Nie skonsumować siebie

17 minut czytania

/ Ziemia

Nie skonsumować siebie

Tomasz Markiewka

„Less is more” Hickla jest politycznym manifestem, „Klimat to my” Foera – duchową podróżą, ale obie książki zmierzają do podobnego celu: przekształcenia całych społeczeństw, tak aby zachować środowiskowe podstawy ludzkiej cywilizacji

Jeszcze 4 minuty czytania

Większość debat na temat kryzysu klimatycznego szybko schodzi na kwestie ekonomiczne. Nic w tym dziwnego, emisje gazów cieplarnianych są pochodną naszej aktywności gospodarczej. A to stawia nas przed prostym, choć jednocześnie trudnym pytaniem: jakich zmian musimy dokonać w światowej gospodarce, aby uchronić się przed katastrofą ekologiczną, a jednocześnie dać ludziom szansę na dobrobyt?

W trakcie tej debaty wyłoniły się dwa główne obozy. Pierwszy stawia na „zielony wzrost”. Jego przedstawiciele uważają, że możemy zachować obecny model gospodarczy, jeśli tylko zamienimy brudne źródła energii na ich „zielone” odpowiedniki. Innymi słowy, wierzą oni raczej w rozwój technologiczny niż w zmianę relacji ekonomicznych. Drugi obóz uważa, że to za mało i musimy dodatkowo obniżyć produkcję i konsumpcję. To stanowisko nazywa się postwzrostem (degrowth), ponieważ jego orędownicy sądzą, że opieranie rozwoju na konieczności ciągłego wzrostu gospodarczego jest nie do pogodzenia ze środowiskowymi ograniczeniami naszej planety.

Najnowszym manifestem na rzecz postwzrostu jest książka antropologa Jasona Hickla „Less is More”. Nie wiem, ile osób przekona ona do zmiany myślenia o gospodarce, ale na pewno pomoże wyjaśnić wiele nieporozumień narosłych wokół postwzrostowych koncepcji. Najczęściej przytaczanym argumentem przeciwko ekonomii postwzrostowej jest to, że najbiedniejsze regiony naszego globu potrzebują wzrostu gospodarczego, jeśli mają wyjść z biedy. To słuszna uwaga, rzecz w tym, że Hickel nie polemizuje z takim postawieniem sprawy. Jak tłumaczy, postwzrost nie postuluje natychmiastowego porzucenia ścieżki wzrostu przez cały glob. Celem jest obniżenie konsumpcji w państwach rozwiniętych, tak aby biedniejsze kraje miały „miejsce” na rozwijanie swoich gospodarek w sposób, który nie zachwieje globalną równowagą środowiskową. Co więcej, Hickel nie upiera się, że najbogatsze gospodarki muszą ograniczyć swój rozrost w każdej sferze. Chętnie przyznaje, że publiczna służba zdrowia czy odnawialne źródła energii to sektory, które powinny rosnąć. Niemniej inne – przemysł paliwowy, produkcja SUV-ów czy prywatnych odrzutowców – powinny zostać ograniczone, nawet jeśli przyczyniają się do wzrostu PKB.

Postwzrost oznacza więc nie tyle porzucenie ścieżki wzrostu gospodarczego, ile odrzucenie przekonania, że jest on zawsze i wszędzie priorytetem. Hickel idzie tu tropem ekonomistki Kate Raworth, która mówi o wzrostowym agnostycyzmie. Zamiast przyjmować ogólnie, że wzrost gospodarczy jest konieczny do zapewnienia dobrobytu, zacznijmy pytać o szczegóły. Wzrost jakiego kraju? W jakim sektorze? Czyim kosztem? Z jakim podziałem zysków? Przy jakich alternatywach? „Nie ma sensu stawiać na całkowity wzrost PKB, licząc, że ten przełoży się magicznie na inwestycje w panele słoneczne. Gdyby alianci zastosowali takie podejście do produkcji czołgów i samolotów w trakcie II wojny światowej, to Europa znajdowałaby się dziś pod panowaniem nazistów” – pisze Hickel.

