„Taka cisza powstaje tylko w katedrach i podczas wernisaży” – komentują studentki ostatniego roku warszawskiej Akademii Teatralnej na scenie TR-u. Tak zaczyna się najgłośniejszy spektakl o #metoo w polskim teatrze. To ważne, żeby nazwiska aktorek wybrzmiały już na początku: Julia Biesiada, Julia Borkowska, Maria Kozłowska, Katarzyna Lis, Adrianna Malecka, Magdalena Sildatk, Bernadetta Statkiewicz, Monika Szufladowicz, Helena Urbańska, Emilia Walus. Do współpracy zaprosiły Weronikę Szczawińską, a ta z kolei Teoniki Rożynek (odpowiedzialną za muzykę) i Martę Szypulską (scenografia i kostiumy). Agnieszka Zajk-Tworkowska była odpowiedzialna za produkcję. W procesie uczestniczyła też Dobrawa Borkała, terapeutka. Same laski.
Na chwilę spróbujmy wczuć się w tę ciszę, bo później aktorki będą krzyczeć, a publiczność siedzieć w kole, jak na grupowej terapii, do której ostatecznie nie dojdzie. Cisza w kaplicach i na wernisażach – w obu przypadkach jest symptomem fałszywego zaangażowania. Cisza w teatrze bywa inna, bardziej niezręczna. Na przykład jeśli chce się włączyć w spektakl publiczność. W „Klubie” aktorki, imitując sytuację ostatniego wernisażu, lamentują nad zamknięciem słynnego klubu Forum i dociekają przyczyn. Krążą pomiędzy publicznością, której po wejściu do sali nie pozwala się od razu usiąść. Ludzie tkwią w pozycjach zamkniętych, nie wiedzą, gdzie patrzeć, kiedy zbliża się do nich któraś z dziewczyn. Ale to się zmieni.
Dramaturgia, częściowo oparta na książce Matildy Gustavsson „Klub. Seksskandal w komisji noblowskiej”, opisującej historię ofiar Jeana-Claude’a Arnaulta, członka skandynawskiej socjety związanej z Akademią Szwedzką, puszcza oko do naszego rodzimego, choć znacznie mniej uporządkowanego niż szwedzkie, metoo. Ale sięga też po stereotypy i memy krążące wokół wizerunków młodych kobiet, wyjaśniając oczywiste oczywistości: że dziewczyny czasem podczas okresu muszą użyć dwóch tamponów, bo tak im cieknie; że mogę nie nosić stanika i to spoko; że sutki rysują się pod bluzką; a w ogóle to czasami śmierdzą. I to jest okej, bo są zajebiste. Smutne zresztą, że trzeba o tym mówić, bo wybrzmiewa to memicznie i banalnie, choć na scenie jest szczerze i zabawnie opowiedziane przez Bernadettę Statkiewicz i Emilię Walus. Mimo wszystko wzruszam się z tego samego powodu, z którego płakałam na wszystkich czarnych protestach, choć w ich moc dawno nie wierzę: widocznego wsparcia i siostrzeństwa, które musiało wydarzyć się w intensywnym procesie. „Jesteś zajebista, Benia”, mówi Julia Biesiada, „Ty też jesteś zajebista, Julia”, odpowiada Walus. Widać, że te dziewczyny za sobą stoją.
Szczawińska bierze z Gustavsson historie ofiar Arnaulda, kumulując je w jednej kobiecie, Britcie, o której plotki rozpowszechniają na scenie między sobą i wśród publiczności aktorki. Jaka Britta, a gdzie Staniewski? – publiczność TR Warszawa zapewne czeka na mięso. „Przypominam, że jesteśmy w Sztokholmie, czyli w Szwecji, bardzo szwedzkiej Szwecji, to ważne; wiecie państwo, że w ogóle nie jesteśmy w Polsce”, informują za to aktorki. „Całe szczęście, że wśród ofiar nie było Polek!”. Im dalej, tym bardziej spod powierzchni wychodzi ukryte – że może jednak były. Im więcej zaprzeczeń („Może powinnyśmy podać bliższe przykłady, na przykład naszej Akademii, ale przecież na naszej Akademii takie rzeczy się nie dzieją”), tym bardziej niezręcznie. Sytuację rozładowuje autoironia: „Jak ktoś z państwa chce wyjść, to drzwi otwarte, Passiniego tu nie ma”, choć nawet tutaj pojawia się nawiązanie do jednego z głośniejszych metoo w polskim teatrze i jedno z trzech nazwisk, które w całym spektaklu padają ze sceny.
