Dwie dekady

16 minut czytania

/ Ziemia

Dwie dekady

Tomasz Markiewka

Książka Nathaniela Richa opowiada o zaprzepaszczonej szansie na to, by zareagować w porę na zagrożenie. Ale czy dziś jesteśmy chociaż mądrzejsi? Czy ostatnia dekada zmagań z globalnym ociepleniem była lepsza niż lata 1979–1989?

Jeszcze 4 minuty czytania

„Niemal wszystko, co wiemy o globalnym ociepleniu, wiedzieliśmy już w 1979 roku”. Tak zaczyna się „Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy” Nathaniela Richa, amerykańskiego pisarza i publicysty. Jest to opowieść o tym, jak naukowcy, politycy i dziennikarze reagowali w latach 1979–1989 na coraz bardziej przytłaczające dowody, że człowiek zmienia ziemski klimat. Rzadko zdarza się, żeby pierwsze zdanie książki równie trafnie podsumowywało jej treść. Za tym stwierdzeniem Richa skrywa się też cała groza naszych zaniedbań. Czterdzieści lat temu! Już wtedy mieliśmy wszelkie podstawy, żeby działać. I co? I nic. Jesteśmy w roku 2020 – w mediach nadal można bez trudu znaleźć teksty i wypowiedzi, które bagatelizują skalę zagrożenia, a nawet powątpiewają w jego ludzkie przyczyny.

Richowi nie chodzi rzecz jasna o to, że od 1979 roku nie dowiedzieliśmy się niczego nowego – że nie mamy lepszych danych o przyczynach, przejawach i skutkach katastrofy klimatycznej. Rzecz w tym, że najważniejsza informacja była znana już wtedy: „Im więcej dwutlenku węgla w atmosferze, tym cieplej na Ziemi. Spalając paliwa kopalne, ropę naftową i gaz, ludzie każdego roku pompowali w powietrze coraz więcej zatrważających ilości dwutlenku węgla”.

Już wtedy dysponowaliśmy wiedzą nie tylko na temat występowania efektu cieplarnianego, ale też związanych z nim zagrożeń. Rich przywołuje raport „Długoterminowy wpływ dwutlenku węgla w atmosferze na klimat”, który przygotowała dla amerykańskiego Departamentu Energii grupa JANSON, skupiająca czołowych naukowców pracujących dla rządu USA. W swoim raporcie opisują dokładnie te same zagrożenia, o których słyszymy dzisiaj: kłopoty z dostępem do wody pitnej, masowe migracje, „gwałtowne topnienie” pokrywy lodowej na Arktyce, podniesienie poziomu mórz i oceanów.

Nathaniel Rich, „Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy?”. Przeł. Agnieszka Szling, W.A.B., 256 strony, w księgarniach od lutego 2020Nathaniel Rich, „Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy”. Przeł. Agnieszka Szling, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od lutego 2020Nie była to wiedza tajemna – niedostępna dla polityków czy opinii publicznej. We wspomnianym roku 1979 geofizyk Gordon MacDonald i ekolog Rafe Pomerance stali się, jak nazywa ich Rich, „teatrem objazdowym” – krążyli po całym kraju, informując o zagrożeniu każdego, kto mógł je nagłośnić i zacząć działać. „Po rozmowach w Agencji Ochrony Środowiska, «New York Timesie», Departamencie Energii (…), radzie Bezpieczeństwa Narodowego i Radzie ds. Jakości Środowiska przy Białym Domu w końcu dotarli do Franka Pressa, najważniejszego naukowca związanego z prezydentem” – pisze Rich.

Sprawy wyglądały obiecująco. Ówczesny prezydent Jimmy Carter patrzył przychylnie na ekologiczne rozwiązania – w ramach swego rodzaju symbolu zainstalowano na dachu Białego Domu panele słoneczne. Press potraktował poważnie ostrzeżenia dotyczące zmiany klimatu i po spotkaniu z „teatrem objazdowym” zlecił prezesowi Narodowej Akademii Nauk całościową ocenę problemu emisji gazów cieplarnianych. Już w lipcu 1979 roku na półwyspie Cape Cod zebrali się eksperci, aby porozmawiać na ten temat. W opublikowanym kilkanaście miesięcy później raporcie „Dwutlenek węgla i klimat: ocena naukowa” ostrzegali, że temperatura Ziemi wzrośnie prawdopodobnie o trzy stopnie Celsjusza do 2035 roku.

