Hermes Śląski
fotografia ze śląskiego albumu Karla Franza Klose

31 minut czytania

/ Literatura

Hermes Śląski

Rozmowa z Henrykiem Wańkiem

Przestrzeń Śląska to bardzo konkretny i wyraźny zapis kulturowy i historyczny, absolutnie zdumiewający i absorbujący. Niemal historia świata w skali mikro. Śląsk jest właściwie jedynym tematem, jakim dzisiaj się jeszcze zajmuję, reszta mnie już mało obchodzi

Jeszcze 8 minut czytania

RAFAŁ KSIĘŻYK: Co sprawiło, że przygotował pan poprawione wydanie powieści „Finis Silesiae” napisanej niemal 20 lat temu?
HENRYK WANIEK: W ciągu wielu lat miałem propozycje, aby tę powieść wznowić, aż pojawił się wydawca, z którym się przyjaźnię. Pejter Długosz z małej, w zasadzie wiejskiej oficyny, działającej w Kotorzu Małym koło Opola, Silesia Progress. Długosz wydaje literaturę związaną ze Śląskiem, częściowo także Czechami. Zapewnia przyzwoity standard wydawniczy, znacznie wyższy niż standard, w jakim książkę opublikowało wcześniej dwukrotnie Wydawnictwo Dolnośląskie. Kiedy została wydana po raz pierwszy w 2003 roku, powieść „Finis Silesiae” została przyjęta życzliwie i z pewnym zrozumieniem, ale pisana była pod dyktando czasu i euforii, która mnie wtedy ogarnęła. Trzy czwarte książki już było niemal na maszynach drukarskich, a jeszcze reszta powstawała. W dodatku pomiędzy mną a redaktorką nie było porozumienia. Nie czytałem tej książki później, bo obawiałem się fal wstydu. Ważna była też sprawa tytułu. „Finis Silesiae”, niezbyt zgrabny persyflaż rzekomych słów Kościuszki, to był tytuł roboczy. Faktycznie chciałem zatytułować tę powieść „Görlitz–Gleiwitz 23:55”, ale wydawcy nie bardzo się podobało niemieckie brzmienie. Kiedyś ponoć wpadł do wydawnictwa Tadeusz Różewicz, zobaczył na stole rękopis i powiedział: „«Finis Silesiae»! Jakiż to wspaniały tytuł”. Może zresztą wydawcy wymyślili tę historyjkę, żeby postawić na swoim. W obecnym wydaniu „Görlitz–Gleiwitz 23:55” dodaję jako podtytuł, bo trudno udawać, że to książka nowa. Jakkolwiek 15 procent tekstu uległo redukcji.

Co to za euforia, o której pan wspomina?
Miałem już sporą wiedzę na temat Śląska, kiedy znalazłem wydany w 1938 roku album fotografii nieznanego mi, prawdę mówiąc, dosyć przeciętnego niemieckiego fotografa Karla Franza Klose. Gdy zacząłem się uważnie temu albumowi przyglądać, zorientowałem się, że Klose, podobnie jak ja, szwendał się po Śląsku nie tropem wielkich zabytków, słynnych kurortów, ale raczej po uroczych manowcach. Wioski, nikomu nieznane, które często odwiedzałem, nagle widzę tu na fotografiach sprzed 70 lat! I Klose stał się moim towarzyszem wędrówek, tylko nigdy żeśmy się fizycznie nie spotkali. Ale „Finis Silesiae” to nie jest biografia tego fotografa, a fikcja literacka. To zapis mojego osobistego odkrycia: cudze fotografie, cudze relacje, opisy rzeczywistości sprzed 70 lat tak nakręciły mnie umysłowo, że nie miałem zbyt krytycznego stosunku do swojej pracy. 

Muszę dodać, że autorem tej książki czuję się najwyżej w 40 procentach. Raz, że fotografie nie moje, dwa, że większość historii w niej opowiedzianych to relacje osób, z którymi rozmawiałem. Na przykład opis podróży Brigitte ostatnim pociągiem z Wrocławia do Bytomia w 1945 roku to relacja pasażera tego pociągu. W niektórych fragmentach się myliłem, w pierwszym wydaniu „Finis Silesiae” jest mowa o tym, że między Bytomiem a Gliwicami tramwaj jechał w pewnym momencie kawałek przez terytorium Polski, w związku z czym był plombowany i niemiecki schupo stał na stopniach na straży. Tak było, nasłuchałem się o tym, ale tylko do 1928 roku, na co zwrócił mi uwagę jeden z czytelników – w latach 30. to już sobie Niemcy zafundowali nową linię tramwajową. Żywa pamięć świadków na Górnym Śląsku jest, a przynajmniej była, ogromna. Zbierały mi się przez lata takie opowieści i nagle ujawniły swoją użyteczność.