Różnice w podejściu do metoo w Szwecji i w Polsce są spore. Gustavsson opisuje systemowe zależności: uwikłanie środowiska, rolę publicznych pieniędzy, dużych instytucji i milczącej zgody świadków. „Jedyna przerażająca rzecz to ci mężczyźni stojący w milczeniu wokół niego [Arnaulda – przyp. red.]” – tak wspomina swoją pierwszą wizytę w legendarnym Forum, klubie prowadzonym przez Jeana-Claude’a Arnaulda i Katarinę Frostenson, gdzie toczyło się środowiskowe życie szwedzkiej socjety. W spektaklu ta samotność ofiary versus bezkarność sprawców jest podkreślana. W rzeczywistości dobrze obrazują taką sytuację wyznania kolejnych kobiet doświadczających przemocy, które spotykają się z coraz bardziej suchymi oświadczeniami wysyłanymi z adresów zarządzanych przez sprawców instytucji. Jest więc jednostka przeciw całej strukturze. W spektaklu pozycję osamotnionej ofiary zajmuje Lydia. To jedna z kobiet, której zeznania w sprawie Arnaulda szwedzki sąd wziął pod uwagę i dzięki którym przestępca został skazany. Aktorki przerzucają z jednej na drugą tę rolę jak zgniłe jajo. W końcu decyduje się ją zagrać Szufladowicz, a potem puszcza tama. Bo Lydią jest w istocie każda.
W „Klubie” twórczynie próbują odpowiedzieć na pytanie, które stawia też w książce szwedzka dziennikarka: w jaki sposób rozmawiać o molestowaniu seksualnym? Receptą może być pożyczenie męskiego języka. Mężczyźni potrafią rozmawiać o przemocy anegdotycznie i prywatnie. Albo inaczej: to kultura umie opowiadać o męskiej, ociekającej potem przemocy – o pobiciach, groźbach i awanturach między facetami. Opisuje się je w prasie i szczegółowo pokazuje w filmach, w przeciwieństwie do scen przemocy seksualnej, które pozostają w niedomówieniu: kamera podjeżdża, ktoś zakrywa komuś usta ręką. Bo czy trzeba zobaczyć więcej? W „Klubie” jedna z Lydii rzuca do publiczności: czy to, że szczegół po szczególe opowie, co jej zrobił i jak jej zrobił, ma jakiekolwiek znaczenie? Dopowiadam do tego: czy faktycznie powinniśmy oczekiwać szczegółowych historii o przemocy seksualnej? Czy nie ma tu ryzyka pornografizacji? Przecież na ekranie z dużym prawdopodobieństwem byłoby to porno. Czy używając tylko słów, można by tego uniknąć?
Dlatego o przemocy mówi się szeptem, wędrującą z ucha do ucha plotką, jak w „Klubie”, gdzie głuchy telefon kończy się, kiedy wiadomość przez łańcuch szepczących aktorek dociera wreszcie do publiczności. Zhakowania męskiego języka do opowiadania historii przemocy podejmuje się Adrianna Malecka, wybierając stand-up – skądinąd przez lata silnie zmaskulinizowany. Opowiada kiepskie dowcipy, rzuca suchary o seksie w czasie okresu, bo przecież „dobry koń to i po błocie pociągnie”, ale nie śmieje się nikt. „Same laski, napięcie trzeba było jakoś rozładować, więc rektor zdziwił się, jak zobaczył fakturę na dziesięć wibratorów” – dowcipkuje. Brzmi to sztucznie i niezręcznie. Ale nie dlatego, że brak jej aktorskich umiejętności – zgrzyta zastosowane przez nią odwrócenie. Wstyd, który dawniej należał do kobiet, dzisiaj dotyka mężczyzn, a zawstydzanie, które wykorzystywała również Agnieszka Błońska w „Diabłach”, jest narzędziem wyrównywania pozycji – nawet jeśli niebezpiecznym.
