To mi się śni w nocy z 23 na 24 sierpnia. Jestem z jakimiś ludźmi w schronisku Pasterka w Górach Stołowych i przychodzi do nas Janion. Wygląda jak na seminarium – prosta spódnica, niebieska koszula, fular. Ale w ręku trzyma patelnię i smaży na niej dla nas swój mózg, który wygląda jak żółciak. Kto nie zna tego grzyba, niech go natychmiast sobie zgugluje. To intensywnie żółta, przepiękna, zjawiskowa wręcz huba, na dodatek jadalna i bardzo smaczna.
Pewnie gdyby ktoś przejrzał pobieżnie tematy, jakimi zajmowała się Janion, mógłby dojść do wniosku, że jej mózg, tak jak mózg Piranesiego, miał kolor czarny. Być może. Ale jej myślenie przypominało właśnie gwałtowny wysyp grzybów po deszczu, o którym pięknie pisze Anna Tsing w eseju „Krnąbrne krawędzie”. Było wybujałe, rozrzutne, miało w sobie tę niezwykłą „niezasłużoną szczodrość daru”. I tak często rodziło się właśnie w symbiozie z innymi. Takie myślenie – hojne, bezinteresowne, zupełnie nieliczące się z logiką zysków i strat, na dzisiejszej – podporządkowanej neoliberalnej ekonomii – akademii zdarza się już niezmiernie rzadko. Na szczęście grzybnia, z której wyrósł żółciak z mojego snu, wciąż się rozrasta i będzie wydawała nowe owocniki.
Katarzyna Czeczot, literaturoznawczyni
***
Nigdy nie poznałam Marii Janion. Poznałam za to jej mit wybitnej myślicielki i humanistki, charyzmatycznej nauczycielki, członkini PZPR i działaczki opozycyjnej. Przede wszystkim zaś przeczytałam jej książki, choć z pewnością nie wszystkie, tyle ich jest. Uczyła mnie na studiach jedna z jej przyjaciółek, Maria Grabowska, więc „Studia o ideach i stylu”, „Romantyzm, rewolucja, marksizm” czy „Gorączkę Romantyczną” znałam na pamięć. Przyszły kolejne. Osobiście, najbardziej przejmuje mnie świadomość, że Maria Janion do końca wszystkie swoje prace pisała ręcznie, wierząc w budującą tożsamość materialności pisma i pisania, które pozwala prowadzić życie równoległe, oddzielać się od nędzy świata. Maria Janion, jeśli mit, to dla mnie mit Biblioteki, pojmowanej jako wszechświat, w której choć, jak pisał Jorge Borges, „nonsens jest regułą i fragmenty sensowne, albo przynajmniej częściowo logiczne, są w niej cudownym właściwie wyjątkiem”, to jednak tworzy cywilizację. Można wielbić Marię Janion, można się z nią spierać, ale ucieleśniała sobą, oprócz wielkiego umysłu, to, co bardzo rzadkie, zdolność przemiany: z zawsze krytycznej, ale entuzjastycznej tropicielki świata duchów stała się orędowniczką końca paradygmatu romantycznego, postrzegającą III część „Dziadów” Mickiewicza jako zbiór szkodliwych, martyrologicznych stereotypów, i opozycyjną wobec wszelkiej przemocy ateistką, nie do końca pogodzoną, że nic po śmierci nie ma, ale tego świadomą, jak Gustaw z II części „Dziadów”, który z bólem przyjmuje do wiadomości, że „świat ten jest bez duszy? żadnych nie ma duchów?”. I zawsze stała po stronie słabszych.