Henryk Waniek. „Finis Silesiae. Görlitz-Gleiwitz, 23:55”. Wydanie trzecie w nowej redakcji autora. Silesia Progress, 601 stron, w księgarniach od lutego 2021Henryk Waniek. „Finis Silesiae. Görlitz–Gleiwitz, 23:55”. Wydanie trzecie w nowej redakcji autora. Silesia Progress, 601 stron, w księgarniach od lutego 2021Ta fikcja opisuje powstawanie owego albumu, który ma być „freskiem śląskiego krajobrazu”, i to śląska przestrzeń jest tu wiodącym motywem. To ważna dla pana kategoria. W jednym z esejów „Opisu podróży mistycznej” stwierdził pan, że ekologowie wojujący o naprostowanie relacji człowiek–otoczenie pozostają niewrażliwi na relację podstawową, człowiek–przestrzeń. Dlaczego to rozróżnienie jest tak istotne?
Otoczenie, precyzyjniej – środowisko, to denominat cywilizacyjny, coś, co zostało stworzone przez naturę lub przez człowieka. Przestrzeń jest rzeczywistością bardziej abstrakcyjną, wolną, pozbawioną przedmiotowych konkretów. Dlaczego stawiałbym wyżej stosunek do przestrzeni nad stosunkiem do środowiska? Bo cała ta aktywność, jaka ma miejsce wokół ochrony środowiska i problemów klimatycznych, to wszystko są procedury technologiczne, techniczne, które należą do kategorii przebudowy świata, za ich sprawą dokonuje się modyfikacja w tej piaskownicy, w której grasuje gatunek ludzki, i wywraca ją na nice, jak mu wygodnie. I są to sezonowe procedury. Natomiast w stosunku człowieka do przestrzeni, i częściowo też do otoczenia, jako elementu przestrzeni, mamy do czynienia z aktem psychicznym, umysłowym, a w konsekwencji światopoznawczym, światopoglądowym.

Przestrzeń Śląska to bardzo konkretny i wyraźny zapis kulturowy i historyczny, absolutnie zdumiewający i absorbujący. To niemal historia świata w skali mikro. Śląsk jest właściwie jedynym tematem, jakim dzisiaj się jeszcze zajmuję, reszta mnie już mało obchodzi. A zostałem w coś takiego wkręcony przede wszystkim przez moją słabość do szwendania się po Dolnym Śląsku, bo Górny znałem z dzieciństwa i młodości, tam dorastałem i długie lata mieszkałem. Natomiast Śląsk Dolny stał się dla mnie miejscem pielgrzymowania, głównie w swych górskich rejonach, ale nizinnych, nadodrzańskich również.

Śląsk z albumu Klose już nie istnieje. U pana dzieje regionu to dzieje dewastacji. W „Finis Silesiae” mowa o tym, jak III Rzesza militaryzuje tę przestrzeń.
Wtedy zaczęły się parady i uroczystości polityczne, peregrynacje wodzów i wojsk, które nasiliły się szczególnie na 5 minut przed zajęciem Czech i Moraw. Klimat polityczny tamtych czasów można z powodzeniem porównać z klimatem, który na Śląsku zapanował w latach 60., 70. minionego wieku. Myślę szczególnie o roku 1968, kiedy armie Układu Warszawskiego, m.in. Ludowe Wojsko Polski, udawały się do Czechosłowacji. Dolny Śląsk stał się jednym wielkim cyrkiem propagandy politycznej, tam się przetaczały kolumny wojsk, jeździli politycy, dawali mowy.

Dewastacje to rezultat czasu późniejszego. Lata hitleryzmu, do roku 1939, dla Śląska były niezwykle pomyślne, tak jak i dla całej Rzeszy. Skończyło się bezrobocie, pojawiły się udogodnienia socjalne, nikt prawdopodobnie nie przewidywał, że to wszystko kieruje się w stronę szaleństwa. Przez większość II wojny światowej Dolny Śląsk nie był obszarem walk ani zniszczeń. W języku ówczesnych Niemców nazywany był Luftschutzraum Deutschland, czyli schronem przeciwlotniczym Niemiec. Tam wysyłano dzieci na kolonie, tam ukrywano różne dobra. Skończyło się to wiosną 1945 roku wraz z tzw. Wielką Ofensywą Zimową Armii Radzieckiej, która przeszła po tych terenach tak, że już nigdy nie podniosły się do dawnego poziomu. Przede wszystkim ludność została wysiedlona, w 98 procentach, jak mówią statystyki. Zniknęli ludzie, zostały kościoły, kamienice, gmachy urzędowe, gospodarstwa rolne. Pojawili się nowi ludzie, zwiezieni zewsząd wagonami towarowymi, albo zwabieni tym, że wszystko tu było do wzięcia. Duch szabrownictwa jeszcze do dziś unosi się nad Dolnym Śląskiem. Największym złem w tym wszystkim było to, że ludność, która tu przybyła, w ogóle nie rozumiała świata, w którym się znalazła. Stare niemieckie rolnictwo było oparte na całkiem innej kulturze niż kultura hreczkosiejów z Polesia czy Wołynia. Do tego bazy wojskowe, które miał na Dolnym Śląsku Związek Radziecki, tak liczne, jak to się nigdy nie zdarzało na podporządkowanych mu terenach. Tak to poszło. Został kikut świata, który dzisiaj odżywa, bo to już kolejne pokolenie ludzi tam urodzonych, którzy się poczuwają, chcą kontynuować coś, co zostało tak tragicznie przerwane. I to jest budujące. Śląsk nie jest tym samym krajem, który schodziłem w latach 60., 70., 80., bezsilnie wznosząc ręce i błagając, by kara spotkała wszystkich winnych ówczesnemu stanowi rzeczy. „Finis Silesiae” pisałem, mając na świeżo sumę tamtych wrażeń. Stąd taka konfrontacja dosyć idyllicznego świata śląskiego z lat 30. z czasami, zdawałoby się, nieodwracalnego już upadku, jakiego byłem świadkiem i uczestnikiem.

