Ujawnijmy od razu, że w książce Anthony’ego Josepha słowo UFO pada raz – dwa, jeśli doliczyć obecność w tytule rozdziału – a gdy się już pojawia, to czujemy się tak, jakby autor zagrał nam na nosie. Snując swą rozwydrzoną opowieść, Joseph wchodzi w rolę trikstera, zawiadującego komunikacją boga oszusta. Bawi się słowem, bawi się z czytelnikiem i bawi się czarnością. Sztywne reguły tu nie istnieją, język bryka, proza przechodzi w poezję, mieszają się czasy i przestrzenie, narracja rwie się, rozprasza, ale trzyma rytm. W odległej galaktyce na planecie Kunu Supia odnajdujemy krainę będącą odwzorowaniem Trynidadu, najbardziej wyczekiwany tu diler handluje melaniną, a najpewniejsza wiedza płynie z „genetycznych flashbacków”. Kapryśność tej opowieści i konfuzja, w jaką nas wprawia, to pierwsza lekcja czarności. Gdy trikster, jedna z centralnych postaci kultury Afryki i jej diaspor, przejmuje rolę mistrza ceremonii, nie stara się narzucić jedynych słusznych racji, zaprasza do gry. A że jej reguły wydają się nieuchwytne, samemu wypada ustalić sposób poruszania się w tej chaotycznej przestrzeni. Wszak Joseph przenosi nas w miejsca, gdzie „czas odmierza się temperaturą, odległość oddechem”.
„Afrykańskie korzenie UFO”, dezorientując umysł, rozpalają zmysły. W tym tekście trzeba się zanurzyć. Pomocne będą smaki i wonie, które są tu równie ważne jak muzyka. Najwyraźniej autor upodobał sobie opisywanie ich kompozycji. Uchwyćmy się zatem tego powracającego motywu. Oto jak wygląda wędrówka po uliczkach Port-of-Spain: „wte i wewte po east dry river za trzcinową brandy, wędzonym śledziem, korą huilca, anyżem, kamforą, muszkatem, czerwoną lawendą, fasolą tonka, wodą kolońską kananga, kreolskim kakao, kubańskim oregano. Na oprószonym szafranem chodniku sterty dojrzałych arbuzów i kakofonia woni – olejek eukaliptusowy, amoniak, potrawka z koguta”.
Tropikalne składniki trafiają do potraw pichconych przez pannę Selmę (curry z raków, konfitura z guawy i potrawka z iguany), tatkę Moczyustego (móżdżek oposa skropiony limonką, tymiankiem i papryczką) i wiekowego rastamana (kostki dyni i yamatuta, mięso i plantan). Są jeszcze strawy magiczne, jak ta, którą Ma Mara szykuje na czas kosmicznej podróży, sypiąc do szklanki odłamki syderytu, ziarna obi, wieszcze nasiona jatrofy, płatki nagietka, kłącze kokornaka, olejek z bergamotki i ylang-ylang.
Anthony Joseph, „Afrykańskie korzenie UFO”. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Ha!art, 168 stron, w księgarniach od lipca 2020
Takie afrokaraibskie mikstury i dania przypominają o słynnym manifeście „The Neo-HooDoo Aesthetic” ogłoszonym w 1969 roku przez Ishmaela Reeda. Tekst składał się z dwóch przepisów na uwielbiane w Nowym Orleanie potrawy gombo févi i gombo filé opatrzonych zwięzłym komentarzem. Listy składników – z tradycji kreolskiej, afrykańskiej, indiańskiej – odbijały wielokulturową historię Luizjany, a cały komentarz sprowadzał się natomiast do dwóch zdań: „Dlaczego nazywam to estetyką Neo-HooDoo? Proporcje składników zależą od kucharza!”. Prowokacja Reeda wzięła się z jego polemiki z afrocentryzmem, nacjonalizmem i marksizmem czarnych aktywistów lat 60. minionego wieku, a także z przywiązaniem ówczesnych afroamerykańskich pisarzy do realizmu. Wszystkie te podejścia, które nazwał monokulturowymi, były jego zdaniem zaprzeczeniem bogactwa afrykańskich tradycji. Najważniejszą artystyczną wykładnią Neo-HooDoo stała się opublikowana w 1972 roku powieść Reeda o epidemii nieprzejednanego wirusa czarnej muzyki, „Mumbo Jumbo”, która wywiera niesłabnący wpływ na kolejne generacje czarnej awangardy, od lidera Parliament-Funkadelic, George Clintona, po Anthony’ego Josepha.
