Moja babcia ze strony mamy miała na imię Nina. Nie poznałam jej. Umarła kilka lat przed moimi narodzinami. Co lubiła, jak spędzała wolny czas, czy często żartowała, czy była szczęśliwa? W naszej rodzinie nie ma zwyczaju dzielenia się opowieściami, spotykania się przy dużym stole, wspominania przeszłości. Ta historia mogłaby być inna, ale będzie właśnie taka – urywana i przetykana informacjami wyszukanymi w sieci. Mogłabym zadzwonić do rodziny, zapytać, co pamiętają, ale nasza ostatnia rozmowa była krótka: 24 lutego ktoś z nich wrzucił na rodzinny czat ikonę Maryi Dziewicy z podpisem: „Najlepsze, co możemy robić w ciężkich czasach, to nadal żyć normalnym życiem”. Żaden z członków mojej rosyjskiej rodziny przez te półtora roku nie zapytał, co u mnie.
Kiedy babcia była mała, słyszała opowieści o tym, że gdzieś jest takie miejsce, w którym na ulice spadają dojrzałe morele. Tak przynajmniej odpowiadano mi na pytanie, jak babcia znalazła się w Ukrainie. „Marzyła, by żyć tam, gdzie na ulice spadają dojrzałe morele” – słyszałam.
Babcia Nina urodziła się w Szegultanie. Tak zapisano w rodzinnym albumie: „Ural, obwód swierdłowski, posiołek Szegultan”. Internet nie zna takiej miejscowości, stwierdza, że Szegultan to rzeka o długości 97 kilometrów. To także mansyjskie słowo o brzmieniu znacząco zmienionym pod wpływem języka rosyjskiego.
Mansowie są narodem koczowniczym, rdzennym ludem uralskim. Ich język zalicza się do grupy ugrofińskiej. Oznacza to, że mają wspólne pochodzenie z Finami, Estończykami, Węgrami i tymi, którzy później zostali objęci nazwą „Rosja” i tym samym utracili szanse na własną państwowość: Chantami, Wotami, Karelami, Nieńcami, Iżorami. Mansów pozostało nieco ponad 12 tysięcy, większość z nich nadal prowadzi koczowniczy tryb życia. Tylko 8 procent z nich mówi w swoim narodowym języku. To około 960 osób. W książce z 1937 roku czytam o językach narodów północy: język mansyjski, podobnie jak chantyjski czy nieniecki, zapisywany jest cyrylicą, bo tak zażyczyli sobie Sowieci. Przed epoką sowiecką Mansowie nie mieli pisma. Oznacza to, że wiedzę o tym, jak postępować ze stadami reniferów, budować czumy [domostwa, rodzaj okrągłych namiotów – przyp. tłum.] czy wyprawiać skóry, przekazywali sobie w opowieściach. W ten sposób dowiadywali się również, jaki jest dzień, kim są i skąd przybyli. Wszystkiego dowiadywali się w rozmowie. To kolejny dowód na to, że moja małomówna rodzina raczej nie pochodziła z tych stron.
Rodzina babci przyszła do Szegultanu z okolic miasta Złatoust leżącego na granicy rosyjsko-kazachskiej. Dzieli je od siebie 765 kilometrów. Pieszo to siedem dni drogi, jeśli iść bez przerwy. Rodzina babci opuściła Złatoust, „bo ich rozkułaczyli”. Podobnie jak w przypadku moreli, również to sformułowanie nigdy nie było w mojej rodzinie wyjaśniane.
Ze wsi Kamienka w obwodzie swierdłowskim, gdzie urodził się mój dziadek, do Szegultanu jest 488 kilometrów. To 6 godzin i 25 minut jazdy samochodem. Dziadziuś nazywał się Witalij Spiridionowicz, ale wszyscy mówili o nim Tola. Zostało mi po nim kilka rzeźbionych kawałków drewna i zeszyt z wierszami. Z tego zeszytu dowiedziałam się, że dysleksja to wada genetyczna. Po dziadku odziedziczyłam skłonność do mylenia na piśmie liter b i d, w pewnym sensie te dwie litery zbliżyły nas do siebie bardziej niż wszystkie letnie wakacje spędzone razem na działce.