fotografia ze śląskiego albumu Karla Franza Klosefotografia ze śląskiego albumu Karla Franza Klose

Jednym z powodów, które mnie przy fotografiach Klose zatrzymały, był fakt, że w albumie wydanym dwukrotnie w latach triumfującego hitleryzmu, w 1938 i w 1940 roku, na żadnej ze 167 fotografii nie ma ani jednej swastyki. Nie ma ani jednej aluzji do sytuacji politycznej. Musiał te fotografie robić człowiek kompletnie ślepy na wszechobecną atmosferę narodowego socjalizmu. Kiedy przegląda się album, wydaje się, że jej w ogóle nie było. To znaczy, że tak też można było. Uświadomiłem to sobie z tym większą przyjemnością, że spora część mojego aktywnego życia przypadła na lata niezbyt trafnie nazywane komunizmem. Można było żyć w tamtym czasie tak, jakby tego nie było. Mnie i moim przyjaciołom udawało się tak żyć. Była partia, był Gomułka, Gierek, niech sobie są, my żyliśmy jakby wbrew temu. Czyli tak się da. Niektórzy mają tyle głupiego szczęścia, że potrafią przez to przejść. I zdaje mi się, że ten fotograf był takim przypadkiem.

Henryk Waniek

Ur. 1942. Malarz, grafik, prozaik, eseista, krytyk sztuki, znawca tradycji ezoterycznych, autor blisko dwudziestu książek, z których większość podejmuje tematykę śląską. Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku współtworzył katowicką grupę artystyczną Onerion. W ramach jej działań był inicjatorem zainteresowania praktyką buddyjską w powojennej Polsce, tłumaczył wtedy „I Ching”, „Bardo Thödol”, „Niebo i piekło” Aldousa Huxleya.

Ale przecież bohatera „Finis Silesiae”, Paula, ze względu na jego bezsenność zamykają w szpitalu psychiatrycznym. Spotyka tam „wariata” nazwiskiem Waniek, chciał pan w ten sposób przywołać jednego ze swych przodków?
Tak, to mój dziadek, który szczęśliwie nie trafił do obozu koncentracyjnego, tylko do szpitala psychiatrycznego. Był nie tylko osobowością niezwykle trudną, warchołem, pieniaczem, ale, co najgorsze, był notorycznym Polakiem. Na Górnym Śląsku optował za Polską, po czym się bardzo poważnie rozczarował. Bo ta Polska to nie była ta Polska, o której marzył, ta, która była obiecywana, dobra matka, sprawiedliwa, która wszystkich obroni i nakarmi. Nie, nagle się okazało, że to kurwa złodziejska, która zaraża syfem, pozbawia portfela i śmieje mu się w nos.

Kiedy się tak zraził?
W dwudziestoleciu międzywojennym. To jest temat, jeśli chodzi o Górny Śląsk, wciąż czekający na swego autora. Może się do tego zabierze Szczepan Twardoch, on zajmuje się tego rodzaju ostrymi i prawdziwymi przedstawieniami. Mało się dziś pamięta, że na Górnym Śląsku panowała wtedy dyktatura, którą uprawiał wojewoda śląski pułkownik Michał Grażyński. Kiedyś w archiwum akt wojskowych przejrzałem dane dotyczące policji w autonomicznym województwie śląskim. Jak się czyta raporty konfidentów, którzy stoją przed konsulatem niemieckim, pogoda, niepogoda, dokładnie notują, kto wychodził i jakim krokiem, widać, że to było państwo policyjne. Powiada się, że minister Beck pierwszy się kłaniał wojewodzie Grażyńskiemu, bo wojewoda miał plany strategiczne zajęcia Śląska aż po Wrocław. Byłby może wprowadził je w czyn, gdyby go Hitler nie ubiegł.