Joseph urodził się na Trynidadzie w 1966, a od 1989 roku mieszka w Wielkiej Brytanii. Zdobył tam rozgłos jako poeta i prozaik oraz wokalista uprawiający melodeklamacje wyrastające z prerapowej tradycji Amiri Baraki i Last Poets, ale osadzone w aurze karaibskiego jazzu. Niewielkie objętościowo, lecz gęste i intensywne „Afrykańskie korzenie UFO” to jego powieściowy debiut z 2006 roku. Reedowi książka ta zawdzięcza nie tylko surrealistyczną triksterską formułę, ale też polemiczny pazur. Jakkolwiek ukazała się w przededniu globalnego boomu na afrofuturyzm, autor zdołał wychwycić symptomy nowej mody i zawczasu zawadiacko ją poprzedrzeźniać. Ten właśnie wątek, wkomponowany w narkotyczno-kosmiczno-łotrzykowską satyrę w duchu W.S. Burroughsa, to jeden z mocniejszych punktów „Afrykańskich korzeni UFO”. Najbardziej wyrazista postać opowieści Josepha, Joe Sam, szmugluje i sprzedaje nielegalny produkt „wysokiej technologii voo-doo funk”, syntetyczną melaninę, a więc pigment odpowiedzialny za czerń skóry. Ściąga to na niego ideową wrogość „post-terrańskich Negrów”, wyznawców „bezcieleśnie:absolutnej:czerni” oraz zmutowanych „czarnych dadanihilistów” z dzikiego plemienia Abobo, którzy widzą w nim heretyka. A przecież melanina po prostu ułatwia życie w tropikalnym klimacie planety Kunu Supia.
Podobnie uderzał Paul Beatty, bodaj najciekawszy dziś afroamerykański prozaik, który w kapitalnej powieści „Slumberland” z 2008 roku pisze o „pretensjonalnej narcystycznej czarnuchowatości, nigriscence”, przywołując jako jej przykład Wyntona Marsalisa. Cóż jednak po tych głosach roztańczonej satyry, skoro sztandarowym prozaikiem czarnej Ameryki stał się Colson Whitehead, którego twórczość w swej nieskazitelnej poprawności i prostocie trąci nieomal socrealizmem. Polski przekład „Slumberland”, wydany w początku 2020 roku, przeszedł właściwie bez echa.
Wiemy przynajmniej tyle, że nawet dla czarnych czarność nie jest sprawą oczywistą. Jej teoretykom dostaje się od Josepha wprost i jeszcze celniej w wymianie zdań, która brzmi jak wspomnienie z dzieciństwa:
Więc kiedy przyszedł ten od spisu, żeby mnie policzyć, wyrwałem się od razu:
„Jestem czarnym, czarnuchem, pszepana”.
Ale babka mnie trąca legutko, grzecznie prostując:
„Ale gdzie ta, my są mięszańce, karakony, skarogniade skorpiony, najsamczystsze kakaowe panyole – negry, hiszpańce, chinole i amerindiańce”.
Czy nie okazuje się w końcu, że, niezależnie od zawartości melatoniny, wszyscy jesteśmy mieszańcami? Rasa to pojęcie z przebrzmiałego repertuaru. Karaibska hybrydyczność i płynność, które najpiękniej opisywali Aimé Césaire i James Clifford, tylko wyostrzają tę perspektywę. I znowu trafiamy w objęcia chaosu. Trzeba wyławiać z niego czytelne fragmenty i zestawiać je wedle własnych proporcji. I zawsze można liczyć na muzykę.
