Baliśmy się katastrofy klimatycznej, a tu nagle przychodzi kryzys wywołany przez koronawirusa. Cóż to za gwałtowny zwrot akcji? Jakby tego było mało, wiemy już na przykładzie Chin, że spowolnienie gospodarcze wywołane pandemią doprowadziło do redukcji emisji gazów cieplarnianych. Ktoś o nadmiernych skłonnościach do antropomorfizacji mógłby uznać, że natura wysyła nam sygnał: „Nie chcieliście zmniejszać emisji po dobroci? No to spróbujemy inaczej”.
Byłoby to jednak dalece zwodnicze myślenie. Natura tak czy inaczej poradzi sobie z globalnym ociepleniem, nie potrzebuje do tego koronawirusa. Gorzej z nami, ludźmi, i ekosystemami, od których jesteśmy zależni. Z naszej perspektywy chwilowa i nieplanowana przerwa w kapitalistycznej machinie produkcyjnej niewiele zmienia w kwestii ocieplania klimatu. Nie ma się co łudzić: obecna sytuacja szybciej doprowadzi do załamania gospodarczego niż do znaczącego opóźnienia katastrofy klimatycznej.
Jednak obecne doświadczenia związane z pandemią mogą nam pomóc w czymś innym – w lepszym zrozumieniu skali i charakteru zagrożeń, jakie niesie za sobą globalne ocieplenie. Powinniśmy wyciągnąć wnioski z tego, jak dramatyczne skutki ma dla społeczeństw i gospodarek zaburzenie naturalnych warunków, do których jesteśmy przyzwyczajeni i które zaczęliśmy brać za pewnik.
Lekcja pierwsza: ograniczenia ekonomii
W dawnych czasach, gdy koronawirus był tylko ciekawostką z odległych Chin – jakiś miesiąc temu – w polskich mediach pojawiły się spekulacje, czy nasza gospodarka może zyskać na całym tym wirusowym zamieszaniu. W „Pulsie Biznesu” mogliśmy przeczytać o potencjalnych korzyściach dla polskiej branży turystycznej, a także opłacalnych dla naszego kraju zmianach w globalnym systemie dostaw.
Dziś łatwo byłoby się znęcać nad niefortunnością tych spekulacji, ale nie o to chodzi. Natrafiamy tu na głębszy problem, jakim są ograniczenia języka ekonomicznego. Ekonomiści są przyzwyczajeni do rozmawiania w kategoriach PKB, popytu, podaży itp. To naturalne, wszak tak wygląda słownik ich dyscypliny. Problem pojawia się wtedy, gdy zapominamy, że nie da się opowiedzieć świata tylko za pomocą kategorii ekonomicznych – gdy zaczynamy sobie wyobrażać, że oto odkryliśmy w ekonomii uniwersalny język do opisu całej rzeczywistości.
Takie skrajne sytuacje jak pandemia obnażają naiwność tego uniwersalizującego podejścia. Nagle się okazuje, że koronawirus zmienia coś więcej niż relacje popytu i podaży w światowej branży turystycznej. Zmieniają się zainteresowania mediów, zmieniają się lęki społeczne, zmieniają się regulacje państwowe i ludzkie zwyczaje – słowem, zmienia się cały kontekst, w którym funkcjonuje gospodarka.
O tym wszystkim powinniśmy pamiętać także w kontekście kryzysu klimatycznego. Niektórym ekonomistom wydaje się bowiem, że mogą sięgnąć po język swojej dyscypliny i opowiedzieć nam, czego powinniśmy się obawiać, a czego nie w związku z globalnym ociepleniem. Na przykład choć eksperci od klimatu ostrzegają, że już wzrost temperatury o półtora stopnia Celsjusza jest niebezpieczny, trafiają się ekonomiści, którzy uważają, że i trzy stopnie, ba, nawet cztery mogą nie być takie złe – a do swoich spekulacji używają pomiarów PKB.
W takim duchu wypowiada się na przykład Jan Lewiński na popularnym blogu i kanale youtubowym „Prosta ekonomia”. Pisze na przykład: „Wzrost temperatury o 4,9 stopnia Celsjusza w najgorszym scenariuszu IPCC przyniósłby szkody wynoszące około 4,6% PKB. Tymczasem koszt wdrożenia ograniczeń emisji byłby równy w przybliżeniu 4,8% PKB w 2100 roku. Zatem nawet gdyby udało się całkowicie uniknąć wszelkich skutków zmian klimatu, to zarówno w 2050, jak i w 2100 roku koszt i tak byłby wyższy od korzyści”.