Wracając do dziadka, jakoś przebolał to dwudziestolecie, ale po 1939 roku jako Polak w Katowicach, które stały się częścią Rzeszy, nie podpisał volkslisty, co było nagminne i nawet zalecane przez biskupa Adamskiego. Nie miał zatem prawa do pracy, nie miał prawa do zasiłku dla bezrobotnych, nie miał prawa do kartek żywnościowych. Do Generalnej Guberni administracja niemiecka nie mogła go wysiedlić, ponieważ jego żona, moja babcia, była rodowitą Niemką. Musieliby się rozwieść, a nie mieli takiego zamiaru, z siedmiorgiem dzieci. Jakoś przebiedowali lata wojny, w sposób bez mała anegdotyczny. W kamienicy, w której mieszkaliśmy, przed wojną była wystawna cukiernia, a w czasie wojny zwykła piekarnia, której mistrzem był Niemiec, Heinrich Krakowsky. Był on równocześnie sąsiadem moich dziadków i nie wahał się, aby ich wesprzeć mąką, margaryną i tak dalej, dzięki niemu tę wojnę przeżyli. Dziadek zajmował się domokrążnym handlem, sprzedawał reprodukcje obrazów i fotografii. Któregoś dnia pojechał w okolice Rybnika, gdzie mieszkała siostra jego żony, odwiedził ją i mówi: „Truda, może byście kupili portret Hitlera, zanim go powieszą”. „Nie, nie chcę, mam już dwa”. Dziadek wrócił na dworzec kolejowy, jeszcze biletu nie kupił, jak go capnęło gestapo, bo Truda od razu poleciała z donosem, „Stary Waniek mówi, że Hitlera powieszą”. Zaczęła się nieprzyjemna kołomyja. Na szczęście jakiś daleki krewny mistrza piekarskiego Heinricha Krakowsky’ego dowiedział się zawczasu o sprawie, nie wiem już, w jaki sposób, zeznał w każdym razie, że zna starego Wańka i od dawna wiadomo, że to wariat. Tak się stało, że dzięki życzliwości kilku osób uznano dziadka za osobę niepoczytalną i został skazany sądownie na pobyt w zakładzie psychiatrycznym do końca wojny. Chętnie bym o dziadku napisał jakiś obszerniejszy tekst, bo to ciekawy przypadek.

Dziadek – „notoryczny Polak”, babcia – „rodowita Niemka”, pana korzenie odbijają etniczną różnorodność Śląska.
Do roku 1919 właściwie nie było czegoś takiego jak poczucie różnorodności etnicznej na Górnym Śląsku. Byli Ślązacy, na ogół mówili wieloma językami, ich język polski to był w zasadzie polskopodobny, z wielkimi naleciałościami czeskiego. Śląsk był terenem bardzo otwartym, szczególnie od czasów rozwoju przemysłu w XIX wieku, jak wielka gąbka skupiał ludzi zewsząd. A co do rodziny Wańków, w czasie wojny na brata mojego ojca ktoś doniósł, że jest Żydem. Zamknęli wujka Józefa, kilka dni go przetrzymali, po czym wypuścili, przeprosili i jeszcze w prezencie dostał na czterech kartkach przebitkowego papieru maszynowego, i ja je mam do dziś, nadesłany z Berlina dokument poświadczający, że nie jest Żydem. Jest tam cała historia rodziny Wańków od 1470 roku. W najlepszym biurze genealogicznym nie zafundowałbym sobie dzisiaj czegoś takiego, co mi zafundowała III Rzesza. Wiem zatem dokładnie, jak w ciągu tych paruset lat przemieszczali się moi dziadowie spod Brna, na południowych Morawach przez Ołomuniec, Hradec Králové, Opawę, Racibórz, Rudy Raciborskie, Sośnicowice, Gliwice, Zabrze. Wszędzie tam w archiwach parafialnych czy miejskich były stosowne zapiski. Więc ja się uważam trochę za pół-Czecha, a czasem nawet za szowinistę czeskiego. Czechów, wcale licznych, należałoby wspomnieć jako ważny element w tym śląskim żywiole ludzkim. I Żydów. Katowice, niedawno jeszcze wiocha kompletna, bo prawa miejskie uzyskały w 1865 roku, stały się miastem dlatego, że dwóch biznesmenów, Karol Godula i Tiele-Winckler, w zasadzie właściciel Katowic, zgadali się, że dobrze by było, aby przez niezbyt interesujące rolniczo tamtejsze terytoria puścić linię kolejową. Zwołali całą masę żydowskich przedsiębiorców z okolicy. Rodziny Grünfeldów, Schalsów, Fiedlerów, Geislerów ściągnęły do Katowic i za ulgi podatkowe zbudowały miasto. Postawiły w Katowicach największą synagogę w Europie, niestety zniszczoną przez Niemców zaraz we wrześniu 1939 roku. A w 1884 roku w Katowicach odbył się pierwszy zjazd syjonistów. Po plebiscycie śląskim wszyscy Żydzi z Katowic, z wyjątkiem jednej rodziny, wyjechali do Niemiec. Byli patriotami niemieckimi, gorzko tego pożałowali po 1933 roku.