Podstawowe pytanie brzmiało: co robić? I tu zaczęły się problemy. W październiku 1980 roku zorganizowano spotkanie w hotelu Don CeSar na Florydzie, w trakcie którego ekolodzy, naukowcy i przedstawiciele rządu mieli się zastanowić nad reakcją na zagrożenie. Okazało się, że mają problem z wypracowaniem wspólnego stanowiska. Różnili się w ocenie tego, jak szybko trzeba zacząć działać, na jaką skalę, na ile jest to politycznie możliwe i jakie będą konsekwencje energetyczne dla USA. Jeden z przedstawicieli Departamentu Energii stwierdził: „Jeśli zmiany nie nastąpią w ciągu kolejnej dekady, to obecni w pomieszczeniu nie będą mogli być obarczeni winą za ich niepowstrzymanie. W czym więc problem?”. „Wy jesteście problemem” – rzucił Pomerance. Obawiał się, że jeśli działania zaradcze nie zostaną podjęte od razu, politycy wrócą do problemu, gdy będzie już za późno. Ostatecznie zebrani nie potrafili się dogadać nawet w kwestii tego, jak ma wyglądać pierwszy akapit końcowego oświadczenia, które mieli razem opracować. A potem – cóż, potem nastąpiła katastrofa.

Thriller

W 1981 roku prezydentem został Ronald Reagan. Nowy prezydent nie uważał klimatu – czy w ogóle ekologii – za temat priorytetowy. „Przez kolejne miesiące Reagan obmyślał plany zamknięcia Departamentu Energii, zwiększenia produkcji węgla na terenach państwowych i deregulacji górnictwa odkrywkowego” – wylicza Rich. Nawet część polityków Partii Republikańskiej, do której należał prezydent, była zaniepokojona tymi planami. Ostatecznie udało się ocalić zarówno Departament Energii, jak i prowadzone w jego ramach badania nad dwutlenkiem węgla. Ale to tylko pokazuje, jak trudny okres nastał dla ludzi, którym zależało na walce z globalnym ociepleniem: za czasów prezydentury Reagana sukcesem był nie postęp w sprawie zmiany klimatu, ale ocalenie instytucji mających się zajmować badaniem tego zagrożenia.

Sprawę pogorszyło jeszcze ogłoszenie w 1983 roku przez komisję Narodowej Akademii Nauk raportu „Zmiany klimatyczne”. Choć raport potwierdzał wcześniejsze ustalenia dotyczące globalnego ocieplenia, to gdy członkowie komisji wypowiadali się o nim w mediach, prezentowali go w zadziwiająco uspokajający sposób. Przewodniczący komisji William Nierenberg przyjął postawę „ostrożnie, bez paniki”. Wiele osób odczytało to jako zachętę do porzucenia tematu. Skoro to nie jest taka pilna sprawa, lepiej zajmijmy się innymi rzeczami. W połączeniu z prezydenturą Reagana, który całkowicie lekceważył problem globalnego ocieplenia, doprowadziło to do zepchnięcia kwestii klimatycznych na margines debaty publicznej. O jakichkolwiek realnych działaniach nie było mowy.

Nie znaczy to, że zupełnie przestano rozmawiać o globalnym ociepleniu. Temat znowu zyskał na popularności przy okazji dyskusji o dziurze ozonowej w połowie lat 80. XX wieku. W 1988 roku o kryzysie klimatycznym zrobiło się głośno z powodu zeznań Jima Hansena, dyrektora NASA, przed komisją senacką. „Najwyższy czas przestać ględzić i przyznać, że dowody są na tyle mocne, by stwierdzić, że efekt cieplarniany ma miejsce” – mówił mediom po swoim wystąpieniu. Mniej więcej w tym samym czasie powołano Międzyrządowy Zespół ds. Zmiany Klimatu, którego raporty do dziś są traktowane jako najlepsze źródło informacji o globalnym ociepleniu. W Białym Domu Ronalda Reagana zastępował George H.W. Bush. Nowy prezydent deklarował, że ma zamiar potraktować problem klimatu poważnie. Wydawało się, że idą zmiany na lepsze. Wydawało.

O tym, że deklaracje Busha były puste, mógł się przekonać sam Hansen. Gdy w 1989 roku miał zeznawać przed Kongresem, okazało się, że Biały Dom chce mocno ingerować w treść jego zeznań. Biuro ds. Zarządzania i Budżetu naniosło poważne zmiany w tekście, który przygotował Hansen:

Anonimowy cenzor żądał, by Hansen powiedział, że powody globalnego ocieplenia uznawane są za „niewiadomą z naukowego punktu widzenia”, i by można było przypisać je „procesom naturalnym”. Takie żądania nie tylko oznaczałyby, że zeznania są bezwartościowe, ale zrobiłyby z niego idiotę. Jednak najdziwniejszą ingerencją okazało się inne sformułowanie. Poproszono go, aby domagał się od Kongresu, by brano pod uwagę tylko takie prawodawstwo klimatyczne, które natychmiast korzystnie wpłynęłoby na gospodarkę „niezależnie od obaw związanych ze wzrastającym efektem cieplarnianym” – czyli zdanie, pod którym żaden z naukowców by się nie podpisał, chyba że byłby to pracownik Amerykańskiego Instytutu Naftowego.