Problem z takim podejściem do globalnego ocieplenia jest podobny jak ze spekulowaniem, że koronawirus pomoże polskiej branży turystycznej. Przede wszystkim musimy pamiętać o efekcie domina, który wywołuje dramatyczne zmiany w naszym środowisku naturalnym i społecznym. Na przykład wstrząsy polityczne. We Francji już niewielka podwyżka podatku paliwowego wywołała wielomiesięczne protesty tzw. żółtych kamizelek, z kolei w Kapsztadzie wystarczyły krótkie problemy z dostępem do wody pitnej, by natychmiast wzrosły napięcia rasowe. Ocieplenie temperatury o 5 stopni Celsjusza miałoby zaś o wiele bardziej dramatyczne skutki niż tylko przejściowe susze czy wzrost ceny paliwa.
Jakie? Na przykład całkowite zalanie Holandii – kraju, który zamieszkuje obecnie 17 milionów ludzi. Potraficie sobie wyobrazić, jakie konsekwencje miałaby dla Holendrów i całej Europy utrata ojczyzny, terenów i budynków, miejsc pracy? Tym bardziej że to wszystko odbywałoby się w kontekście masowych migracji klimatycznych. Bank Światowy szacuje, że do 2050 roku na świecie może być 140 milionów migrantów uciekających przed skutkami globalnego ocieplenia. Przypomnijcie sobie, jakie napięcia polityczne wywołał w Europie napływ syryjskich uchodźców – i pomnóżcie to razy kilka. A to wszystko w sytuacji coraz trudniejszego dostępu do wody – tak, także w Europie – i coraz częstszych anomalii pogodowych.
Powinniśmy też pamiętać, że klimat to nie jest coś, co potrafimy swobodnie kontrolować. Nie możemy sobie powiedzieć: „Okej, niech temperatura wzrośnie do tylu a tylu stopni, a potem wciskamy przycisk stop”. Aleksandra Kardaś, fizyczka atmosfery, ostrzegała w rozmowie z „Dwutygodnikiem”, że gdy temperatura wzrośnie do trzech stopni, to prawdopodobnie będzie wzrastała dalej, a nasze możliwości działania będą coraz bardziej ograniczone.
Ten brak kontroli ujawnia się już dziś. Z najnowszych badań wynika, że ekosystem lasów amazońskich może załamać się o wiele szybciej, niż do tej pory sądziliśmy. Skutkiem będzie przyspieszenie globalnego ocieplenia. Jak podsumowują autorzy artykułu opublikowanego w „Nature”: „Ludzkość musi się przygotować na zmiany w ekosystemach, które są szybsze, niż wcześniej przewidywaliśmy, posługując się naszym tradycyjnym linearnym spojrzeniem na świat, dotyczy to także największych i najbardziej ikonicznych ekosystemów na Ziemi oraz systemów społeczno-ekologicznych, które się na nich wspierają”.
Kiedy weźmiemy to wszystko pod uwagę, nasuwa się proste pytanie: czy ekonomiści, którzy nie potrafili przewidzieć skutków koronawirusa z miesięcznym wyprzedzeniem, posiadają jakiekolwiek narzędzia, aby wiarygodnie oszacować efekty bezprecedensowego kataklizmu klimatycznego? Odpowiedź brzmi: nie. Wszystkie spekulacje na temat tego, na jaki wzrost temperatury możemy sobie pozwolić z perspektywy PKB, należy traktować w kategoriach zabawy – momentami bardzo niebezpiecznej i nieodpowiedzialnej.
Lekcja druga: kosztowna ideologia
Problem nie polega tylko na ograniczeniach samego języka ekonomii, ale również na tym, że duża część spekulacji na temat PKB i klimatu jest prowadzona z perspektywy określonej ideologii: fundamentalizmu rynkowego. Ta ideologia ujawnia się także w rozważaniach Lewińskiego. Jego wywód kończy się słowami: „Pozostaje mieć nadzieję, że uda się uniknąć katastrofy, jaką grozi odgórne planowanie, a zamiast tego konsekwentne stosowanie prawa własności pozwoli choćby dzięki pozwom osób rzeczywiście poszkodowanych (lub zagrożonych szkodami) na właściwe, rynkowe oszacowanie powstałych i potencjalnych strat i dostosowanie się dzięki innowacjom do tych kosztów działalności gospodarki i społeczeństwa”.
Nie do końca wiadomo, jak „konsekwentne stosowanie prawa własności” miałoby pomóc w oszacowaniu strat, które poniosą Holendrzy, gdy ich państwo znajdzie się pod wodą, albo mieszkańcy Afryki, gdy duże połacie ich kontynentu staną się niezdatne do życia. Nie jest też jasne, kto wypłacałby te odszkodowania. Sama Afryka odpowiada w znikomym stopniu za obecne emisje gazów cieplarnianych, więc trudno winić jej mieszkańców za dewastację środowiska wywołaną przez globalne ocieplenie. Kto zatem? Europejscy podatnicy? Międzynarodowe firmy paliwowe? Chińczycy? Amerykanie? Rynkowe myślenie może się okazać dalece nieprzystosowane do rozwiązywania takich dylematów.
