na to trochę lakieru. W ten sposób zniszczyliśmy sobie włosy. Ale wywierało to wrażenie. Takie fryzury robili sobie muzycy, fani już nie, oni się bali. My byliśmy jakby chronieni, byliśmy już w Rzeszowie spersonalizowani. „O! Kisiel z Mizernym idą!”
Byli tacy, u których taki wygląd budził agresję?
Byli. Szczególnie wśród różnych chuliganów. Z tym że ja się wśród takich chuliganów wychowałem i wiedziałem, jak z nimi rozmawiać. Unikałem pewnych rzeczy. A im większy burak, tym bardziej go to złościło. Ale to też był urok tego image’u. Do tej pory wyzwalam różne reakcje. Nidy nie zapomnę, jak szliśmy z Darkiem „Czarnym” Marszałkiem obok jednostki wojskowej, jakiś oddział był na zewnątrz, idziemy wzdłuż płotu, a ci wszyscy chórem krzyczą za nami: „Pedały! Pedały!”. Przez te włosy, obcisłe spodnie wyglądaliśmy jak dziewczyny. Pamiętam, że kiedyś, gdy pomieszkiwaliśmy w Warszawie u Fiolki Najdenowicz, przebraliśmy się z Darkiem za babki i poszliśmy do sklepu. Dziwnie wyglądaliśmy, ale nikt się nie kapnął. Sklepowa mówiła do mnie „Proszę pani”. Ładnie nas Fiolka wymalowała.
Wasze muzyczne korzenie to już nie był punk, ale nowa fala?
Pamiętam, jak do Rzeszowa dotarła słynna punkowa trasa Rock Galicja z Dezerterem, jeszcze jako SS-20, TZN Xenną i Deuterem, w którym grał wtedy Robert Brylewski. Duże zamieszanie zrobili, ale muzycznie nie mieli na nas wpływu. Za to nigdy nie zapomnę, jak dzień po tym koncercie wszyscy rzeszowscy gitowcy nagle stali się punkami. Te agrafki powbijane w uszy i policzki, kurtki przyozdobione tanimi ćwiekami z rzeszowskich pasmanterii. Dokonała się prawdziwa rewolucja. Byłem na tym koncercie i do tej pory go pamiętam. Tę świeżość i bunt.
1984 inspirowała zimna fala. Był już w Krakowie zimnofalowy zespół Made in Poland, ale zrobiliśmy to po swojemu. Słuchało się masę nowoczesnej muzyki. Rockowego industrialu, awangardy. Foetusa to ja słuchałem jak współczesnej muzyki poważnej, takich harmonii, aranżacji nie spotykało się w rocku. Bomba! Ludzie widzieli, jaki wśród nas jest ferment, i podrzucali nam płyty. Sławek Starosta, który grał z nam na klawiszach, znał się z muzykami z Bronski Beat, Erasure, często jeździł do Anglii, do Londynu i przywoził muzykę. Kiedyś odwiedzili nas też załoganci z Francji i stos płyt zostawili: od Bad Brains po Wiseblood. Koncert Swans, gdy grali w Rivierze na trasie promującej „Childrens of God”, był wielką inspiracją. Foetus i Swans kręcili mnie wtedy najbardziej. I szybko uciekliśmy z zimnej fali. Robiliśmy swoją muzykę. Kiedy John Peel dostał nagrania 1984 i Apteki, to stwierdził, że mu się w głowie nie mieści, że w Polsce, o której nic nie wiedział, powstaje taka nowoczesna muzyka. Bardzo mu się te nagrania spodobały i puszczał w swoich audycjach naszą „Fermę hodowlaną”. Arek Pragłowski mu te nagrania podsunął. Był wtedy dziennikarzem, polubił nas, załatwił nam nagranie angielskiej wersji „Fermy”, ale Peel uznał, że polska wersja jest lepsza. Dzięki Pragłowskiemu powstała też płyta „Radio Niebieskie Oczy Heleny”. Miał kontakt z Robertem Ochnio i Piotrem Kokosińskim, którzy mieli studio, sam wyłożył kasę na te nagrania. Trudne były losy tej płyty, bo jak na ówczesną Polskę była zbyt awangardowa. Tak było z większością naszych nagrań, ludzie mówili: „Ale odjazd!”, „Jakie nowoczesne!”, ale radiowcy tego nie puszczali.