Tak wyglądała realna „troska” Białego Domu o globalne ocieplenie. Dopełnieniem tej polityki była konferencja w holenderskim Noordwijk w listopadzie 1989 roku, na której rządy różnych państw miały wspólnie zadeklarować współpracę w celu zapobieżenia katastrofie. Dla każdego było jasne, że tak ambitny cel będzie wymagał o wiele więcej niż zobowiązań podjętych na jednym spotkaniu, ale miał to być pierwszy krok. Celem konferencji było przyjęcie deklaracji o „zamrożeniu do roku 2000 emisji gazów cieplarnianych na poziomie z 1990 roku”. Nic z tego nie wyszło. Stany Zjednoczone, za zgodą Wielkiej Brytanii, Japonii i Związku Radzieckiego, wykreśliły to zobowiązanie z ostatecznej wersji deklaracji. Skończyło się na ogólnych zapewnieniach, że należy ustabilizować emisje i monitorować rozwój sytuacji.

W tym miejscu Rich kończy swoją dziesięcioletnią historię zmagań klimatycznych. Jest ona opowiedziana z werwą, także dlatego, że autor wybrał ciekawą konwencję: narracja w każdym rozdziale jest prowadzona z perspektywy osoby biorącej udział w tych zmaganiach. Z tego powodu książka przypomina czasem thriller polityczny. Niestety z niezbyt szczęśliwym zakończeniem. Ostatecznie jest to bowiem historia o zaprzepaszczonej szansie na to, by zareagować w porę na zagrożenie. Ale czy chociaż dziś jesteśmy mądrzejsi? Czy wyciągnęliśmy wnioski?

W ogniu

Tak się składa, że niedawno ukazała się książka, która stanowi doskonałe uzupełnienie historii opowiedzianej przez Richa. Chodzi o „On Fire” – zbiór artykułów Naomi Klein z lat 2010–2019. Czy ostatnia dekada zmagań z globalnym ociepleniem była lepsza niż lata 1979–1989? Cóż, odpowiedź na to pytanie jest skomplikowana.

Naomi Klein, „On Fire: The (Burning) Case for a Green New Deal”. Simon & Schuster, 320 stron, w amerykańskich księgarniach od września 2019Naomi Klein, „On Fire: The (Burning) Case for a Green New Deal”. Simon & Schuster, 320 stron, w amerykańskich księgarniach od września 2019Czytając książkę Klein, trudno pozbyć się wrażenia, że współczesne reakcje na kryzys środowiskowy niepokojąco przypominają beztroskie działania z okresu omówionego przez Richa. Widać to już w pierwszym tekście zbioru – „A Hole in the World” z 2010 roku. Wprawdzie nie dotyczy on wprost globalnego ocieplenia, tylko katastrofy platformy wiertniczej Deepwater Horizon wynajętej przez koncern BP, ale doskonale podsumowuje nasz nonszalancki stosunek do zagrożeń ekologicznych. Gdy przed rozpoczęciem odwiertów ekolodzy zwracali uwagę na ryzyko całego przedsięwzięcia, przedstawiciele firmy BP odpowiadali, że nie ma merytorycznych podstaw do obaw. Gdy doszło do katastrofy, mówili, że nie ma tragedii, bo ocean jest duży i może przyjąć sporą dawkę trujących substancji. Gdy ogromna skala zniszczeń stała się dla wszystkich widoczna, prezydent Obama zapewniał, że rząd zostawi wybrzeże Zatoki Meksykańskiej „w lepszym stanie, niż było ono przed katastrofą” – obietnica niespełniona do dzisiaj, prawdopodobnie dlatego, że tak daleko idących zniszczeń środowiskowych nie da się odwrócić samym entuzjazmem. Na każdym kroku widzimy ten sam schemat – lekceważenie ryzyka i postawę „jakoś to będzie”.

W pewnym sensie dziś jesteśmy w jeszcze gorszej sytuacji niż w latach 80. XX wieku. Wspomniałem wcześniej, że kiedy Reagan prowadził swoją antyekologiczną politykę, napotkał sprzeciw także wśród członków Partii Republikańskiej, do której należał. To były jeszcze czasy, gdy amerykańscy republikanie byli gotowi przynajmniej deklarować wsparcie dla działań na rzecz klimatu. Dziś jest inaczej – Partia Republikańska, a razem z nią spora część amerykańskiej prawicy, stała się jednym z podstawowych źródeł negacjonizmu klimatycznego. Donald Trump mówi oficjalnie, że nie jest pewien przyczyn i skutków globalnego ocieplenia. To jest fatalna sytuacja nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale dla świata, bo mówimy o jednej z najbardziej wpływowych formacji politycznych na całym globie.