Dziadek zmarł, kiedy kończyłam dziewiątą klasę i byłam w szczycie mojego młodzieńczego radykalizmu. Właśnie wtedy, mieszkając w rosyjskojęzycznym mieście i rosyjskiej rodzinie, przeszłam na ukraiński. Mama mówiła, że z tego wyrosnę, dziadek złościł się i udawał, że nie rozumie, kiedy do niego mówiłam. Był już chory, mieszkał u nas w przerwach między kolejnymi operacjami. Jadł w kuchni zupę, kiedy powtarzałam szkolną lekcję o ukraińskim zrywie narodowym i Armii Czerwonej. Gdzieś w tonie mojego głosu pobrzmiewał wyrzut, że w mojej rodzinie nie było bohaterskiej historii ze świadomością narodową i walką w tle. Potrzebowałam takiej historii, żeby opowiadać ją w klasie, a także po to, by samej sobie udowodnić: nie jestem tutaj przypadkowym przybyszem, pokolenia mojego rodu też miały swój wkład w historię Ukrainy. I nagle, nie odrywając oczu od zupy, dziadek powiedział: „Kiedy była wojna, wydobywaliśmy na Uralu złoto dla frontu. Maszyn nie było, kopaliśmy ręcznie. Całą zmianę spędzaliśmy pod ziemią, potem płukaliśmy grudy ziemi na sicie, póki nie został złoty piasek. A jak był głód, mama zostawiła mnie na dworcu. Byłem najmłodszy. Wiedziała, że nie wykarmi pięciorga dzieci i któreś będzie musiało umrzeć. Myślała, że ktoś mnie zabierze. Mama zostawiła mnie na peronie, powiedziała, że mam czekać, a ona zaraz wróci, ale nie wróciła. Stałem tam i płakałem. Dzień i noc. Mama przyszła następnego dnia rano. Płakała. Zabrała mnie. Nigdy więcej nie wspominała o tamtym dniu”.
Dziadek mówił, że to był powojenny głód, a ja długo mu wierzyłam. Ale nie mówił prawdy. Dziadek skorygował własne wspomnienia. W 1945 roku miał osiemnaście lat, już od czterech lat pracował w kopalni i raczej nie mógł przepłakać całej nocy przy dworcowej ławce. Mówił o głodzie lat trzydziestych. W roku 1933 miał sześć lat. Mniej więcej wtedy głód zmusił jego rodzinę do odejścia z Kamienki. W trakcie tej drogi matka zostawiła go gdzieś na dworcu. To właśnie głód sprawił, że znaleźli się w Siewierouralsku. O tym nikt mi nie mówił, sama się domyśliłam. W tych wojennych wierszach, w których ma czternaście lat, dziadek wspomina góry i pracę w ziemi. Internet podpowiada, że te góry otaczają rosyjskie miasto Siewierouralsk, które wtedy nie było jeszcze miastem, tylko jednym z punktów „zagospodarowywania” ogromnej radzieckiej mapy.
Babcia i dziadek poznali się właśnie tam, w Siewierouralsku. Tam też w 1956 roku wzięli ślub i tam urodziła się moja ciocia Natasza. Patrzę na stary portret rodzinny na tle ich domu. Na fotografii zdają się wklejeni w pejzaż, który znałam tylko z telewizji – ośnieżone góry, urwiska, górskie rzeki, drzewa starsze od ludzi i ich języka. „Na Uralu” – kolejne określenie, które słyszałam od dziecka. Nikt nigdy nie wziął mnie na kolana, żeby opowiedzieć, gdzie to jest. Jakby sami tego nie pamiętali. Ale Ural zawsze był obecny w dziadkowych westchnieniach i w maminych smutnych oczach. Ural, czymkolwiek był.