Jeśli zaczniemy myśleć w ten sposób, to może się okazać, że obywatelom takich państw jak USA potrzebne są głównie inwestycje w czyste źródła energii, transport zbiorowy i publiczną służbę zdrowia, a nie napędzanie wzrostu gospodarczego za pomocą coraz większej produkcji i konsumpcji fast foodów czy samochodów.

Jason Hickel, „Less is more”. Penguin Random House, 336 stron, w brytyjskich księgarniach od sierpnia 2020Jason Hickel, „Less is More”. Penguin Random House, 336 stron, w brytyjskich księgarniach od sierpnia 2020

Rzecz nie tylko w tym, że stawianie na wzrost określonych gałęzi gospodarki jest skuteczniejsze niż stawianie na wzrost jako taki. Chodzi także o to, że przy mądrze skonstruowanym państwie można mieć – jak głosi tytuł książki Hickla – „więcej za mniej”. Autor przytacza dane, z których wynika, że po przekroczeniu pewnego poziomu bogactwa dalszy wzrost gospodarczy wcale nie przekłada się na poprawę wskaźników zdrowotnych lub poczucia zadowolenia. Stany Zjednoczone wypadają pod oboma względami gorzej niż znaczna część krajów europejskich, choć ich PKB – nie tylko w skali całego państwa, ale też w przeliczeniu na jedną osobę – należy do najwyższych na świecie. Problemem Amerykanów zdaje się fatalne wykorzystanie owoców dotychczasowego wzrostu, a nie jego zbyt niskie tempo.

Jakie konkretne rozwiązania proponuje Hickel w celu obniżenia konsumpcji państw rozwiniętych? Na przykład walkę z planowanym starzeniem produktów, czyli projektowaniem towarów tak, aby po kilku latach użytkowania stawały się bezużyteczne i trudne do naprawy. Najczęściej dotyczy to sprzętów codziennego użytku: od pralek, przez żarówki, po smartfony. „Planowane starzenie – pisze Hickel – to rodzaj celowej niewydajności. Ta niewydajność jest (dziwacznie) racjonalna jako środek maksymalizacji zysków, ale z punktu widzenia ludzkich potrzeb oraz ekologii jest szaleństwem, bo prowadzi do marnotrawstwa zasobów i niepotrzebnego zużycia energii”. Aby się uporać z tym problemem, potrzebne są międzynarodowe regulacje. Na przykład wydłużenie okresu obowiązkowej gwarancji do dziesięciu lat, co zwiększyłoby motywację producentów do projektowania trwalszych towarów lub ułatwiania ich naprawy.

Hickel postuluje też ograniczenie przemysłu reklamowego. Nie jest tajemnicą, że często celem reklam jest nakłonienie nas do zakupu rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy. To zdanie nie tylko krytyków wszędobylskiego marketingu, ale też ludzi znajdujących się w samym centrum tego biznesu – w jednej z ankiet taką opinię wyraziło aż 85% prezesów amerykańskich firm. „Codziennie jesteśmy wystawiani na tysiące reklam, które stają się coraz bardziej podstępne. To napaść na naszą świadomość – kolonizacja nie tylko sfery publicznej, lecz także naszych umysłów” – tłumaczy Hickel. Rozwiązaniem raz jeszcze są regulacje, które doprowadzą do zmniejszenia liczby reklam.

Jeszcze innym sposobem obniżania konsumpcji jest inwestowanie w usługi publiczne, szczególnie dotyczy to transportu zbiorowego. Społeczeństwo, w którym ludzie poruszają się za pomocą pociągów, autobusów czy tramwajów, jest o wiele mniej marnotrawne niż społeczeństwo, w którym każdy dysponuje własnym samochodem. Nie chodzi tylko o koszty środowiskowe związane z produkcją aut i ich użyciem, ale również o to, że zawłaszczają one zbyt dużą przestrzeń. Coraz więcej miejsca przeznaczamy na parkingi i poszerzanie ulic – nie dość, że to ekologicznie głupie rozwiązanie, to dodatkowo jeszcze oszpeca nasze miasta.