Krystyna Duniec, teatrolożka
***
Nie byłam uczennicą Marii Janion i spotkałam Ją osobiście zaledwie kilka razy. Układam sobie w głowie własną listę Jej obecności. Pierwszą książką, którą przeczytałam jako studentka polonistyki, była „Romantyzm, rewolucja, marksizm”, lektura niedostępna przez erudycyjny reżim. Następne książki były inne, Janion uwalniała je z nadmiaru odnośników, choć przecież za każdym pomysłem stał kosmos książek i skojarzeń. Najważniejsza jednak okazała się interpretacja, rozpięta na szkielecie meandrycznie przebiegającej historii idei. „Transgresje”, „Projekt krytyki fantazmatycznej”, „Nie będziesz wiedzieć, co przeżyłeś”, „Żyjąc tracimy życie. Niepokojące tematy egzystencji” ukazywały się w czasie, gdy w polskim literaturoznawstwie panowała kostyczna teoria literatury, ledwie luzowana posstrukturalizmem. Janion była „post” dużo przed: budowała projekt humanistyki, którego centrum stanowi interpretacja, nieobwarowana zbyt stanowczo jedną metodą, żywiąca się wolą wyjaśnienia i prze-życia. W twórczym życiu – i spuściźnie – Profesor bardzo ważne są też formy współmyślenia. Książki powstające łącznie z pracą seminaryjną; idee wszczepiane w krwiobieg kultury i uniwersytetu. Dla mnie najważniejsze dzieło Marii Janion to „Cierń i róża Ukrainy”. Obraz fantazmatycznego terytorium pomógł mi w pracy nad twórczością Włodzimierza Odojewskiego. Przeczytałam go zupełnie inaczej, ale bez ogniwa Janionowego nie wiedziałabym, jak myślał pisarz.
Inga Iwasiów, pisarka
***
Matko mądrości
Panno progresywnego myślenia
Fantazmacie chwalebny
Romantyczna zaklinaczko intelektu
Osobliwa galerniczko wrażliwości.
Gdy umierałaś sadziłem jabłonie w sadzie.
Wydziedziczona z niemożliwości działania
Wiedźmo złota
Ucieczko spragnionych
Królowo kobiet
Tęczowa Królowo Polski
Oświecaj nasze umysły w pokoju świeckim,
Amen.
Grzegorz Jarzyna, reżyser teatralny
***
Na wkładce po 320. stronie książki „Romantyzm, rewolucja, marksizm” (Gdańsk 1972) widnieje przedruk ze „Szpilek” – podebranego z „New Yorkera” – rysunku: para małżeńska w panicznej ucieczce przed lawiną stonóg, skorpionów, skolopender, monstrów i straszydeł. Z podpisem: „A mówiłam ci, żeby nie odwalać tego głazu!”. W książce, której Maria Janion, z uwagi na nieprzyzwoite słowo w tytule, troszkę się wstydziła, ów rysunek stawia kwestię centralną. Bo w nim właśnie streszcza się c z y n (różny zasadniczo od dokonań naukowych czy wychowawczych) Janion: przed pół wiekiem Duch Dziejów – bądź Coś w tym rodzaju – posłużył się Nią właśnie, by odwalić kamień. Autorka „Gorączki romantycznej” była wielkim, może i jednym z największych w naszej duchowej historii Libertadorem (Libertadorką). Uwalniając podświadomość polską, wyzwoliła siły, którym zawdzięczamy Sierpień 1980 i wolność. Ale wraz z nimi wszystko, co psyche narodowa kryje w sobie mrocznego, irracjonalnego i trucicielskiego. I co nas dziś chce chwycić w szpony jak horda upiorów spod głazu.