Szczawińska rezygnuje z rozbudowanej scenografii, w zasadzie rezygnuje z niej całkiem. Jest krąg krzeseł, a aktorki siedzą pomiędzy publicznością, co jakiś czas wychodząc na środek, żeby odegrać swoje solówki. Nie ma ścisłego podziału na role. Ta bliskość wytwarza wspólnotę czegoś najpierw nieokreślonego. Pod koniec już mam przeczucie czego. Każdy prawie na tym spektaklu jest depozytariuszem pewnej wiedzy: może ktoś utożsamia się z fragmentami, w których aktorki podważają zeznania ofiar, bo sam tak robił? Może sama była świadkinią przekroczenia, a może wreszcie była lub był ofiarą? Rzecz w tym, że wymiana tej wiedzy wcale nie następuje, nie ma tu wspólnotowej kulminacji. I to zawieszenie bardzo silnie działa.
Od początku do końca spektaklu aktorki mówią o sprawcy, używając pojęcia zaczerpniętego z Gustavsson: Kulturprofilen. Kulturprofilen, czyli wpływowa osoba ze środowiska kultury. Kiedy Gustavsson w swoim pierwszym reportażu decyduje się zmienić nazwisko Arnaulda na określenie Kulturprofilen, „widzi, że tekst jest przez to lepszy i bardziej prawdziwy”. Cała historia nie skupia się wokół jednostki, a jest uniwersalnym przedstawieniem władzy. Nazwiska są mniej znaczące niż mechanizmy – konkretów być może nigdy nie będzie albo nie ich trzeba oczekiwać.
W przypadku metoo trafiamy do kafkowskiej rzeczywistości, gdzie te same osoby raz oskarżają, raz bronią, jednocześnie wierzą, ale zadają racjonalizujące pytania, które później powtarzają ofiary: dlaczego znowu tam poszłam? Dlaczego zostałam na noc? I tak wiele razy, aż do utraty oddechu. Oddech tracą wszystkie aktorki w ostatniej scenie, w której tworząc krąg na podłodze, wyrzucają z siebie nieartykułowane dźwięki. Coraz gwałtowniej, jakby się dusiły – aż chce się wstać i przerwać to widowisko. Chwilę wcześniej Monika Szufladowicz zamyka wątek Lydii – już wie, jak oddać jej głos. Kładzie się na podłodze i pozwala odreagować ciału za pomocą panicznej hiperwentylacji, duszenia, tłumienia krzyku. Wcześniej krzyczy też Helena Urbańska, odwrócona jednak do publiczności tyłem.
Stawką spektaklu Szczawińskiej jest więc też poszukiwanie odpowiednich (lub nie) języków, niekoniecznie tych, które używają słów. Mówi sama przestrzeń – pozbawiona artystycznych pretensji czy dodatkowych komunikatów, choć znacząco pusta. Jak opuszczony klub Forum, który w końcu ponownie się zapełni, bo – jak pisze Gustavsson – „świat kultury jest pełen wielkich ego”, a te potrzebują rozbuchanej scenografii i publicznych występów. Ten świat przyrównuje zresztą czasem do środowiska przestępczego: hierarchia, szybka możliwość awansu, kariera wydarzająca się w jedną noc.
Czy da się kulturalny światek udemokratycznić? W mikroświecie scenicznego „Klubu” tak. Bariera między widownią a sceną już nie istnieje. Kiedy aktorki podchodzą do widzów, ci słuchają, nie uciekają spojrzeniem. Nie sposób jednak uwolnić się od myśli, że być może ten „Klub” to dwie godziny, kilka recenzji i nic więcej. Owszem, można mieć jakąś nadzieję, słuchając aktorek, które wprowadzają nową metodę, opierającą się na procesie, wspólnocie, równości i jasnych zasadach pracy. Ale trudno wyjść z tego spektaklu, odczuwając satysfakcję, że temat został rozbrojony – to nie jest zbiorowa terapia, raczej trudna rozmowa. „Chcieliście kultury wysokiej, a macie kulturę gwałtu” – rzuca Adrianna Malecka na koniec swojego występu. A ja bym dodała, że nawet gwałtu zbiorowego, jeśli liczyć tych, którzy wiedzą, a milczą.