Propozycji w książce Hickla jest więcej. Niektóre dotyczą konsumpcji pośrednio. Przykładowo, autor zaleca walkę z nierównościami społecznymi, ponieważ tam, gdzie te nierówności są szczególnie duże, zwiększa się motywacja do konsumowania na pokaz – do zaznaczania swojej pozycji społecznej za pomocą dóbr, którymi się otaczamy. To rodzaj wybitnie marnotrawnego wyścigu zbrojeń, a płaci za niego ostatecznie całe społeczeństwo.

Czy te wszystkie rozwiązania wystarczą, aby uniknąć środowiskowej katastrofy? Nie. Hickel nie próbuje udawać, że jest inaczej. Dlatego nie zaleca on wymienionych działań jako zastępnika dla innych rozwiązań – takich jak przechodzenie na odnawialne źródła energii – lecz jako ich uzupełnienie. Wychodzi on ze słusznego założenia, że skala wyzwań klimatycznych jest zbyt duża, abyśmy ograniczali się tylko do „zielonego wzrostu” i pokładali całą nadzieję w rozwoju technologicznym. Ten wątek przewija się przez całą książkę – nie możemy stawiać wszystkiego tylko na jedną kartę, bo jeśli przegramy, konsekwencje będą ogromne. Ludzka cywilizacja może nie przetrwać głębokich zmian środowiskowych powstałych w wyniku zmiany klimatu, przynajmniej nie w znanym nam kształcie.

Wątek zależności naszych społeczeństw od warunków środowiskowych jest kluczowy dla całej książki. „Less is More” to nie tylko refleksja nad gospodarką współczesnego kapitalizmu, ale też filozoficzna zaduma nad naszymi relacjami z przyrodą. Hickel zaczyna i kończy swoje rozważania tezą, że jesteśmy ograniczani przez dualistyczne spojrzenie na świat – przez niewyrażane wprost, a mimo to silne przekonanie o istnieniu przepaści między ludźmi (i naszą polityką, gospodarką czy wytworami techniki) a naturą. Właśnie przez takie myślenie nie potrafimy zrozumieć, jak silne są współzależności między naszymi społeczeństwami i przyrodą.

Krytyka dualizmu jest popularna w humanistyce ostatnich lat i szkoda, że Hickel ogranicza się do starszych koncepcji filozoficznych – Spinozy oraz dwudziestowiecznych fenomenologów – a nie odwołuje się do współczesnych badaczek i badaczy tego tematu. Na przykład do teorii aktora-sieci, która jest skierowana przeciw traktowaniu przyrody jako biernego przedmiotu ludzkiej aktywności.

Niemniej co do sedna Hickel ma rację: dualizm jest problemem, bo ostatecznie prowadzi do urzeczowienia przyrody, co w warunkach kapitalizmu oznacza jej utowarowienie. A jeśli będziemy traktować przyrodę jako kolejną rzecz w obiegu rynkowym, to marne są nasze szanse na zrozumienie podstawowej prawdy: „Ostatecznie to, co nazywamy «gospodarką», jest niczym innym jak zespołem materialnych relacji między nami i resztą świata ożywionego”. Debata o kryzysie klimatycznym jest zatem tak naprawdę debatą o kształcie tych relacji – to od nich zależy, czy unikniemy katastrofy.

Gdyby krowy stanowiły państwo

Na pozór książka „Klimat to my” Jonathana Foera ma niewiele wspólnego z refleksjami Hickla. Jest o wiele bardziej literacka i osobista. Dość powiedzieć, że jeden z rozdziałów został wystylizowany na rozmowę autora z własną duszą. Pełno w niej też anegdot i przykładów historycznych, które nie łączą się wprost z zagadnieniem klimatu. Foer pisze o wprowadzeniu szczepionki na polio, o Holocauście, o swoim domu rodzinnym czy pierwszym locie na Księżyc. W centrum „Klimat to my” znajduje się jednak to samo rozpoznanie, na którym opiera się „Less is More”: mamy systemowy problem z konsumpcją i bezwzględnym eksploatowaniem świata ożywionego. Główna różnica polega na tym, że Foer skupia się na jednym fragmencie tej układanki, jego zdaniem najważniejszym: produkcji i spożywaniu towarów pochodzenia zwierzęcego.