Eliza Kącka, literaturoznawczyni
***
Najpierw pomyślałam, że nic nie napiszę. Nie znałam jej, przeczytałam sporo, ale nie wszystko, nie wszystkie jej książki mam w domu. („Wampir” na przykład to jedno z tych wydawnictw, które nabywałam, wierząc, że zawsze będę współdzielić z kimś bibliotekę, a później, kiedy się okazało, co się miało okazać, był już nie do dostania. Powinnam była już wtedy wiedzieć, choćby ze zdjęć pani Profesor, że trzeba pilnować swoich książek, że trzeba je mieć zawsze pod ręką, nie ufać w tym zakresie nikomu.) Pomyślałam, że nie mam odpowiednich papierów na Jej publiczne żegnanie, poza tym jednym, marnym, że naprawdę mi smutno z powodu tego, że zmarła. Sądzę, że w tak zwanej naszej bańce wielu osobom też zrobiło się wczoraj przykro i w związku z tym zacznie się teraz krótkotrwały acz intensywny festiwal nieco jednak krokodylich łez; wszyscy będziemy nagle wspominać osobiste kontakty, robić z pani Profesor ciocię Marysię, taką w sam raz na fejsa, nagle dzielić się wrażeniami z lektury. A mi się zdaje, że mamy ją przeczytaną co najwyżej średnio. Zatem, pomyślałam, nie napiszę, żeby nie stać się częścią tej trochę nekrofilskiej, trochę jednak skłamanej imprezy.
A potem pomyślałam sobie, że może w tym kłamstwie zupełnie naprawdę jest jakaś Janion i że może w dodatku jej obecność w tym miejscu to kawałek intencjonalnej i własnej roboty pani Profesor. W końcu to naprawdę trochę niezwykła umiejętność, którą można by chcieć pielęgnować – być ekranem, na którym swój własny film o świecie może wyświetlać sobie aż tak wiele osób. Film o narodzie, o kobiecie, o tym, gdzie jest jej miejsce, jeśli się odda myśleniu, o odwadze, o mierzeniu się z widmami, o potędze logosu, która jest tak wielka, że może sobie drwić ze stereotypów. A umiejętność ta wydaje mi się tym bardziej niezwykła, że Janion przecież „miała poglądy”, używała swojej wiedzy do tego, żeby te poglądy zahaczać o bardzo konkretne fragmenty rzeczywistości. Jeśli więc pani Profesor umyśliła sobie, że będzie nie tylko dostarczycielką wiedzy, ale też lustrem, duchem, testem Rorschacha, to może obok tego, ilu z nas ją naprawdę od deski do deski przeczytało, liczy się także i to, że w pewnym momencie naprawdę wszyscy chcieliśmy? I to wszyscy z osobistych powodów.
Pamiętam, jak lata temu, podczas długiego towarzyskiego spotkania u nas w domu, zupełnie nad ranem, ktoś wpadł na niezbyt oryginalny pomysł, żeby zagrać w kalambury. Na pokazywanie, rzecz jasna. I pamiętam kolegę, wtedy doktoranta, dziś już bardzo poważnego pana profesora, który miotając się po parkiecie, usiłował pokazać swoim ciałem hasło z kategorii tytuł. Choć to nie było łatwe, wszyscy od razu wiedzieli, że chodzi o „Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi”.
Barbara Klicka, poetka
***
– I co, pani Reno, ciężko i smutno? – przywitała mnie Maria Janion pewnego razu, kiedy po coś do niej przyszłam. Nigdy – w tym czasie, kiedy ją bliżej znałam, a było to mniej więcej dziesięć lat – nie była „fajną babką”, jaką często próbuje się z niej robić, nie miała w sobie za grosz medialnej, celebryckiej atrakcyjności, jaką często się na nią nakłada niczym filtr z Instagrama, jak na tych surrealistycznych zdjęciach z jeleniem i odciętą nogą. Janion to był ciężar, tragizm, melancholia oraz rozrastający się bujnie na tym podłożu, z lekka potworny intelekt. Zjadł jej wszystko, całe życie tak zwane prywatne, ale ona raczej chętnie go sobą