Nie puszczali w latach 90., ale w latach 80. rzeszowska załoga była znana nie tylko publiczności Jarocina, ale też słuchaczom Rozgłośni Harcerskiej i Trójki. Kto właściwie rzucił hasło „scena rzeszowska”? Przypomnijmy młodzieży, że chodziło o takie zespoły jak 1984, Aurora, Milion Bułgarów, Noah Noah, No Smoking, Wańka Wstańka. Ich składy często się przeplatały.
Składy się przeplatały, bo kiedy w jednym zespole brakowało basisty, brało się muzyka z innego zespołu. Bywało też tak, że jak podebraliśmy Marka Kisiela z No Smoking, to No Smoking się rozpadło, ale na gruzach no Smoking Daniel Kleczyński założył Trumpets & Drums. A 1984, razem z Markiem, który był świetnym basistą, i Darkiem Marszałkiem na bębnach, wskoczyło w zupełnie inny muzyczny wymiar, graliśmy o wiele bardziej agresywnie.
Co do „sceny rzeszowskiej”, my sobie sami takiego hasła nie wymyśliliśmy. Od dziennikarzy to wyszło. Te zespoły łączył rzeszowski Alma-Art, który zajął się nami menadżersko. Nie tylko załatwiali koncerty, ale też salę prób. Kiedy skończyła się praca z MOK-iem, przez pewien czas nie mieliśmy gdzie grać. Przyjaźniliśmy się z dziewczynami z Akademii Rolniczej i załatwiły nam miejsce w studenckim klubie O To Chodzi. A potem dzięki Alma-Artowi mieliśmy salkę w klubie Pod Palmą. Kiedy Alma-Art się rozwiązał, znów była przerwa. Jak nie miałem gdzie grać, chodziłem do Andrzeja Wiśniewskiego z RSC, który miał swój sklep muzyczny i wpuszczał nas na zaplecze, już ten sklep nie istnieje. Nie istnieje też studio RSC, które Andrzej urządził w prywatnym mieszkaniu innego muzyka z RSC, Piotrka Spychalskiego. A to było słynne studio. Nagrywali tam Armia, Izrael, my też. Dwa nieduże pokoje na parterze kamienicy i sąsiad z góry złośliwy jak diabli, wiercił coś cały czas w podłodze. Biały fortepian tam stał, jego piękne brzmienie słychać w „Pierwszym śniegu”. Z tym fortepianem związana jest też anegdota – noga mu się złamała po tym, jak Bufet uprawiał na nim seks.
Wszystkie te zespoły, o których wspomniałem, grały mroczną nową falę, wszystkie z wyjątkiem Wańki Wstańki, która takimi hitami jak „Wiejscy motocykliści” czy „Leżajski full”, ukazała prześmiewczo-ludyczną stronę sceny. Chcieliście podważyć swój chmurny wizerunek?