W pana biografii znaleźć można epizod pracy w kopalniach. Pan rozważał taką alternatywę wobec studiów artystycznych?
Nie, nie, to było wcześniej. W pewnym momencie, korzystając z przywileju smarkatego wieku, uznałem, że szkoła nie jest mi potrzebna. Ojca to zdenerwowało: jak nie chodzisz do szkoły, to idź do pracy. Tym sposobem, przez krótki czas, rzeczywiście miałem szansę otrzeć się o świat proletariatu. Co prawda nie była to praca szczególnie heroiczna, jako smarkacza eksploatowano mnie z umiarem. Zacząłem pracować w kopalni Wesoła na Górnym Śląsku, ale już następne kopalnie, Thorez i Wiktoria, były w Wałbrzychu, musiałem wyjechać i trochę tam pobyć, a to dla znajomości Dolnego Śląska było bezcenne. Znalazłem się w mieście, które przed wojną nie było miastem polskim, w Wałbrzychu jeszcze do roku 1958 wychodził dziennik w języku niemieckim, ponieważ sporą część fachowców od górnictwa i koksownictwa stanowili Niemcy, zatrzymano ich, bo nie było nikogo na ich miejsce. Na sam koniec wypadło mi jeszcze pracować w kopalni odkrywkowej w Turoszowie. Znaleźć się tam, w okolicach Bogatyni, na samych zachodnich kresach Polski, to też było niesłychane. A później pogodziłem się ze szkołą, tyle że maturę zdawałem w nieco starszym wieku. Przygoda bezcenna. 

fotografia ze śląskiego albumu Karla Franza Klosefotografia ze śląskiego albumu Karla Franza Klose

Jadąc przez Śląsk samochodem, Paul z „Finis Silesiae” czuje się jak Hermes. W żadnej z pańskich książek nie może Hermesa zabraknąć. Pisze pan o nim: bóg wolności i przestrzeni. A Hermes jako trikster?
Hermes to również patron złodziei. Taka ambiwalencja to coś bardziej wiarygodnego niż wyobrażenie bożka idealnie czystego, moralnie nieskalanego, mądrością niepodważalnego. Hermes jest, oczywiście, triksterem, ale na wszystkich piętrach egzystencjalnych, od podstępu po bezgraniczną dobroć i empatię. To bliska mi postać. Rekompensuje mi mój religijny agnostycyzm.

Odwiedził mnie swego czasu nieżyjący już Jerzy Zanosiński, niegdyś kurator zbiorów sztuki współczesnej w Muzeum Narodowym w Warszawie, któremu bardzo wiele rzeczy zawdzięczam, starszy ode mnie o wiele lat, rocznik 1913. On bardzo blisko przyjaźnił się z Janem Cybisem, miał fioła na punkcie Cybisa, a ja, nawiasem mówiąc, ani trochę. Kiedyś siedzi tu u mnie, w bardzo już zaawansowanym wieku, i mówi: „Co się stanie z tymi moimi obrazami Cybisa, jak po mnie przyjdzie Hermes?”. Byłem gotów go uściskać za to, co powiedział.

A można potraktować przestrzeń gestem trikstera? Czy nie robił pan czegoś takiego w drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku razem z katowickim kręgiem Oneiron?
Nigdy tak na to nie patrzyłem, ale mogę przystać na taką wersję. Choć człowiek w czynie nie kieruje się wytycznymi, czasami decydują spontaniczne, przygodne impulsy czy okoliczności. W przygodzie Oneironu była jedna rzecz krzepiąca w tym strasznym świecie: żeśmy się w te pięć osób tak zgadzali, że rozumieliśmy się bez słowa, nie budując jakichś szczególnych dogmatów. Wiadomo było, że nikt z nas nie należał do partii ani nie miał takiego zamiaru.

A przecież Górny Śląsk tamtych czasów to był ostry poligon polityczny, może przede wszystkim ze względu na te nie do końca dające się wytępić ślady niemczyzny. Trudno tam było wytrzymać, wszystko było prostackie, zamordystyczne. Krótko mówiąc, Kongo na mapie Polski. Katanga! Eksploatacja za wszelką cenę, a przede wszystkim za cenę zmasowanego kłamstwa propagandowego. Co tu dużo mówić, studiowałem w uczelni artystycznej, która nosiła nazwę Oddział Grafiki Propagandowej. Miała przygotowywać twórców propagandy, politycznej, ma się rozumieć, bo innej nie było. Na ogół akceptowano to bez wielkich zahamowań, wie pan, pecunia non olet. Impreza polityczna zawsze wymaga pewnej oprawy plastycznej. To były okropne kolektywne projekty, tworzone przeważnie na alkoholowej fali, dzień i noc, praca i picie, picie i praca. I forsa z tego. Już w czasie studiów wiedziałem, że to nie wchodzi w grę. Co nie było wyjątkowe, bo kolegą w pracowni był Jerzy Duda-Gracz, który też od razu wiedział, że nie będzie zajmował się plakatem politycznym. Nieco wcześniej z tej samej szkoły wyszedł znany ilustrator i prześmiewca, Andrzej Czeczot. Był jednak margines niezależności. Enklawy pewnej osobności i osobliwości nie były rzadkością na Śląsku. Na przykład Grupa Janowska, Ociepka, Sówka. Pan widział film „Angelus” Lecha Majewskiego? Majewski trochę to wystylizował, tak jak w filmie to nie wyglądało, ale bardzo ten film cenię. Kiedyś Lechowi powiedziałem, że wyżej stawiam „Angelusa” od wszystkich śląskich filmów Kutza. Wiem mniej więcej, jak robił filmy Kaziu, nie wiem, jak robił Lech, ale zrobił. Co prawda Sówka bardzo się poczuł dotknięty tym filmem, ale może po prostu zdradził się niedostatkiem poczucia humoru.