Przenieśli się do Ukrainy latem 1962 roku. Może babcia powiedziała mężowi o swoim marzeniu, żeby mieszkać tam, gdzie na ulice spadają morele? Przeprowadzili się do miasta Marganiec w obwodzie dniepropetrowskim. „A dlaczego właśnie Marganiec?” – pytam mamę i ciocię. „Nigdy o tym nie rozmawialiśmy”.
Marganiec to oczywiście radzieckie miasto z radziecką nazwą. Wokół ciągną się największe na świecie pokłady manganu. W 1962 roku miasto miało 24 lata, więc było o sześć lat młodsze od mojej babci. Zanim Sowieci zrobili z niego „perłę kultury przemysłowej”, było tu centrum państwa Scytów, a później pierwsza Sicz Zaporoska. Między Siewierouralskiem a Margancem – 2856 kilometrów lub 38 godzin jazdy samochodem bez przystanków. Chciałabym wiedzieć, o czym babcia i dziadek myśleli, jadąc do Ukrainy. Czy wyobrażali ją sobie tak, jak ja wyobrażam sobie podróż do odległego Damaszku? Czy niepokoili się, że miejsce okaże się obce i nieznane? Że trzeba będzie nawyknąć do miejscowych obyczajów, uczyć się życia w ich rutynie i rytmie? Nigdy tu wcześniej nie byli. Nie mogli o tym nie myśleć, przekraczając cztery strefy czasowe.
„Zrozum, oni nie jechali do innego kraju, to wszystko był ten sam kraj” – mówi do mnie mama, a ja jej wierzę. Babcia i dziadek jechali „na Ukrainę”, nie „do Ukrainy”, i najwyraźniej te dwie cholerne literki naprawdę mają znaczenie. Co oznaczał wyjazd „na Ukrainę” dla kogoś mieszkającego na Uralu? Czym różniło się to od wyjazdu na Kaukaz? Moi dziadek i babcia byli Rosjanami, co oznacza, że Rosja wyznaczała ich przestrzeń życiową – ich „habitat”. Być może Ukraina była po prostu najlepszym możliwym wyborem? Na Jamał, na Czukotkę, na Sachalin, na Nowogród. Na Berlin. To nie miejsce, tylko kierunek. Dziadek i babcia jechali „na Ukrainę”, tak jak inni jadą na prawo czy lewo, na północ albo na wschód.
W Margańcu dziadkowie mieszkali w korytarzu czyjegoś prywatnego domu. Tak bywa, kiedy państwo zakazuje oficjalnego wynajmu i oddaje całe sfery życia szarej strefie. Bez meldunku ciotka Natasza nie mogła pójść do drugiej klasy. Bez skierowania w Margańcu nie można było znaleźć pracy. W korytarzu nawet człowiek radziecki długo nie wytrzyma. Ale tamtego lata, jak zwykle na południu Ukrainy, na asfalt spadały morele.
Przeprowadzili się do Dniprorudnego, kolejnego młodego miasta, które nie istniało przed czasami sowieckimi. Założono je w 1961 roku jako osadę Drużba. Rok wcześniej geolodzy potwierdzili, że na brzegu Dniepru występują pokłady rud żelaza o niezwykle wysokiej zawartości tego pierwiastka, złoża unikalne w skali Europy. W roku 1964, kiedy babcia i dziadek tam przyjechali, Drużba została przekształcona w osiedle typu miejskiego – Dniprorudne. Etymologii nazwy chyba nie trzeba wyjaśniać. Dniprorudne leży na przeciwległym od Margańca brzegu Dniepru. Roboty było tam co niemiara, więc nikt nie pytał o „skierowanie”. To było nowe miasto, prawa miejskie uzyskało dopiero w 1970 roku, wszyscy tu byli przyjezdni.