karmiła, chętnie płaciła za niego cenę, którą była swego rodzaju oschłość. Pełno go w jej książkach, tak treściwych, rozgałęzionych, wielopoziomowych, również w tych ze strasznym słowem „marksizm” w tytule, z których ani jednej nie przeczytaliśmy nigdy na tyle porządnie, by móc z nią rozmawiać z pozycji zbliżonej do równości, i czytać w ten sposób nadal ich, jak się zdaje, nie zamierzamy, poprzestając na recepcji cząstkowej i/lub wyżywając się w kulcie Profesor. Bo żeby je czytać, tak jak one powinny być czytane, musielibyśmy odbyć drugie studia, a właściwie to nawet pierwsze – od nowa i tym razem już porządnie. Niesamowite, ile w tych książkach nigdy nieprzerobionych przez nas do końca wspaniałych rzeczy, wystarczy wziąć z półki pierwszą z brzegu, otworzyć na chybił trafił i zacząć czytać. „Słowa poematów codziennie nabierają nowych znaczeń, nowych wartości” – czytam w książce „Humanistyka. Poznanie i terapia”. Starczyłoby tego – tej treści – na pokolenia, tymczasem Janion, jak wszystko na to wskazuje, odchodzi nieprzeczytana. Jak strasznie musiała czuć się samotna (ten, kto pisze, nie chce być chwalony, tylko przeczytany). Nie, nie była „fajną babką”, a jej nauczycielstwo w praktyce miało też ciemniejsze strony, formowała, że tak powiem, bez litości, bo nie była przecież chodzącym ideałem, boginią, mistrzynią – szła przez życie zamaskowana (larvata prodeo), była kobietą w mundurze generalissimusa, która żyła tylko tak, jak mogła i umiała żyć, i takiego życia, jakie sama znała, uczyła nas, mnie. A jednak spotkanie z nią jest i pozostanie dla mnie nie do przecenienia – spotkanie i rozstanie. Tamto przed laty, o którym sama zdecydowałam, i to teraz, dzisiaj, ostateczne.
Renata Lis, pisarka
***
O Marii Janion głównie się słyszało: to była postać zapośredniczona, opowiadana: przez jej uczniów – celowo nie używam słowa „byłych”: powracała w znamionach, często: w cytatach. Wydawało się, że w jej obecności wszystko nabiera innego znaczenia: to, w jaki sposób jadła, to, w jaki sposób wyglądało jej mieszkanie, to, w jaki sposób przyjmowała kwiaty, to, w jaki sposób jej osobowość objawiała się nawet w „szczelinach istnienia”, w których szczegół nabierał często innego wymiaru. Podobnie – znamiennie – to zapośredniczenie było cechą jej książek i prac: trudno dziś dostępnych, osiągających na aukcjach internetowych wysokie ceny. Teraz, kiedy tak bardzo będzie jej brakowało – w rzeczywistości i w nierzeczywistości, w kolejnych szczelinach – mam tylko nadzieję, że zaczną się pojawiać kolejne wznowienia jej książek.
Weronika Murek, pisarka
***
Od bardzo wielu lat niczyj głos w polskim życiu publicznym nie wybrzmiał z taką siłą jak głos profesor Marii Janion na Kongresie Kultury w 2016 roku. Ona sama nie mogła już być na nim obecna, innym powierzając wygłoszenie swego przesłania. Ale to tylko dodało mocy słowom, których celność i prawda dla diagnozy naszej narodowej kondycji nie mają sobie równych:
„Zaklęty krąg – czy też antynomiczny dryf – to jednak coś jeszcze, poza walką postępu z wstecznictwem. To zdobywanie i utrata, zwarcie szeregów wspólnoty i rozsypywanie się, niweczenie – więzi, marzeń, dokonań. Nie mam wątpliwości, że trwała nasza niezdolność do modernizacji ma źródło w sferze fantazmatycznej, w kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu, którego źródeł dotykamy z największym trudem, po omacku. Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać”.