Mocno weszliśmy w świat zimnej fali, zestrajaliśmy się z tą muzyką, przekazem. Ale w pewnym momencie zrobiła się na to moda. Niemal każdy nowy zespół był zimnofalowy. Mówię do Bufeta: „Krzysiek, przecież to żenada. Zróbmy jakieś jaja!”. Przecież wesołe z nas były chłopaki. Napisałem kilka nowych piosenek i zagraliśmy je po koncercie 1984 w Remoncie. Od razu się przekonałem, że to chwyta. Jak grało 1984, wszyscy stali, bardzo poważni, nagle rock and roll i wszyscy się bawią. Tomek Budzyński powiedział nam: „Chłopaki! To jest jak Sex Pistols”. Na samym początku w 1984 śpiewał Bufet. Widziałem, że to nie był jego temat i Romek lepiej sobie radził z pewnymi harmoniami. Nie mogłem pozwolić, żeby mój przyjaciel został z niczym. Tak naprawdę Wańka Wstańka została stworzona dla Krzyśka, jako rodzaj rekompensaty za 1984. On wtedy poszedł do wojska, uciekł z jednostki, żeby na koncert dotrzeć. Menadżer nas ostrzegał, że ubecja jest pod sceną. Stan zagrożenia. A jeszcze Radio Wolna Europa nas grało, dostali kasetę z Jarocina, gdzie śpiewaliśmy „Jaruzelski chuj”. Szerokim echem odbijały się nasze koncerty. Jak dziś wspominam takie numery Wańki jak „Pospolita procedura”, to myślę, że znowu są aktualne. Nie mogę znieść tego podzielenia, które teraz mamy. Boli mnie to jako Polaka, jako patriotę. Smutno mi.
Wańka Wstańka, 1987, fot. Łukasz Drozd
A gdy Wańka śpiewała „gwiazdy ze stolicy, cynicy z Wybrzeża, to muzyka nowa, ale już nieświeża”, to obrazili się na was?
Gdzie tam. Śmiali się z tego. Zawsze byliśmy otwarci i mieliśmy dobre relacje z ludźmi. Nie mieliśmy nic na sumieniu. W Warszawie mieliśmy przyjaciół. Robert Brylewski zapraszał nas na festiwal RóbRege. Wojtek Waglewski załatwił nam wydanie singla w Tonpressie, jeszcze nam swoje wzmacniacze i instrumenty na sesję Voo Voo pożyczyło. U Fiolki Najdenowicz pomieszkiwaliśmy przez chwilę. Z Wybrzeżem też kontakty były jak najlepsze. Gdy przyjechaliśmy z Modeln do Jarocina, to pierwszym zespołem, który spotkaliśmy, była Apteka i potem często się widywaliśmy na koncertach. Iskrzenie między Pomorzem a Podkarpaciem wciąż istnieje. Naszą nową płytę wyprodukowali ludzie z Wybrzeża, Krzysiek Sadowski wspólnie z realizatorem Wojtkiem Noskowiakiem. Gościnnie wystąpili ludzie związani z Wybrzeżem sercem i duszą, Tomek „Snake” Kamiński, Mariusz Noskowiak, znany wcześniej z zespołu Blenders, oraz osiadły na stałe na Wybrzeżu Piotr Pawłowski z Made in Poland.
Mieliście duże problemy ze skinami? Do dzisiaj ludzie pamiętają zadymę na koncercie w Fugazi w 1992 roku.
Skini przyszli na ten koncert, jakby sobie wymyślili, że jesteśmy ich zespołem. Bzdura. Zresztą co to za skini, taka chuliganerka warszawska, która pod płaszczykiem skinostwa chciała porozrabiać. Ze 200 ich było i zaczęli ludzi z sali wyganiać. Ja do nich na ostro, że nie może tak być. Bramkarze pouciekali. Oni zaczęli na scenę wchodzić. Ale jak jeden dostał w łeb gitarą, inni się zatrzymali. Groźnie się zrobiło, więc zaczęliśmy grać z całą tą agresją, która w nas wezbrała. Odpuścili, ale zaczaili się pod klubem. Chłopcy z Fugazi zwołali posiłki, ze 20 ochroniarzy, którzy zrobili szpaler, żebyśmy mogli wejść do taksówki i stamtąd spieprzyć. Taryfa zjeżdżała po schodach za klubem. Taka zadyma to był jednak odosobniony przypadek. Ale zapamiętali nas i zemścili się, bo niedługo potem, jak mieliśmy koncert w Stodole, rozgonili nam całą publiczność. A 1984 przyciągało wtedy po 500, 600 osób. Przyjeżdżamy, z 10 osób jest w klubie i opowiadają, że reszta się bała, bo chuliganerka na nich czekała. Po latach się z tego śmieję. My byliśmy młodzi, oni byli młodzi.