W radzieckich rodzinach, a moja milcząca rodzina bez wątpienia do takich właśnie należy, o bliskich opowiada się zgodnie z konwencją życiorysu – dokumentu na kartce A4 dołączanego do teczki personalnej: przeprowadzili się do miasta Dniprorudne, mieszkali w hotelu pracowniczym, później dostali mieszkanie. Dwa pokoje przy ulicy Szachtarskiej 5. Córka Natasza poszła do szkoły. Nina znalazła pracę jako pielęgniarka w szpitalu miejskim. Witalij Spiridonowicz pracował jako kierowca w kopalni rudy żelaza. 1 grudnia 1966 roku małżeństwu urodziła się druga córka, Maryna. Wszelkie szczegóły to tajemnica. „Żyli to żyli” – odpowiadała ciotka na moje kolejne pytania.
Nikt nigdy tego nie mówił, ale skądś wiem, że byli tam szczęśliwi. Może z błysku w oczach mamy, wspominającej, jak babcia zapraszała przyjaciółki na lepienie pielmieni? Może ze zmrużonych oczu na starych zdjęciach z plaży nad Morzem Kachowskim? A może dlatego, że za każdym razem, kiedy już jako dorosła szłam przez ich zalane słońcem podwórze, zwidywał mi się dziecięcy śmiech mojej mamy? Jest taki dziwny rodzaj przesyconego witaminą D, południowoukraińskiego szczęścia, które przychodzi niepostrzeżenie, przywiera niczym pył do wilgotnej od potu skóry. Na ukraińskim południu babcia przeżyła 12 lat, dziadek – 37, ciocia – 22, mama – ponad 40.
Na początku lat 70. dziadek wrócił za Ural. Pojechał za lepiej płatną pracą. Odkryto nowe, perspektywiczne pokłady – tym razem gazu. „A może przyjedziemy?” – pisała do niego babcia w każdym liście. Dziadek za każdym razem odpowiadał tak samo: „Nie warto”. Nie widziały go przez kilka lat, nie wiedziały nawet, gdzie jest. Zamknięta osada, fragment mapy wymazany w imię bezpieczeństwa państwowego. Regularnie raz w miesiącu babcia dostawała kopertę z listem i pieniędzmi. Kiedy zamiast listów zaczęły przychodzić same pieniądze, babcia spakowała walizkę, wzięła moją pięcioletnią mamę Marynę i wsiadła do pociągu jadącego na Ural.
Mama wspominała, że jechały bardzo długo, pewnie ponad tydzień. Wreszcie dotarły na lotnisko w Nowym Urengoju, bo to był adres zwrotny listów od dziadka. Babcia długo z kimś rozmawiała, prosiła, żeby powiadomiono jej męża, że przyjechała, żeby je odebrał. Mówili jej jednak, że to zabronione, że osada jest tajna, to nie miejsce dla kobiet i dzieci. Podobno babcia powiedziała wtedy, że nigdzie się nie ruszy, i przez kolejny tydzień mieszkała wraz z moją mamą na lotnisku. Aż wreszcie dziadek przyleciał helikopterem i razem z rurami i akumulatorami zabrał je do Nadymu.
Jako dziecko z całej tej historii opowiadanej przez mamę zapamiętałam tylko słowo „helikopter” i dlatego zawsze marzyłam, żeby nim polatać. Ale w mojej wizji nigdy nie lecimy nad miastem, tylko zawsze nad bezkresnym zaśnieżonym pustkowiem, bez ludzi i domów. Kiedy dorosłam, mama kończyła tą historią odpowiedzi na wszelkie moje pytania o jej dzieciństwo, szkołę, babcię. Przytaczała ją nawet wtedy, kiedy w ogóle o nic nie pytałam. Za każdym razem niewidzialne „coś” ściskało ją w gardle i na sekundę stawała się przestraszonym dzieckiem, które utknęło na opustoszałym lotnisku.