Maria Poprzęcka, krytyczka sztuki
***
Fenomen „janionizmu”: czy nie polegał na tym, że od pewnego momentu stał się nałogiem rozmontowywania wszelkich trwałych identyfikacji i utożsamień? Od tego momentu proteuszowe myślenie Janion, które jej krytycy kwalifikowali jako bluszczowatość, uczyniło z rozmontowywania tego, do czego samo nas przyzwyczaiło, swój znak firmowy, swoją dzielność. Stało się przygodą, transgresją. Ja sam na taką Janion nie byłem gotowy, dopóki nie przeczytałem: „W każdym entuzjaście mieszka fałszywy entuzjasta, w każdym kochanku fałszywy kochanek, w każdym geniuszu geniusz fałszywy, i − z zasady − każdy nasz błąd nosi w sobie swój błąd, każda wina zawiera w sobie swój pozór: to niezbędne, by zachować ciągłość swej osobowości, nie tylko w oczach cudzych, lecz także własnych, aby rozumieć samego siebie, aby móc na sobie polegać, myśleć o sobie, czyli mówiąc w skrócie, być sobą”. Nie jest to zdanie, które wyszło spod jej ręki, ale dla mnie najlepiej opisuje to, co ją konstytuowało i co stało się skarbem, którym zaczęła dzielić się ze swoimi uczniami bez reszty. Kiedy zyskała odwagę i wolność bycia skandalistką, czyli kimś, kto robi miejsce dla tego, co nieoczekiwane – nowe i szokujące – zamachuje się na mniemaną istotę rzeczy.
Więc ten janionizm, który stał się antyjanionizmem, czy nie zaczął się od momentu, jakim stało się spotkanie z twórczością Mirona Białoszewskiego, kiedy Pani Profesor sama zaczęła instalować się w tym, co jest, a nie w tym, co się stanie, bo stać się powinno? Kiedy zaczęła powoli rozstawać się z tyranią romantycznego ducha jako entelechii polskości? Kiedy rozpoczęła drogę, u kresu odkryła, że romantyzm jako „hipoteza życia duchowego” w formie, jaka przyjęła się w Polsce, formie, którą sama przez lata afirmowała i pielęgnowała, okazał się aberracją, wyrodził się monstrualnie i stał się kalectwem. Smutne rozpoznanie, bo naznaczające klęską. Ale też będące świadectwem etycznie najgłębiej pojętej odpowiedzialności uczonego i kogoś, na kim ciążą obowiązki mistrza, a w tym wypadku mistrzyni myślenia. Rozprawie „Hermeneutyka” z książki „Humanistyka, poznanie, terapia” z roku 1974 dała motto z Diltheya: „Tylko historia może człowiekowi powiedzieć, kim jest”. Było w tym echo urzeczenia prometejską wiarą jej pokolenia, że historia zbawia tych, którzy ją robią. Ale dalsze książki stawały się już naznaczone myśleniem, że historia jest też zawsze i przede wszystkim biografią, czymś widzianym ze swojego kąta pokoju, doświadczeniem egzystencjalnym. W kolejnych książkach wierna była jednostkowemu doświadczeniu, które poddawało pod rozwagę, iż nie jest tak, że historia zmierza do realizacji naszych celów. Interesowało ją zwłaszcza doświadczenie ludzi, którym historia dała się we znaki, albo raczej niszczyła, których nie obdarzała łaską heroistycznego aktywizmu, dla których stawała się raczej torturą samopoznania aniżeli powodem do kapitalizowania zwycięskiej przemocy, lokowanej w walucie Wysokich Wartości albo bezpiecznych intymnych stereotypów. Jej obsesyjnym tematem stało się istnienie jako nieszczęście, istnienie jako faktyczność i bez zadośćuczynienia, wolne od dostojnego bzika tragiczności, zmory moralisty. Esej o „Królu Edypie” z książki „Żyjąc tracimy życie” zakończyła aforyzmem: „Nigdy nie należy śmiać się razem z bogami, gdyż oni zawsze śmieją się z czego innego”. Była już filozoficzną pesymistką, a pesymiści, jak wiadomo, zawsze powiadali, że życie nie jest Sfinksem czekającym na swego Edypa, który wreszcie udzieli właściwej odpowiedzi.
Marek Zaleski, eseista