Ta wspomniana przed chwilą piątka osób to założyciele Oneironu, Urszula Broll, Antoni Halor, Zygmunt Stuchnik, Andrzej Urbanowicz i pan. Obraliście kurs na poszukiwanie takich właśnie rejonów osobliwości? Z czasem w swoich esejach spisał pan pokaźną historię mistycznego Śląska.
W tym czasie, myślę o latach 1967–1973, niezależnie od tego, co widziałem, słyszałem i czego doświadczałem wcześniej, Śląsk zaczął mnie już uwierać, stał się dla mnie paskudną przestrzenią. Dla nas wszystkich zresztą. Mieszkaliśmy w Katowicach, mieliśmy tam niby stałe punkty oparcia, ale w gruncie rzeczy z działań Oneironu zrobiła się mafia ogólnopolska, więcej przyjaciół i partnerów do dialogu mieliśmy w Warszawie, Krakowie, Poznaniu niż na Śląsku. Zrobiła się z tego mieszanka alternatywistów ze wszystkich możliwych rejonów.

Ale tu muszę zaznaczyć, że Górny Śląsk jest w jakiś dziwny sposób terenem napromieniowanym okultystycznie. Pamiętam, jak narzeczona kolegi ze studiów pewnego razu przyniosła do pokazania nam przedwojenne zdjęcia z lat 20., 30. Spore, grupowe zdjęcia. Z 60 osób, babiny w ludowych strojach i podpis: „Związek Okultystów w Łaziskach Górnych”. Inna fotografia: „Stowarzyszenie Okultystyczne, Bieruń Stary”. Cała talia takich zdjęć. Na każdym kupa ludzi, nie to, że dwóch wariatów się zmówiło i zajęli się okultyzmem.

Henryk Waniek, archiwum prywatneHenryk Waniek, archiwum prywatne

Ale to pracownia małżeństwa Broll–Urbanowicz mieszcząca się przy Piastowskiej 1 w Katowicach była miejscem, które tych alternatywistów przyciągało, i to jeszcze w latach drugiej dekady nowego wieku. Jedna z ciekawszych płyt tego roku, „W śnialni” zespołu Furia, tam została nagrana.
Tak, oni wszyscy ostatecznie tam trafiali. Na Piastowskiej odbywały się różne akcje, w których uczestnictwo miało swoje uroki. Ale idea nie była tak bardzo przypisana temu miejscu. Mówię to z pewnym wahaniem. Ponieważ kiedy Urbanowicz po 13 latach pobytu w Nowym Jorku wrócił do Polski w początku lat 90., to wrócił dokładnie w to samo miejsce, z którego wystartował. Wrócił rekonstruować Piastowską. Ale już w innym duchu, bo się zdążył tam pozarażać różnymi ideami, różnymi dziwolągami. Organizował akcje pod nazwą Oneiron 2, ale z różnych powodów już nie było szans, abyśmy się w tamtym gronie sprzed lat spotkali. Ja już mieszkałem w Warszawie i odkryłem, że o wiele wygodniej jest postrzegać Śląsk, nie będąc tam w środku, tylko z zewnątrz. Mogę sobie pozwolić na niezależne opinie i je głośno wypowiadać, wiedząc, że mi żaden prezydent ani starosta nie zagrozi.

O obrazach pana i Urbanowicza pisywano „malarstwo psychodeliczne”, a wśród tłumaczeń, których dokonał pan w czasach Oneironu, jest „Niebo i piekło” Huxleya. A jak to było z waszymi doświadczeniami psychodelicznymi? W kalendarium Oneironu można przeczytać o eksperymencie z muchomorami.
To było w Żarkach, dokąd latem przenosiliśmy pracownię. Andrzej pewnego dnia poszedł z kobiałką w las i nazbierał muchomorów, bo gdzieś wyczytał, że używali ich szamani na Syberii. Straszne to było, bo on się nażarł tych muchomorów i padł. Leżał blady, Urszula i ja spodziewaliśmy się najgorszego. Skończyło się gigantyczną sraczką, żadnych olśnień, żadnych objawień. Sraczka i trzy dni diety.