Jako dorosła wpisuję w okienko wyszukiwarki „Lotnisko Nowyj Urengoj” i znajduję zdjęcie drewnianego budynku wśród pola śniegu. Wysłałam to zdjęcie mamie z pytaniem: „To jest tamto lotnisko?!”.
I w Nadymie, i w Nowym Urengoju, i w Salechardzie, i w Tiumieniu drugie miejsce po Rosjanach pod względem liczby ludności zajmują Tatarzy lub Ukraińcy, potem są Kazachowie, Białorusini, Mołdawianie, Baszkirowie, Kumycy, Czeczeni. Rdzenne narody – Chantowie i Nieńcy – trafiają do kategorii „inni”, bo ich liczebność jest zbyt mała, by statystyka mogła przydzielić im choćby po jednym procencie. Tak napisano w książce „Serce Jamału”, wydanej na trzydziestolecie miejscowości Nadym. I jeszcze napisano w niej, że w latach 30. rdzenna ludność zaznała tu „skoku cywilizacyjnego”. Sowieci przynieśli na Jamał kolektywizację, ale rozkułaczali też plemiona prowadzące pierwotny styl życia. Wodzowie plemienni zostali nazwani „kułakami” i wysłani do obozów koncentracyjnych; terytoria rodów Rosjanie podzielili na kołchozy, część miejscowej ludności zmusili do prowadzenia eksperymentalnych upraw – w kręgu polarnym radzieccy uczeni testowali mrozoodporność odmian buraków i kartofli. W 1936 roku dla nienieckich dzieci otwarto obóz pionierski. W 1937 handlarzy na targowiskach zobowiązano, by wśród towarów mieli lustra i umywalki, a wśród kobiet po raz pierwszy zorganizowany został konkurs na najlepszy czum. Pięć lat później 70% mężczyzn z rdzennej ludności dostało wezwania do Armii Czerwonej. Nie ma dokładnych statystyk, ilu z nich wróciło do domu.
W drugiej połowie lat 60. Moskwa powtórnie odkrywa dla siebie Jamał – obiecujące pokłady gazu i ropy naftowej rewolucjonizują radziecką gospodarkę i stają się jednym z jej priorytetów. Niemal bezludne tereny za kręgiem polarnym po raz pierwszy są masowo zasiedlane przez robotników z republik związkowych. Wtedy właśnie na mapie pojawia się drugie miasto w historii Jamalsko-Nienieckiego Okręgu Autonomicznego – Nadym.
Mama dzwoni do mnie sześć godzin po otrzymaniu mojej wiadomości ze zdjęciem lotniska: „Rozmawiałyśmy z Nataszą, próbowałyśmy sobie przypomnieć, jak to wszystko było”. To nie pierwsze moje pytanie o historię rodziny, ale żadne z wcześniejszych nie spowodowało wielogodzinnej rozmowy mamy i jej siostry, w dodatku takiej, w której próbowałyby poskładać okruchy wspomnień we własną historię. Dowiaduję się, że dziadek nie pracował w Nadymie, tylko gdzieś w tundrze. Kiedy czekały na lotnisku, starał się o przeniesienie do innej pracy, żeby nie przywozić żony i córki do namiotów robotników. Ich brygada karczowała las pod odwierty gazowe i budowała pontony, bo las był dziewiczy i nie było żadnych mostów nad rzekami. Przypominam sobie, że mówi o tym wiersz dziadka, i czytam go mamie. Jeden, potem następny. O tym, że naprawdę za nimi tęsknił w tych lasach. Mama śmieje się jak dziecko.
Ta historia pociąga za sobą kolejną. Mama wspomina, jak babcine włosy wymykały się spod futrzanej czapki. Po raz pierwszy dowiaduję się, że babcia Nina farbowała włosy na kolor rubinowy. Z czarno-białych zdjęć nie można się tego domyślić. Kiedy żywą wymianę zdań zastępuje milczenie, mama dodaje: „Ciocia Natasza prosiła, żeby ci przekazać: cokolwiek się wydarzy, zawsze jesteśmy rodziną, i to jest ważniejsze od wszelkich okoliczności”. Nie odpowiadam. Słowo „okoliczności”, którego moja milcząca rosyjska rodzina używa zamiast słowa „wojna”, harmonijnie dopełniło chwilę, w której po raz pierwszy od wielu lat poczuliśmy się sobie bliscy.