Język „Afrykańskich korzeni UFO” przesycony jest muzyką, a opowieść przywołuje wszystkie tradycje wyspiarskiego grania. Kongi „tętnią, jak bose pięty zbiegłych niewolników”, steelband daje „łoskot, jakby gruchnęła katedra”, soundsystem „dach zerwał z chat baptystów, a ich psalmy poprzestrajał na mantry”. W sercu tancbudy „dudni reverb”. Funk jest plebejski i polirytmiczny. Nie brak też calypso, reggae, bluesa i jazzu. I jeszcze brzmienie, które najbardziej przemawia do wyobraźni: „subkwantowa ścieżka basu tłoczy riddim”. To dopiero dźwiękowa stymulacja „genetycznych flashbacków”, które wywołuje narkotyk z Kunu Supii zwany Cebolleta X. Genetyczna kontrabanda jest dziedziną dilerki Joe Sama, a „Genetyczna pamięć starożytnej ïerè” to tytuł całej serii rozdziałów podporządkowanych żywiołowi wody i świętym rytmom, oddychających mitem i rytuałem, wprowadzających postać bogini Ma Mara.
Istna genetyczna obsesja Josepha zastanawia. Czyżby manifestowała się w ten sposób w nowoczesnym wydaniu tak ważna dla afrykańskiej duchowości więź z przodkami? (Kusi, by tę nowoczesność zilustrować frazą z „Tysiąca plateau” Deleuze’a i Guattariego: „stawania-się-molekularnym zastępują stawania-się-zwierzętami”). W tym wymiarze w „Afrykańskich korzeniach UFO” ważniejsza od genetyki wydaje się genealogia. Dobierając znaczące składniki swej opowieści, Joseph określa, skąd się wziął i kim jest. Bierze m.in. wszystkie smaki i wonie ze wspomnianych list kulinarnych i magicznych (uzupełnia je obszerny i całkiem surrealistyczny inwentarz zawartości „skrytni trzewnej” gościa zarżniętego w slumsach), przywołuje wizje kosmicznej Bogini Matki, strzępki z niewolniczych dziejów Trynidadu, rewolucyjne momenty w ewolucji steel bandów, a także, mniej lub bardziej zakamuflowane, odwołania do takich postaci jak Thelonious Monk, Amiri Baraka, Swamp Dogg, George Clinton. Kolejna mieszanina, mgławica rozsypanych fragmentów, które komponują się w całkiem wyrazistą, co nie znaczy ustaloną, tożsamość. Tak pojęta samozwańcza genealogia to nic innego jak Neo-HooDoo. „Estetyka Neo-HooDoo wzięła się z mojego własnego doświadczenia i wyraża moją potrzebę znalezienia czegoś, z czym czułbym się jak w domu”, tłumaczył Reed. Czyż nie jest to potrzeba każdego, kto urodził się w diasporze i wybrał los emigranta?
A jak do tego ma się UFO? W finale powieści pada stwierdzenie, że tego terminu używają tylko ci, którzy nie miewali genetycznych flashbacków. Ale można też przypomnieć sobie czarność, którą opiewali Sun Ra Arkestra i Parliament-Funkadelic, odnosząc ją do przestworów kosmosu. Czarność jawi się wówczas jako to, co obce, ale też zarzewie nowych możliwości, nośnik niewyczerpanych sił życia, które nieustannie umiera, odradza się, przekształca. Obcość czarności w rzeczy samej sprawiła, że na radarach racjonalnych systemów przelatuje ona niczym obiekt niezidentyfikowany. Ale co ja, białas, mogę tu sobie roić o czarności. W takim razie w finale ponownie przywołam słowa Paula Beatty, który w „Slumberland” pisze o Negronautach wysłanych przez czarną rasę „w niezbadany bezmiar procesu zniesienia niewolnictwa”. „Afrykańskie korzenie UFO” kończą się natomiast wartą uwagi, niezrównaną triksterską puentą: „Daaga z jego ludem lustrują kosmos, oszukując, skąd ich przyniosło”.