Lewiński zdaje się bardziej obawiać tego, co nazywa „odgórnym planowaniem”, niż samej katastrofy klimatycznej. Ten lęk wpisuje się w szerszy trend, który opisała między innymi Naomi Klein w książkach „To zmienia wszystko” i „On Fire”: jednym z powodów bagatelizowania zagrożeń klimatycznych jest świadomość, że próba poradzenia sobie z tymi zagrożeniami oznacza pożegnanie się z przynajmniej częścią wolnorynkowych dogmatów. Erik M. Conway i Naomi Oreskes w książce „Merchants of Doubt” (2010) opisali tytułowych „handlarzy wątpliwościami” – ludzi próbujących na różne sposoby zaniżać rzeczywiste ryzyko związane ze zmianą klimatu. Oreskes podsumowuje ustalenia poczynione w książce następująco: „Pokazaliśmy, że pierwotni «handlarze» byli motywowani nie tyle pieniędzmi, ile ideologią fundamentalizmu rynkowego. Tak bardzo wierzyli w «magię rynku», że nie potrafili zaakceptować dowodów na nieprawidłowości mechanizmów rynkowych”.
Te ideologiczne strachy są nie tylko niebezpieczne – bo prowadzą do zaniżania skali ryzyka klimatycznego – ale też niepotrzebne. „Odgórne planowanie”, którego obawia się Lewiński, to nic innego jak stary dobry regulowany kapitalizm, który Stany Zjednoczone i wiele państw europejskich stosowały od końca II wojny światowej aż do czasów Reagana i Thatcher. Regulowane gospodarki miały się wtedy całkiem dobrze, nieprzypadkowo nazywa się ten okres „złotym wiekiem kapitalizmu”.
Oczywiście, nie da się wrócić tak po prostu do tego, co było, choćby dlatego, że „złoty wiek kapitalizmu” to był także wiek zwiększania emisji gazów cieplarnianych. Rzecz w tym, że nie ma powodu obawiać się takich rzeczy jak interwencjonizm państwowy, inwestycje publiczne, regulacje rynkowe czy wysokie podatki dla korporacji i najbogatszych obywateli. Same w sobie nie są one wcale groźne dla gospodarki – wszystko zależy od konkretnych przepisów i ich sprawnego wdrażania.
Poza tym obecna pandemia dobitnie pokazuje, że w sytuacji kryzysu i tak nie ma ucieczki przed interwencjonizmem państwowym. Dziś rządy poszczególnych krajów nie tylko narzucają różne ograniczenia na działalność ekonomiczną, ale też pompują ogromne pieniądze w gospodarkę, aby powstrzymać jej zapaść. Podobnie jest przy każdym kryzysie, niezależnie od tego, czy jego przyczyną jest wojna, krach na rynku kredytów bądź pandemia. Tak też będzie przy kryzysie klimatycznym, czy nam się to podoba czy nie.
Problem polega na tym, że jeżeli interwencje państwowe przychodzą w ostatniej chwili, to zazwyczaj znajdują się pod wpływem paniki i nie mają dalekosiężnego planu. Na przykład rząd amerykański chce obecnie wydać miliardy dolarów na ratowanie korporacji, choć już trzy lata wcześniej dostały one ogromny zastrzyk pieniężny w postaci cięć podatkowych, które wprowadziła administracja Trumpa. Korporacyjne molochy zamiast wykorzystać ten prezent na inwestycje, na zwiększenie wypłat dla pracowników bądź na zabezpieczenie się na przyszłość, wolały skupywać własne akcje, aby w ten sposób wypracować szybki zysk dla akcjonariuszy. Dziś znowu potrzebują pomocy rządowej. Robert Reich, znany amerykański ekonomista, nazywa to „socjalizmem dla bogatych”. Do tego właśnie prowadzi strach przed interwencjonizmem państwowym i regulowanym kapitalizmem – ostatecznie i tak trzeba interweniować, a duża część pomocy jest przeznaczana dla tych, którzy najgłośniej krzyczeli, że państwo ma się od nich odczepić.