Bałok, z akcentem na drugiej sylabie, to najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa mojej mamy. Bałok to wagon towarowy, a częściej – cysterna kolejowa, która zamiast na kołach stoi na chałupniczej roboty płozach. W takiej cysternie wycinano drzwi, dobudowywano korytarz, docieplano ją od wewnątrz warstwą wełny mineralnej i sklejki, a potem szpachlówką, żeby dało się nakleić tapety. Bałok dziadka i babci miał kuchnię i dwa małe pokoiki. Taka osada miała obsługiwać budowę miasta. Miasto budowano dla obsługi złoża gazu. W tej długiej rozmowie ciotka Natasza powiedziała mamie, że Nadym, obecnie jedno z największych rosyjskich miast obwodu tiumeńskiego, nie będzie już rozbudowywany, bo złoża gazu się wyczerpały. Ale przecież nie ma co się martwić: kilkaset kilometrów dalej już znaleziono inne złoże i robotnicy już budują tam nowe miasto!
Kiedy dziadek przywiózł tam mamę i babcię, w osadzie nie było kanalizacji, gazu ani wodociągu. Wodę przywiezioną przez beczkowozy przelewano do beczek stojących koło każdego bałka. Ta woda zamarzała, więc kiedy ktoś miał ochotę na herbatę, musiał odrąbać kawałek lodu i stopić go w misce na piecyku burżujce. W takim domu moja rodzina spędziła dziewięć lat. Wiosną i jesienią dzieci bawiły się, skacząc po błotnistych rozlewiskach. Zimą rozgrzewały się pielmieniami z wędzoną na surowo kiełbasą, bo mięsa za krąg polarny nie dowożono. Na zdjęciach z dzieciństwa mama zawsze ma zaczerwienione policzki. „To skaza od octu – mówi. – Nie było ani świeżych warzyw, ani owoców. Tylko konserwowane”. Czasem, w drodze z bałka do szkoły, mama widziała uciekinierów, katorżników, jak nazywano ich w Nadymie. Niekiedy wchodzili do osad i kradli jedzenie, z braku lodówki wywieszane przez mieszkańców za okno. Mama mówi, że katorżnicy byli straszni i że mężczyźni odpędzali ich strzelbami. I jeszcze mówi, że co roku nie mogła się doczekać dwóch rzeczy: lodowych zjeżdżalni budowanych na Nowy Rok i letniego wyjazdu nad morze, na Krym.
„Dziękuję za rajstopy”, „Majonez się nie rozbił”, „Przesyłamy Tani bawełniane śpioszki” – pisała z Nadymu moja mama trzecioklasistka do siostry, która została w ukraińskim mieście Dniprorudne. Formułuję w myślach pretensje: skąd takie praktyczne myślenie w trzeciej klasie? Żałuję, że listy, w których mama opisywała swoje codzienne życie, lekcje czy pierwsze miłości, po prostu gdzieś się zgubiły i nigdy nie dowiem się o mamy pierwszym zakochaniu i nie poznam rady udzielonej jej przez starszą siostrę. Ale w głębi duszy wiem, że takie listy nigdy nie istniały. Wiem, bo jestem jej córką. U nas o takich rzeczach się nie mówi. „Co ci wysłać?” – do dziś pyta mnie mama w co drugim zdaniu, zaraz po „Cześć”.