Nie ukrywam, że bardzo mnie pociągały różnego rodzaju próby podważenia despotycznej, racjonalnej mentalności. No ale możliwości były adekwatne do epoki, czyli praktycznie żadne. I tak naprawdę to poza jakimiś wątpliwymi przygodami z marihuaną, wątpliwymi w tym sensie, że może to była marihuana, a może nie była, nie wiadomo. Zdarzyło się jedno poważniejsze doświadczenie. Chyba był to rok 1968, może 1969, kiedy na Warszawską Jesień przyjechała Orkiestra Symfoniczna NDR z Köln, a wraz z nią znajomy Mariusza Tchorka, Michael Ranta, wybitny specjalista od orientalnych instrumentów perkusyjnych. Akurat wtedy w pracowni Mariusza na Saskiej Kępie zaproponowaliśmy sobie inspirujący eksperyment. W zamkniętej przestrzeni pracowni zgromadziło się kilkanaście osób, które przyjęły, że spędzą wspólnie trzy dni, nie używając mowy. Żadnych rozmów, porozumiewanie się zostało zredukowane wyłącznie do gestów, min, ewentualnie pisemnych dyspozycji. Po tych trzech dniach porozumiewaliśmy się doskonale przy pomocy spojrzeń i zachowań. Być może na atrakcyjność tego doświadczenia miał wpływ Ranta, który też wziął w tym udział. Przywiózł ze sobą wielki słój masła orzechowego, które było wymieszane z haszyszem. Wygodny sposób przemycania. Powiedział, co jest w słoju, i postawił go na półce. Urbanowicz zaaplikował sobie łyżkę do zupy tego masła, ja też. I nic. Chyba za mało. Zamiast poczekać, wcięliśmy po drugiej łyżce. I od razu przedawkowaliśmy. Dla mnie to było dosyć radykalne doświadczenie, a równocześnie w takim stylu, za którym nigdy nie przepadałem, wizyjno-optycznym. Z jakimiś nieważnymi bzdurkami, ornamentami, kolorami. Widząc, że już do niczego innego się na nadaję, jak tylko do leżenia, wylazłem na dach i tam spędziłem ciepłą wrześniową noc. I do tego wszystkiego, co może było i przyjemne, dołożyło się jeszcze poczucie, że ja przez cały czas ześlizguję się z tego lekko spadzistego dachu w kierunku rynny.

A do LSD dotarliście?
W 1971 roku, dokładnie nawet pamiętam datę, 4 grudnia, bo to było Świętej Barbary, jakąś miałem asocjację ze Świętą Barbarą, która zanim została patronką górnictwa, była patronką dobrej śmierci, i też pod jej znakiem coś takiego mi się przytrafiło. Do dziś nie stronię od haszyszu, który lubię o wiele bardziej niż kawę, a z natury mam niskie ciśnienie. Więc kiedy mam potrzebę szybkiego obudzenia, kawa mi tego nie daje, haszysz mi to załatwia, a już na pewno załatwia migrenowe bóle głowy. Ale w tym zainteresowaniu nigdy nie doszło do tego, żeby mnie interesowały używki iniekcyjne czy opiatowe. Nigdy mnie nie ciągnęło do tego, podobnie jak do kokainy, której raz spróbowałem i wystarczy.

Tak więc psychodelia Oneironu była umiarkowana. Jak się czyta o tych biednych estradowych muzykach, którzy się zabijali przy pomocy heroiny, to gdzie tam nasze ekscesy. Zresztą dla nas to miało charakter mniej hedonistyczny, a bardziej poznawczy. I nie wszyscy chcieli próbować. Zygmunt Stuchlik z zasady mówił „nie” i nigdy na to nie poszedł. Podobnie jak blisko z nami sprzymierzony Zdzisław Beksiński, który się po prostu bał. Nie wiem, czego się bał, ale czegoś się bał.

Jeśli idzie o wpływ Oneironu na alternatywistów, i nie tylko, najważniejszy był fakt, że pierwszy w PRL-u ośrodek buddyjskiej medytacji zaistniał na Piastowskiej. Podobno zaczęło się od tego, że dostał pan z Kalifornii „Trzy filary zen” Kapleau?
Tak, to się właściwie zaczęło ode mnie. Miałem przyjaciela, który studiował w Berkeley i podsyłał mi literaturę z wyższej półki, że się tak wyrażę. Wcześniej dostałem od niego cały kanon klasycznej literatury religijnej Tybetu, wznowienia doskonałych przekładów z lat 20., Evansa-Wentza, którego wspomagał Lama Kazi Dawa-Samdup. Tybet, wiadomo, folklor nieprawdopodobnie rozbudowany, rozdmuchana rytualistyka. Ciekawe, ale nie urodziłem się w Tybecie, więc nie będę udawał Tybetańczyka. Ale potem dostałem „Trzy filary zen”, które były już mniej napuszone. I zen wydał mi się bardziej przystępny, bardziej użyteczny, praktyczny. Niestety, w tamtym czasie byłem z tym bardzo osamotniony. Urbanowicz nie widział niczego poza magią z tradycji zachodniej, alchemią i okultyzmem. A Urszula Broll z kolei nic tylko antropozofia, Rudolf Steiner. Buddyzm im wtedy nie pasował. Był jeszcze Jung, słabo wówczas znany, no ale przyjeżdżał do nas Jurek Prokopiuk, który tłumaczył Junga i był apostołem jungizmu w Polsce. Chwała mu za to! Tak więc czytaliśmy Junga i nagle okazało się, że Jung napisał przedmowę do jednej z tych tybetańskich książek. I to już trochę przełamało opory, a potem poszło, zaczęliśmy buddyzm wspólnie doceniać. Aż tak to się rozwinęło, że przestałem brać w tym udział.