Lekcja trzecia: zmiana priorytetów
Być może najważniejsza lekcja na przyszłość brzmi następująco: pora wybudzić się z dogmatycznej drzemki, w której śniliśmy o gospodarce wolnej od naturalnych i materialnych ograniczeń. W świecie internetu, pakietów akcyjnych i wirtualnych pieniędzy łatwo popaść w iluzję, że nasze społeczeństwa są częścią postmaterialnej utopii. Towarzystwo Ekonomistów Polskich pisało w odniesieniu do kryzysu klimatycznego, że „rozwój gospodarczy nie jest bezwzględnie ograniczony przez prawa fizyki”. W teorii to może być prawda, ale w praktyce nawet jeden wirus potrafi rozłożyć naszą gospodarkę na łopatki. To samo dotyczy nadciągającej katastrofy klimatycznej. Spójrzmy prawdzie w oczy: ludzie nadal są głęboko uzależnieni od środowiska naturalnego, w którym funkcjonują. Warto z tego wyciągnąć wnioski.
Nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć, ale jednego możemy być pewni: globalne ocieplenie oznacza zmianę warunków, w których funkcjonują nasze gospodarki oraz społeczeństwa. Nigdy dość przypominania, że te zmiany dotyczą także rzeczy, które na pozór nie łączą się z klimatem – w tym zwiększonego ryzyka globalnych pandemii. „Skupienie się na wzroście poziomu morza znieczuliło czytelników na wszystkie inne plagi klimatyczne, które spadną na przyszłe pokolenia: bezpośrednie działanie ciepła, skrajne warunki pogodowe, pandemie i tym podobne” – zauważa słusznie David Wallace-Wells w „Ziemi nie do życia”. Obecne kłopoty są tylko zwiastunem tego, co nas czeka – „nową normą”, jak pisze autor.
I choć nie potrafimy przewidzieć szczegółów tych zmian, to na ogólnym poziomie pewne rzeczy są jasne już teraz. W tym ta najbardziej oczywista: jeśli chcemy sobie poradzić z klimatycznym wyzwaniem, musimy osadzić nasze społeczności na mocnych fundamentach. Pandemia koronawirusa pokazuje, że tymi fundamentami nie są maklerzy, celebryci, gwiazdy sportu czy nawet prezesi największych korporacji, którzy teraz rozpaczliwie dopominają się o pomoc. To raczej lekarze, pielęgniarki i inni ludzie, bez których nie bylibyśmy w stanie na dłuższą metę funkcjonować.
Jak pisał Rutger Bregman w „Utopii dla realistów”, paradoks polega na tym, że na co dzień nie doceniamy – także finansowo – tych wszystkich osób, które stoją u podstaw społeczeństwa. Za każdym razem, gdy zaczynamy dyskutować o tym, jak bardzo rozjechały się nam społeczna użyteczność pracy i wynagrodzenia za tę pracę, pada argument z rynku. Skoro rynek tak wycenia poszczególne zawody, to najwyraźniej nie da się inaczej. Pora na zmianę podejścia, na przyznanie, że skoro rynek potrafi wycenić pracę maklera giełdowego lub lobbysty politycznego kilkadziesiąt razy wyżej niż pracę pielęgniarki bądź naukowca, to najwyraźniej wcale nie jest taki racjonalny.
Nie chodzi o to, żeby wypinać się całkowicie na mechanizmy rynkowe, rzecz raczej w tym, aby nie traktować ich jako wyroków boskich. Stwierdzenie „rynek zdecydował” jest próbą zrzucenia odpowiedzialności na czynniki niezależne od nas. Ale ostatecznie to my decydujemy, czy inwestować w służbę zdrowia, edukację, naukę, godne warunki pracy i stabilne środowisko do prowadzenia przedsiębiorczości, czy też nie. Czy naszym priorytetem jest to, żeby bogaci płacili jak najniższe podatki, czy raczej to, żeby stać nas było na sfinansowanie wysokiej jakości usług publicznych. Czy chcemy mierzyć sukces naszych społeczeństw tym, ilu miliarderów są w stanie wygenerować, czy może tym, ilu ludzi ma godne warunki pracy i nie musi drżeć, że z dnia na dzień straci środki do utrzymania.
Peter Boom i Carl Rhodes, profesorowie zarządzania, twierdzą w książce „Świat według prezesów”, że współczesną wyobraźnię opanował ideał korporacyjnego CEO: bogacza, który okazał się wyjątkowo sprawnym graczem rynkowym. To bardzo indywidualistyczny ideał, stawiający na piedestale sukces prywatny pojmowany zazwyczaj w kategoriach finansowych. Może nadszedł czas na nowy ideał? Na wizję sprawnego społeczeństwa, dbającego o najwyższą jakość usług i instytucji publicznych, które są solidnym fundamentem, na którym budujemy całą resztę. Przypadek koronawirusa pokazuje, że w sytuacji kryzysowej wszyscy – włącznie z tak idealizowanymi przez nas biznesmenami – patrzą w stronę państwa. Ono jest zaś na tyle sprawne, na ile sprawne są jego instytucje i usługi – a także zatrudnieni w nich pracownicy i pracownice, którzy potrzebują godnych warunków pracy. Nie zapomnijmy tej lekcji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).