Podobno nie ma nudniejszego i mniej satysfakcjonującego zajęcia niż oglądanie ludzi w intensywnym ruchu, kiedy siedzi się w fotelu, a muzyka jest wybitnie taneczna. Pod tym względem spektakl Radosława Rychcika „Czyż nie dobija się koni?” to prawdziwa tortura. Ale to niejedyna tortura, jaką stosuje reżyser wobec publiczności. Mimo świateł i tanecznej muzyki mamy tu do czynienia z opowieścią o nierównościach społecznych, a ta jakoś nie klei się z zabawą.
Powieść Horace’a McCoya, na podstawie której powstał spektakl, to historia o biedzie i desperacji. Ameryka, lata 30., czas wielkiego kryzysu i gigantycznego bezrobocia. Przedstawienie rozpoczyna się od dramatycznego apelu, który ma nakreślić tło: ludzie, jesteście oszukiwani, wyzyskiwani, stracicie wszystko – mówi jeden z bohaterów. Kolorowe ulotki rozrzucane nad miastami kuszą przymierające głodem rodziny ofertami pracy. Właściciele przedsiębiorstw i firm przemieniają rynek pracy w rynek wyzysku, a opuszczający swoje miasta głodni zajęcia i pieniądza bezrobotni konkurują o jakiekolwiek fuchy za upokarzające stawki, byle nie wylądować na ulicy.
„Czyż nie dobija się koni?”, Wrocławski Teatr Pantomimy, premiera 24 listopada 2023Rychcik łączy powieść McCoya z reportażem „Nomadland” Jessici Bruder. Zestawienie kryzysu finansowego z pierwszych lat XXI wieku, który wykształcił model nomadycznego życia w samochodach i łapania się sezonowych zajęć w wielkich magazynach handlowych, z upokarzającymi podróżami za pracą prawie sto lat wcześniej to zgrabna analogia. Uruchamia także powtarzalność, w której zdaje się lubować reżyser – historia to pętla, której nie udało się przerwać. Ludzkość ponosi porażkę za porażką. Bogaci nadal wyzyskują biednych, a kiedy tracą rynki i banki, to reperkusje najsilniej odczuwają ci na dolnych szczeblach drabiny.
Rychcik pozostaje konsekwentny także dramaturgicznie. Bierze na warsztat literacką klasykę i przenosi w znane współczesnemu widzowi kody kulturowe. Tak było w jego „Dziadach”, które umiejscowił na południu Stanów Zjednoczonych w uniwersum popkulturowych ikon. Tak było w Molierowskim „Don Juanie” wysłanym do włoskiego miasteczka, z którego rozpoznaniem dobrze poradzą sobie miłośnicy włoskiego kina spod znaku „Sprzedawców marzeń” Giuseppe Tornatore.
Wracając jednak do zabawy ze wstępu, kanwą spektaklu „Czyż nie dobija się koni?” jest maraton taneczny. Pomysł szaleńca, prawdziwy danse macabre, gdzie ludzie walczą o przetrwanie. Taniec przestaje być czymś rewolucyjnym, jest tu narzędziem opresji. Na deskach sceny występuje osiem par, które tańczą i tańczą, dosłownie do upadłego. Tańczą setki, a później tysiące dni – czas absurdalnie narasta. Występują pod okiem celebrytów i właścicieli lokalnych przemysłów kibicujących z widowni. Od sponsora mogą dostać bieliznę, a jeśli podkręcą telewizyjne show i przed kamerami zawrą szybkie małżeństwo, to nawet więcej prezentów. Za swój taniec dostają jedzenie, poruszają się więc mimo krańcowego zmęczenia. Zwycięzca otrzyma tysiąc dolarów.
Spektakl, którego scenografię stanowią wyłącznie dyskotekowa kula i wieszak z ubraniami, poprzez widowisko opowiada o samej jego naturze (za ten bardzo dobry scenograficzny pomysł odpowiada współpracujący z Rychcikiem Łukasz Błażejewski). Nie ma na scenie elementów, które mogłyby odwrócić uwagę od ruchu, a to kluczowy komponent przedstawienia (choreografię zbudował Jakub Lewandowski). Nie ma też przestojów. Aktorki i aktorzy tańczą i biegają, podrygują, markują ruchy, a kiedy nadchodzi przerwa na jedzenie, odgrywają pantomimę, powtarzając tę samą sekwencję, wciąż i wciąż. Widz, siedząc w fotelu, ogląda trwające często po kilkanaście minut sekwencje walki z ciałem i opadania z sił, zmęczonych aktorów i aktorki, którzy przecież nie są zawodowymi maratończykami. Widać tu wielką pracę nad kondycją zespołu, przeprowadzoną podczas prób przez Adę Kazimierz.