W czasie gdy mama chodziła do szkoły, fragment dziewiczej tundry przemienił się w setkę pięciopiętrowych bloków, trzy szkoły, dom towarowy, szpital i plac, na którym co roku organizowano święto – Dzień Hodowcy Reniferów. W ciągu 12 lat ludność Nadymu rozrosła się z kilkuset osób do ponad 25 tysięcy. Do albumu na ukończenie szkoły koledzy z klasy wpisywali mamie życzenia i adresy, żeby można było korespondencyjnie podtrzymywać znajomość: ukraiński Chersoń, Kirowograd, Berdyczów. W tym miejscu (absurdalnie brzmi słowo „miasto” w odniesieniu do osiedla obsługującego wydobycie surowców naturalnych) wszyscy byli tylko tymczasowo. Do tego miejsca wszyscy skądś przyjechali i każdy wiedział, dokąd potem wróci. W roku, w którym mama ukończyła szkołę, a dziadek i babcia przeszli na emeryturę, wrócili do ukraińskiego Dniprorudnego. Tam przez wszystkie te lata czekała na nich moja ciocia Natasza, już z własną rodziną. Mama poszła na studia, a babcia zmarła na raka. Choroba zabrała ją w ciągu trzech lat. Lekarz powiedział, że jednym z powodów była gwałtowna zmiana klimatu – różnica średniej rocznej temperatury między Nadymem a Dniprorudnym to około 40 stopni Celsjusza. O śmierci babci też nigdy nie rozmawialiśmy, a dziadek tak naprawdę nigdy jej nie przeżył. Nie ożenił się powtórnie, w ogóle nie szukał sobie innej kobiety. Nigdy nie wymienił mebli w ich mieszkaniu, ozdabiał tylko rzeźbieniami to, co już było. Do końca życia, czyli przez dwadzieścia lat po jej śmierci, co tydzień chodził do niej na cmentarz.
Dziadek był ateistą i niemal wzorcowym człowiekiem radzieckim. Nie wierzył w Boga ani życie wieczne, ale i tak co tydzień chodził do babci. Tam, na cmentarzu, nigdy z nią nie rozmawiał, nie witał się z nią, nie płakał. Kopanie w ziemi, sadzenie kwiatów i poprawianie złotą farbą napisów na jej nagrobku składało się na jego niemą modlitwę. Ale o tym też nigdy nam nie opowiadał. Wiem o tym tylko dlatego, że zabierał mnie ze sobą, kiedy odwiedzałam go w lecie.
Po studiach mąż ciotki Nataszy dostał skierowanie do pracy do obwodu ługańskiego. Ciotka zamknęła się w gabinecie naczelnika i krzyczała tak długo, aż wpadła w szloch. Błagała, żeby nie wysyłano ich do Ługańska. „Ukraina to nędza!” – mówiła. Przez przyjaciół dziadka wyrobiła mężowi skierowanie do pracy do Nadymu i, tak samo jak niegdyś babcia, wzięła córki i pojechała na Ural. Historia zatoczyła koło. Pojechali do pracy i jak wszyscy wiedzieli, że wrócą. Kiedy w latach 80. przedsiębiorstwo dawało działki, wzięli ziemię niedaleko Dniprorudnego. Kiedy w pierwszej dekadzie XXI wieku Gazprom przydzielał mieszkania, wzięli trzypokojowe w Dniprze, bo to było najbliżej miejsca, do którego chcieli wrócić. Nic dziwnego, w tych sztucznych uralskich miastach wszyscy mieszkali tylko do emerytury, a potem, kiedy już zarobili albo odpracowali swoje, jechali do słońca i świeżych owoców. A jednak, kiedy w 2014 roku istnienie granicy państwowej, czyli granicy „habitatu”, stało się bardziej oczywiste, ciotka z wujkiem zmienili plany i postanowili przenieść się na stałe do rosyjskiego Biełgorodu – musieli tylko doczekać do emerytury.