Amerykański pisarz stara się nam uświadomić skalę klimatycznego wpływu przemysłu zwierzęcego na różne sposoby. Czasem sięga po obrazowe porównania: „Gdyby krowy stanowiły państwo, to – wedle kryteriów Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu – zajmowałyby trzecie miejsce pod względem emisji gazów cieplarnianych, po Chinach i Stanach Zjednoczonych”. Kiedy indziej odwołuje się do statystyk. Na przykład wtedy, gdy wyjaśnia, że według Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) hodowla zwierząt odpowiada za 7,516 miliarda ton emisji dwutlenku węgla, co stanowi 14,5% rocznych emisji, a nawet te szacunki mogą być zaniżone. FAO bierze pod uwagę emisje CO2 związane z wycinaniem lasów pod uprawy i na pastwiska, ale nie uwzględnia ani ilości gazów, których wycięte lasy nie mogą dłużej absorbować, ani dwutlenku wydalanego przez hodowane zwierzęta. Kiedy badacze z Worldwatch Institute dodali te czynniki, wyszło im, że hodowla zwierząt odpowiada za 32,564 miliarda ton emisji CO2 – 51 procent rocznych emisji.

Jonathan Safran Foer, „Klimat to my”. Przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 320 stron, w księgarniach od września 2020Jonathan Safran Foer, „Klimat to my”. Przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 320 stron, w księgarniach od września 2020

Nie brak też u Foera trafnych spostrzeżeń na temat naszych kłopotów z postrzeganiem globalnego ocieplenia. Na przykład trudno odmówić mu racji, gdy wskazuje na niedostatki naszej wyobraźni klimatycznej: „To, że skupiamy się przede wszystkim na paliwach kopalnych, sprawia, że kiedy chcemy zobrazować kryzys planetarny, pokazujemy kominy i niedźwiedzie polarne. Nie chcę przez to powiedzieć, że to nieistotne, ale jako emblematy kryzysu mogą wywołać wrażenie, że nasza planeta to dymiąca kominami fabryka, a zwierzęta najbardziej odczuwające skutki zmian klimatu to te dzikie i żyjące gdzieś daleko. To wrażenie jest nie tylko błędne – jest katastrofalnie szkodliwe. Nigdy nie uda nam się podjąć tematu zmian klimatycznych ani ocalić naszego domu, dopóki nie uznamy, że nasza planeta to ferma hodowlana”.

„Klimat to my” jest rodzajem medytacji nad naszą niezdolnością do wyciągnięcia pełnych wniosków z tych przytłaczających faktów. Wszystkie przykłady z różnych dziedzin życia, które przywołuje Foer, krążą wokół tego samego pytania: dlaczego człowiek, który wie, że dzieje się coś bardzo niedobrego, zachowuje się tak, jakby w to nie wierzył? Wielokrotnie powraca wątek spotkania Jana Karskiego z Felixem Frankfurterem, sędzią amerykańskiego Sądu Najwyższego. Karski przedostał się do Stanów Zjednoczonych, aby opowiedzieć tam o zbrodniach popełnianych przez nazistów – o likwidacji getta warszawskiego i obozach koncentracyjnych. Frankfurter po wysłuchaniu relacji odrzekł, że nie jest w stanie uwierzyć w jego słowa. Nie chodziło mu o to, że Karski kłamie, miał na myśli raczej własną niezdolność do przyjęcia tak okrutnych informacji. „Mój umysł, moje serce są tak stworzone, że nie potrafię tego przyjąć” – miał odrzec sędzia. Foer, którego babka uciekła z Polski przed nazistowskim terrorem, używa tych słów jak refrenu, który podsumowuje nasz stosunek do katastrofy klimatycznej. Niby mamy dostęp do wszystkich najważniejszych informacji, znamy zagrożenie i jego skalę, a jednak zachowujemy się tak, jakbyśmy nie wierzyli w nadciągający kataklizm.