Skąd ta zmiana postawy amerykańskiej prawicy? Zdaniem Klein istnieje jeden zasadniczy powód: republikanie w pewnym momencie uświadomili sobie, że realne zajęcie się kryzysem klimatycznym wymagałoby odrzucenia części ich dogmatów ekonomicznych, przede wszystkim wiary w niezawodną skuteczność wolnego rynku i niechęci do skoordynowanych działań rządowych na szeroką skalę. To dlatego amerykańscy republikanie mają tendencję do traktowania zmiany klimatu w kategoriach „lewackich wymysłów”. „Negacjoniści nie zdecydowali, że zmiana klimatu jest lewicową konspiracją w wyniku wykrycia jakiegoś socjalistycznego spisku. Doszli do tego wniosku, przyglądając się uważnie temu, jakie działania byłyby potrzebne, aby obniżyć emisje tak drastycznie i tak szybko, jak się tego domagają specjaliści od klimatu” – podsumowuje Klein. Ma rację. Walka z globalnym ociepleniem jest tak trudna między innymi dlatego, że jest to walka z ekonomicznymi interesami potężnych firm i ich akcjonariuszy.

Istnieją jednak również powody do optymizmu. Klein zaczyna książkę od uwag na temat Grety Thunberg. Młoda Szwedka jest symbolem tego, jak bardzo zwiększyła się nasza świadomość klimatyczna od lat 80. XX wieku. Mamy młodzieżowe strajki klimatyczne, mamy o wiele większe zainteresowanie mediów, mamy polityków, którzy coraz częściej muszą odpowiadać na pytania o klimat. Oczywiście, to wszystko nadal nie przekłada się na wdrażanie koniecznych zmian. Taki jest zresztą jeden z zarzutów stawianych Thunberg: co właściwie dają jej protesty? Ale zmiana świadomości społecznej jest pierwszym i niezbędnym krokiem. Bez niej nie ma co liczyć na ogólną mobilizację społeczeństwa, a bez tej mobilizacji nie będzie wystarczającej presji na polityków, aby zaczęli coś robić. W tym sensie każdy strajk, każdy artykuł, każda osoba chcąca walczyć z globalnym ociepleniem oznaczają krok we właściwą stronę.

Nie każdy wygra

Książka Klein kończy się trzema tekstami na temat Green New Deal, Nowego Zielonego Ładu. To ogólny pomysł, wypromowany między innymi przez amerykańską kongresmenkę Alexandrię Ocasio-Cortez, polegający na potraktowaniu kryzysu klimatycznego nie tylko jako zagrożenia, lecz także jako szansy na przebudowę naszych społeczeństw i gospodarek w taki sposób, aby lepiej służyły zarówno ludziom, jak i środowisku. To na razie bardziej idea niż sprecyzowany program, ale świadczy o tym, że podejmowane są już drobne kroki, aby przejść od świadomości problemu do ambitnych planów politycznych jego zwalczania.

Klein podkreśla, że osoby popierające Nowy Zielony Ład rozumieją przede wszystkim jedną rzecz: to nie będzie sytuacja typy win-win. Nie każdy wygra. Politycy lubią mówić – z oczywistych względów – że na ich rozwiązaniach skorzysta każdy, ale takie podejście najczęściej prowadzi do tego, że korzystają najzamożniejsi i najbardziej wpływowi. Jeśli mamy dokonać udanej transformacji energetycznej, „firmy paliwowe, które przez dekady miały ogromne zyski, muszą zacząć tracić. Nie tylko przywileje podatkowe i dopłaty, do których się przyzwyczaiły. Muszą stracić także prawo do prowadzenia odwiertów i prac górniczych; muszą stracić pozwolenie na budowanie rurociągów i terminali eksportowych, które tak lubią. Będą musiały pozostawić w ziemi rezerwy paliw kopalnych warte miliardy dolarów” – pisze Klein.

Jest wiele kwestii, które wymagają przedyskutowania w związku z Nowym Zielonym Ładem, na przykład to, czy jego zwolennicy dostatecznie uwzględniają korzyści płynące z wykorzystania energii jądrowej – ale ogólny kierunek jest słuszny. Tak, potrzebujemy czegoś ambitnego, co rozbudzi wyobraźnię społeczeństwa; tak, musimy dokonać transformacji nie tylko energetycznej, ale też gospodarczej; tak, pora przestać się oszukiwać, że każdy, włącznie z wielkimi korporacjami paliwowymi, może skorzystać na zmianach. W przeciwnym wypadku czeka nas powtórka z lat 1979–1989. Odkładanie problemu połączone z pozorowaniem działań. Nie ma już na to czasu. Albo wyciągniemy wnioski z naszych dotychczasowych błędów, albo zrobimy kolejny krok w stronę katastrofy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).