„Ukraina to nędza!” – powtarzają w mojej rosyjskiej rodzinie. Chociaż to kompletnie nielogiczne, żeby żyć w zasypanej śniegiem cysternie wśród lasów i uważać to życie za „dostatniejsze” niż to, które zostawili w Ukrainie. Brakowało logiki również w przesyłaniu mi na początku XXI wieku radzieckiego biurka pocztą międzynarodową z Nadymu do Zaporoża, bo przecież takie samo można było znaleźć w dziale ogłoszeń miejscowej gazety, w rubryce „Meble”. Każdego lata ciotka przyjeżdżała z rodziną z Rosji do nas do Ukrainy i za każdym razem przywoziła jakieś pozbawione sensu rzeczy – radio w kształcie odkurzacza; odkurzacz w kształcie rakiety; torbę podróżną, firany. Obdarowywała nas tym, bo my byliśmy „biedni”, a „biedni” byliśmy ich zdaniem dlatego, że „mieszkaliśmy na Ukrainie”. I jeszcze każdego lata jechaliśmy razem na Krym, nad morze.
Gdy byłam mała, mama mówiła: „Trzeba jechać na Ural”. Kiedy dorosłam, mama mówiła: „Wyobraź sobie, gdybyśmy jednak pojechali, skończyłabyś szkołę w Nadymie. Nigdy byś się nie dowiedziała, że jesteś Ukrainką. Byłabyś Rosjanką i wszystko byłoby inaczej”. Mama nigdy nie wróciła na Ural, a ja nigdy nie stałam się Rosjanką. Mama, całkowicie nieświadomie, złamała podstawową zasadę „habitatu” – podążanie za funkcjami poszczególnych przestrzeni. Na Uralu zarabia się pieniądze, „na Ukrainie” spędza emeryturę, nad morzem odpoczywa, w kuchni gotuje, w sypialni śpi. Mama utknęła w miejscu, do którego wszyscy mieli wrócić. A stało się tak, że nie przyjechał nikt. Ostateczną decyzję przyniósł rok 2014. Nikt nie powiedział tego na głos, tylko ciocia Natasza przestała wspominać o przeprowadzce. Rewolucja Godności zrujnowała największe marzenie mojej mamy: „Żebyśmy wszyscy byli razem”.
Opowieść o morelach wciąż nie daje mi spokoju. Rodzina babci przyniosła ją spod rosyjskiego Złatoustu, więc może morele spadały gdzieś na granicy rosyjsko-kazachskiej? Po kilku konsultacjach dowiedziałam się jednak, że te owoce nie występują w północnych regionach Kazachstanu, nie ten klimat. W tej milczącej rodzinie nie jestem pierwszą, która próbuje odsłonić swoje korzenie. Mój cioteczny wujek, historyk amator z Uralu, napisał książkę o historii swojej rodziny. Zaczyna ją od wyprawy Jermaka – atamana Kozaków nadwołżańskich, który podbił dla Moskwy Chanat Syberyjski. Wujek pisze, że to wydarzenie jest początkiem „rosyjskiej” historii Syberii. Zaraz po podboju prowadzono politykę chrystianizacji i zasiedlania ziem przez tych, których Moskwa uważała za „Rosjan”. Ten los spotkał nie tylko Ural i Syberię, ale też Kazachstan, Kaukaz i większość terytoriów, które kiedykolwiek wchodziły w skład Rosji. Właśnie z powodu tych podbojów moja rodzina wraz z pakunkami i skrzyniami przyniosła pod Złatoust historię o porzuconym domu, domu przy ulicy, na którą spadały morele. Może właśnie dlatego jestem Ukrainką. Może dlatego dzikie morele leżą na drodze do grobów mojego dziadka i babci w Dniprorudnym. Może dlatego Dniprorudne już od półtora roku jest okupowane przez Rosję.
Przełożyła Katarzyna Kotyńska
Esej powstał w ramach projektu „Biorąc pociąg na wschód” i został napisany dzięki rezydencji Open Place i programowi szkoły Locus.
Opublikowano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Dział ukraiński powstaje także dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.