Spektakl jest próbą wysiłkową dla obu stron. Ma w sobie element przemocy. Czy jako widzowie jesteśmy w stanie przerwać ten taneczny krąg? Mija kolejne dziesięć minut, a po nich kolejne dziesięć. Efektowne figury zastępuje powłóczenie nogami. Publiczność wierci się na swoich miejscach, bo nie zapowiada się, że przyjdzie koniec. Nie ma tu przecież klasycznej dramaturgii, za sprawą której można się mniej więcej rozeznać, kiedy historia zbliża się do rozwiązania. Kiedy już zapowiada się, że zgasną światła i koszmar się skończy – muzyka nasila się i zaczynamy od nowa. Cierpią ciała wszystkich. Rychcik testuje publiczność – zamiast atrakcji dając nam pokaz zmęczenia. Testuje aktorów, ale wszystko odbywa się konsensualnie – zostaje to wyraźnie powiedziane przez obsadę po premierze. Reżyser także świetnie rozdaje role. Wysunięcie na pierwszy plan Jana Kochanowskiego czy Agnieszki Charkot, rola ciężarnej Ruby odegrana przez Annę Nabiałkowską, no i przede wszystkim Agnieszka Dziewa jako Gloria, marząca już tylko o tym, aby pożegnać się z życiem – te wszystkie decyzje potwierdzają, że Rychcik ma intuicję w zakresie obsadzania aktorów.
Rychcik pokazuje się także znów jako zwolennik szczegółu – lubi wyjmować z opowieści perspektywę, postać, jedną historię (jak np. w gnieźnieńskiej „Lalce”). Być może z tego powodu raz bardziej, a raz mniej spektakularnie, ale radzi sobie z wystawianiem klasyki, z prowadzeniem wielkich narracji. Na pewno jest miejsce na taki teatr: teatr jednego narzędzia, które eksploruje się na scenie przez kilka godzin, wyzyskuje je aż do przesady.
scenariusz i reżyseria: Radosław Rychcik
choreografia: Jakub Lewandowski
scenografia, kostiumy i reżyseria światła: Łukasz Błażejewski
muzyka: Michał Lis
asystent scenografa: Adrian Lewandowski
asystentka choreografa: Ada Kazimierz
obsada: Artur Borkowski, Agnieszka Charkot, Izabela Cześniewicz, Agnieszka Dziewa, Agnieszka Kulińska, Jan Kochanowski, Radosław Lis (gościnnie), Eloy Moreno Gallego, Anna Nabiałkowska, Karolina Paczkowska, Paweł Palcat (gościnnie), Jakub Pewiński, Monika Rostecka, Krzysztof Szczepańczyk, Justyna Taborska (gościnnie), Mateusz Wierzbicki (gościnnie)
Nie przeszkadza mi też jego „bezgraniczna nuda”, którą w swoim tekście na łamach Dwutygodnika zarzucała mu Marta Zdanowska. Przeciwnie, myślę, że jest w tej metodzie prawda. Ta nuda, która powraca w kontekście teatru Rychcika, jest silnym argumentem w udowadnianiu swojej scenicznej wartości. To nie jest nuda, którą zafundowała widzom w „Art of Living” na podstawie Pereca Katarzyna Kalwat. Nie jest to nuda, przez którą wychodzi się z sali w połowie spektaklu. To jest igranie z dynamiką, sceniczną koniecznością ciągłego utrzymywania zainteresowania. Rychcik robi to z wyczuciem. Ostatecznie opowiadam przecież o nudzie w kontekście spektaklu opartego w całości na ruchu – i jest to zamierzona sprzeczność.
Żeby jednak wrzucić tu może potrzebną łyżkę dziegciu, jestem ciekawa, kiedy taka formuła robienia teatru dojdzie do wyczerpania. Czy widz „Czyż nie dobija się koni?” będzie chciał wracać po więcej? W którym momencie okaże się, że oglądanie spektakli Rychcika nie jest wcale przyjemne (nie musi być), a przeciwnie – wymaga od widza treningu cierpliwości. Ma to w sobie coś z masochizmu, z czytania bardzo grubej książki, do której mimo wszystko się wraca, szukając nowych bodźców i nowych światów. Rychcik funduje widzom torturę. Ale widz, kiedy już otrząśnie się z pierwszego wrażenia, wyjdzie z teatru, zadając sobie pytanie: „Co ja właściwie zobaczyłem?”. I może właśnie w ten sposób reżyser osiąga swój cel: widowisko nie kończy się wraz z zejściem ze sceny. Zostaje po nim natrętna myśl.