Foer nie udziela odpowiedzi, co trzeba zrobić, aby przezwyciężyć naszą niemoc. Zamiast tego zarysowuje różne ścieżki, które wiodą od przekonań do czynów. Wszystkie ilustruje przykładami historycznymi lub anegdotami, niekiedy wspomaganymi przez ustalenia współczesnej psychologii. Czasem działamy, bo motywują nas emocje – mówi Foer i cytuje Daniela Kahnemana: „Aby zmobilizować ludzi do czegoś, trzeba uczynić z tego kwestię emocjonalną”. W innych sytuacjach, gdy zagrożenie jest bardziej abstrakcyjne, sprawy się komplikują, bo musimy wpierw stworzyć warunki instytucjonalne, które dopiero wyzwolą w nas potrzebne emocje. Bywa i tak, że musimy przezwyciężyć nasze emocje i zamiast nieustannie analizować własne uczucia, po prostu wykonać swój obowiązek. W jednych miejscach książki Foer skupia się, podobnie jak Hickel, na strukturalnych przyczynach naszych działań: współczesnym kapitalizmie, kulturze konsumpcjonizmu itd., w innych na indywidualnej odpowiedzialności – jeśli nie potrafimy przejść od razu na weganizm (sam Foer nie umie się na to zdobyć), to możemy przynajmniej zmniejszyć ilość produktów pochodzenia zwierzęcego spożywanych przed obiadem.

To z pewnością nie jest książka prostych odpowiedzi, raczej zapis ich poszukiwania i wątpliwości, które targają autorem w trakcie tej podróży. Są jednak trzy rzeczy, których Foer jest pewien. O pierwszej już wspomniałem – to rola produktów pochodzenia zwierzęcego w pogłębianiu kryzysu klimatycznego. Druga dotyczy tego, że ostatecznie liczą się nasze działania, a nie uczucia, chęci czy wiedza. Zdaniem Foera robimy za dużo szumu wokół podziału na ludzi akceptujących wiedzę naukową i negacjonistów klimatycznych, za mało mówimy zaś o podziale na tych, którzy coś robią w sprawie globalnego ocieplenia, i tych, którzy nie przechodzą od wiedzy do czynów. „Nasi potomkowie nie będą odróżniać ludzi, którzy otwarcie negowali odkrycia naukowców dotyczących zmian klimatu, od tych, którzy jedynie zachowywali się tak, jakby negowali te odkrycia” – pisze. Trzecią rzeczą, którą podkreśla Foer, jest przekonanie, że ostatecznie potrzebujemy każdego rodzaju działania, nie możemy ograniczać się tylko do rozwiązań technologicznych i drobnych regulacji rynkowych. Warto zacytować dłuższy fragment, bo to kolejna rzecz, która łączy Foera z Hicklem:

Kiedy przeciwstawiamy się niszczeniu naszego domu, odpowiedź nigdy nie brzmi: albo/albo – a zawsze i to/i to. (…) Musimy dążyć do zakończenia wydobywania i spalania paliw kopalnych oraz inwestować w energię odnawialną, a także oddawać zużyte produkty do recyklingu i stosować materiały odnawialne, a także stopniowo odchodzić od wykorzystania wodorofluorowęglowodorów w urządzeniach chłodniczych, a także sadzić drzewa i chronić je, a także mniej latać i mniej jeździć, a także popierać podatek od emisji dwutlenku węgla, a także zmieniać nasze praktyki rolnicze, a także ograniczać marnotrawienie żywności, a także zmniejszyć konsumpcję produktów pochodzenia zwierzęcego i wiele więcej.

W tym sensie „Less is More” oraz „Klimat to my” doskonale się uzupełniają. Jedna jest politycznym manifestem, druga duchową podróżą, ale obie podążają tymi odrębnymi ścieżkami do podobnego celu. Tym celem jest nie tylko zmiana technologiczna – polegająca na zastąpieniu „brudnych” źródeł energii „czystymi” – ale też przekształcenie całych społeczeństw, tak aby zachować środowiskowe podstawy ludzkiej cywilizacji.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).