Wy też byliście niegrzecznym zespołem. Mieliście łobuzerską żyłkę?
Tak. Mieliśmy taką żyłkę. Słynni byliśmy z tego, że lubimy porozrabiać. Część branży przez pewien czas nas się bała. Byliśmy taką ostrą ekipą, o jakich się czytało w zachodnich gazetach, jak Sex Pistols, The Clash czy New York Dolls. W gruncie rzeczy to wszystko było na pokaz. Dobre z nas były chłopaki. Kto nas bliżej poznał, ten nas polubił. Ale z daleka… Potrafiliśmy wkraczać na kurwach, z tymi naszymi postawionymi włosami i dokazywać.
Używki? „Radio Niebieskie Oczy Heleny” to mocno wykręcony materiał.
Przez dragi rozpadło się nasze trio, które tę płytę nagrało. Pięć lat przetrwał ten skład. Zaczęliśmy używać twardszych rzeczy. Ale to już później. Na początku był alkohol, trawka. Alkohol najwięcej namieszał w naszej historii. W latach 90. pojawiła się amfa. Był czas, że rządziła na muzycznej scenie. Ostro było, nosiło nas. Narkotyki potrafią być inspirujące dla artystów. Dają ci kopa. Ale nim się obejrzysz, już to idzie w przeciwną stronę. Nadal masz wrażenie, że przeżywasz uniesienie, a brniesz w kanał. Bardzo zła historia. Na krótką metę. Pozbyliśmy się tego.
„Dzika rzecz”
Książka Rafała Księżyka „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989–1993” ukaże się 30 września nakładem Wydawnictwa Czarne.
Jak się zmieniło życie waszej załogi po roku 1989?
Sytuacja zespołu, paradoksalnie, zaczęła się pogarszać. W 1989–1990 graliśmy jeszcze w Jarocinie, ostatni raz na dużej scenie wystąpiliśmy w 1994 roku, we trzech zagraliśmy. Ale w nowych czasach to się wypaliło. Rozpadł się Alma-Art, który do tej pory załatwiał nam dużo koncertów. Kto miał możliwość, wyjeżdżał za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Romek wyjechał do Szwecji. Paweł Tauter wyjechał do Stanów. Część chłopaków w ogóle sobie życia nie poukładała. Wiesz, o co chodzi. Bufet zmarł młodo. Wielu nas dotknęły tragedie.
A jakie najbardziej zaskakujące kariery porobili ludzie z waszej załogi? Słyszałem o takim, który został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości w czasach rządu PO.
Łukasz Rędziniak. Nazywaliśmy go Ptasiek. Był klawiszowcem w Modeln. Bardzo lubiłem Łukasza. Wrażliwy, delikatny człowiek. Taka pierwsza ekipa przyjaciół to byli Krzysiek, Ptasiek i Radek Loebl, syn Bogdana Loebla znanego z piosenek Breakoutu. Tato już się do Warszawy przeniósł, Breakout też nie miał łatwego życia w Rzeszowie, ale Radek pokazał mu moje teksty i dumny byłem, bo je pochwalił. Chyba najbardziej egzotyczną karierę zrobił wokalista 1984, Paweł Tauter. Jest dziś menadżerem nowojorskiej drużyny hokejowej.
1984 w 2020, fot. Natalia Ogłoszka
Ty zostałeś przy muzyce. Skąd czerpiesz siłę?