Kiedyś napisał pan: „Schyłek Onerionu związany był z obraniem kursu na wartości buddyjskie”. To tak jakby poszukiwania na gruncie sztuki przeszły na stronę religijną?
Sztuka bardzo nas wtedy kręciła. Czuliśmy się i zawodowo, i perspektywicznie związani z całym tym bałaganem. A buddyzm jest troszkę ikonoklastyczny, w buddyzmie jest kaligrafia, maźnięta ciach, ciach, jest ceremonia herbaty, ogród buddyjski. I to, co nam się kojarzyło ze słowem „sztuka”, z działalnością artystyczną, nie bardzo tu pasowało. W związku z tym, w miarę jak buddyzm zaczął się panoszyć między nami, problem sztuki się marginalizował. Nie w tym jednak była rzecz. Tu chodziło raczej o to, że magnetyzm buddyzmu zaczął działać na kręgi naszych bliższych i dalszych znajomych, okazał się zaraźliwy. Nagle samorodny okultysta z Krakowa, Władek Czapnik, rzuca okultyzm dla buddyzmu albo młodzi hippisi, czy też ludzie hippisopodobni z Łodzi czy z Warszawy, nagle deklarują się jako buddyści. Wpłynęło to bardzo na frekwencję naszych spotkań, zaczął się robić tłok.

Te buddyjskie spotkania nie zaczęły się wcale na Piastowskiej, ale w takim willowym budynku, który wynajmowałem razem z przyjaciółmi w katowickiej dzielnicy Brynów. Potem rzecz przeniosła się na Piastowską, gdzie Urbanowicz jako gospodarz zdjął ze mnie ciężar przewodzenia tym spotkaniom, a on to potrafił robić, miał wspaniały zmysł organizacyjny. Tak pokierował sprawą, że przybył do Polski autor „Trzech filarów”, rzekomy kapłan buddyjski. Powstały pewne struktury, a w związku z tym intrygi, stratyfikacje, ci lepsi, ci gorsi. Polski buddyzm się zaczął. Ja już wtedy jedną nogą mieszkałem w Warszawie, pomyślałem sobie: „pieprzę to”. Buddyzm, buddyzm, a tu Urbanowicz rozstał się z żoną, bo jedna buddystka wpadła mu w oko. W ogóle paskudnie się zrobiło. Okazało się, że przewodzący temu kapłan buddyjski jest hochsztaplerem, który sobie przywłaszczył prawo do nauczania. Wspólnota się rozleciała, Urbanowicz wyjechał do Stanów. Szlag to trafił. Niedobitki się pozbierały, ugrupowania buddyjskie ciągle istnieją, ale ja już straciłem zainteresowanie. Koniec końców Urszula Broll okazała się najbardziej oddana tej sprawie. Tyle że zainteresowała się buddyzmem tybetańskim. Była w tym uporczywa. Nie miało to dla mnie znaczenia, do końca pozostała przyjaciółką, dobrą duszą tego bagażu przeszłości.

W wydawnictwie Silesia Progress dowiedziałem się, że przygotowują do wydania pańską nową książkę i to będzie czarna groteska. Czas i miejsce, teraz i tu, tak pana nastrajają?
Groteska nigdy nie była mi obca. Choćby „Dziady berlińskie”, napisane z nudów deliryczne przedstawienie rzeczywistości pośmiertnej. A moja nowa rzecz, nieduży utwór, nosi tytuł „Ciulandia”. Słowo „ciul” jest używane na Śląsku, w Małopolsce, rzadziej się trafia, by w Warszawie ktoś wiedział, o co chodzi. Ta powieść to jakby apokryf, przynosi opis pewnego państwa ukrytego pod powierzchnią oficjalnego porządku, w którym istnieją Niemcy, Polska, Czechy. To są dekoracje. Pod tym wszystkim istnieje sekretna monarchia, która ma swoich władców, swoją gospodarkę, swój etos. I to jest ten właściwy Śląsk, tu pokazany żartobliwie. Chodziło mi po głowie, żeby pokazać tę część Śląska, która raczej nie wystawia nosa na powierzchnię, siedzi cicho, żeby sąsiedzi nie słyszeli. Przecież w latach powojennych na mocy zarządzenia wicewojewody katowickiego Aleksandra Zawadzkiego używanie języka niemieckiego w miejscach publicznych było penalizowane, szło się do więzienia, a nawet istniał urzędowy nakaz, aby słowo „niemiec” pisać małą literą. Do tego dokładały się doświadczenia z czasów wojny i doświadczenia przedwojenne z czasów Grażyńskiego. Teraz to się zmienia, Ślązacy bezczelni się zrobili i trochę nawet prowokacyjnie wywijają swoją śląskością, ale przez całe lata istniało życie utajone. I ja je właśnie groteskowo demonizuję.