Od razu nastawiłem się, że będę żył z muzyki. Wszyscy się pukali w czoło. Utopia. I może przez to się zawziąłem, chciałem udowodnić, że można. Dostawałem za koncert pięć stówek i próbowałem wyżyć z tego przez miesiąc. Musiałem dorabiać. Pomagali mi przyjaciele, rodzina. Bez nich bym nie przeżył. Podniszczony jestem, bo życie mnie nie oszczędzało, ale zahartowałem się po jakimś czasie. Bywa, że zmęczony tym jestem. „Co ty sobie, człowieku, wymyśliłeś? Przecież to jest jedna wielka niepewność, cierpienie”. Co innego miałbym robić? Myślałem przecież, żeby zostać astrofizykiem, mikrobiologiem, ale wybrałem muzykę. Jestem w tym, i tyle, takie jest moje przeznaczenie. Koledzy ze starej załogi teraz do mnie przyjeżdżają z dalekiego świata. Roman, Paweł lepiej sobie życie urządzili za granicą niż ja tutaj w Polsce. Ale co jakiś czas przyjeżdżają do mnie, żeby pograć, zespół jest dla nich otwarty. Bo ten świat, jaki jest tutaj, ciężko zastąpić. Tam jest inne życie. A nasza muzyka tutaj powstała. Ma swoje obce korzenie, ale jest specyficzna, bardzo polska. Rzeszowska. Jest w tym miejscu coś inspirującego. Czuję to, ale trudno o tym opowiedzieć. Jako dzieciak czytałem „Kajtusia czarodzieja” Korczaka i klimat tej książki, smutny w gruncie rzeczy, przepełniony samotnością, bardzo mi się kojarzył z Rzeszowem. Ale tamtego Rzeszowa już nie ma. Kino Zorza działa cały czas, umówiliśmy się, że urządzimy tam 35. urodziny 1984. Mieli przyjechać Paweł, Romek, Maciek Miernik. Wszystko już było zaplanowane, pach, Covid. Na płytach już się nie zarabia, zostają koncerty, a teraz zabrali nam też i koncerty. Dobrze, że płytę wydaliśmy, bo dzięki temu ludzie znów się na nas otworzyli.
Na „Piękny jest świat” znalazła się pierwsza w dziejach 1984 ballada o miłości. Coś się zmieniło?
Pierwsza? No nie do końca. A „Biała chorągiewka”? Ale fakt, zmieniło się. Zakochany jestem od wielu lat w Almie. Cudowna historia, moje wcześniejsze związki nie przetrwały, aż ją spotkałem i jesteśmy razem już bardzo długo, nasz syn Gabriel ma 11 lat. Alma wprowadziła też kobiecy element do zespołu. Są tacy, którzy by woleli, żeby to ona była jedyną wokalistką 1984. Fajnie brzmią jej syntezatory, gra na przesterach, trzeszczy to wszystko, wprowadza doły, zgrzyty i towarzyszącą nam od zawsze elektroniczną fakturę. Na początku my byliśmy dla ludzi parą dyskusyjną, brutalnie nas traktowali. A jeszcze jak się dowiedzieli, że razem gramy... Uff... Ale chłopaki z obecnego składu pierwsi zaakceptowali Almę. Część utworów z nowej płyty powstała już dawno temu i to razem z Almą nad nimi pracowałem. Od siedmiu lat gram z Wojtkiem Trześniowskim, Sebastianem Bełzem i Januszem Gajewskim. Podejrzewam, że innego wcielenia 1984 już nie będzie. I ze względu na nasz wiek i wspólne doświadczenia
Na nowym albumie śpiewasz też o swoich demonach, ale jakby one były oswojone. Przepracowałeś coś? Pogodzony się czujesz?
Są oswojone. Może po prostu zaakceptowałem, że są częścią mnie. Dorosłem. Przewartościowałem pewne rzeczy w swoim życiu. Od kilku lat jestem praktykującym buddystą. Nie lubię o tym mówić, bo to moja prywatna sprawa, a zauważyłem, że gryzie niektórych. Nauczyłem się medytować. Są dni, gdy zostaję w medytacji przez wiele godzin. I to działa. Można wierzyć lub nie, ale ja się przekonałem, że taka praktyka przyciąga dobrą energię. Ważne, żeby nie robić tego we własnym interesie, ale dla świata, wszystkich cierpiących. Współczucie jest ważne, bez niego praktyka nic nie jest warta. A jak się tego współczucia uczysz i schodzisz na ziemię, to z wieloma rzeczami trzeba się pogodzić. Nauczkę dostałem. A jednak piękny jest świat. Ta płyta daje trochę nadziei i przy takiej twórczości pozostanę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)