Pod sceną
„Informacja zwrotna”, fot. Netflix

13 minut czytania

/ Film

Pod sceną

Marcin Stachowicz

Dla toksycznej męskości na kroplówce z koniaków nie ma w „Informacji zwrotnej” żadnej taryfy ulgowej. Zrozumienie, współodczuwanie i delikatność składają się natomiast na właściwą tkankę drugiego głośnego serialu Netfliksa: „Absolutnych debiutantów”

Jeszcze 3 minuty czytania

O Marcinie Kani, alkoholiku z netfliksowej adaptacji „Informacji zwrotnej” Jakuba Żulczyka (według scenariusza Kacpra Wysockiego, reżyserował Leszek Dawid), koledzy z mafii reprywatyzacyjnej mówią, że kiedyś był najlepszym rockowym gitarzystą w kraju: świetne kawałki wypadały z niego „jak sraczka”. Sprawy podobno zaczęły się sypać, kiedy Zbyszek, psychopatyczny lider zespołu Teatr Lalek, a dzisiaj kumpel od robienia interesów z czyścicielami kamienic, postanowił przesunąć Kanię na bas, bo nie chciał mieć drugiego gwiazdora w kapeli. Zdominowany Kania na kopa w sam środek samczości zareagował jak typowy polski facet w typowo polskich okolicznościach. Rockandrollowe nadmiarowe spożycie uprawiał już wcześniej, ale teraz zaczął chlać bez opamiętania, wlewać w siebie oceany wódy – wszędzie i codziennie – z krótkimi fajrantami na „białą kawkę”.

I tak kolorowy ptak przeobraził się w zwykłą gnidę: osobnika terroryzującego psychicznie własnego syna; nieobecnego, wiecznie porobionego ojca, którego można się tylko wstydzić i który wyspecjalizował się w konfabulacjach na każdą okazję; męża znikającego na całe tygodnie w króliczych norach warszawskich spelunek; muzycznego chałturnika, barowego awanturnika oraz rentiera tak zamroczonego alkoholem, że już nie bardzo kojarzy, w jaki sposób wszedł w posiadanie kilku kamienicznych mieszkań za ceny grubo poniżej rynkowych. Jest to oczywiście wersja wydarzeń, którą Marcin Kania – zarazem bohater i narrator „Informacji zwrotnej” – latami marynował we własnych wyrzutach sumienia. I teraz bardzo chciałby, żebyśmy uwierzyli w jego krzywdę i zaordynowali odpuszczenie grzechów. 

Kiedy patrzę na to wszystko oczami gościa słuchającego, a nie grającego muzykę rockową, metafora basu jako detronizacji w hierarchii społecznej ważności wydaje mi się dziwna. Że niby przesunięcie na bas to coś na kształt symbolicznej kastracji? Że jest jak limbo, w którym mężczyzna czeka nie wiadomo na co, musi więc to czekanie wymienić na kaca? Zawsze szanowałem osoby na basie, bo bez basu nie ma potężnej ściany dźwięku, poza tym – jeśli ktoś już bardzo chce się bawić we freudowskie skojarzenia – gitary basowe są najbardziej imponujące i najlepiej widać je spod sceny. A Marcin Kania – menda i kanalia brawurowo poskromiona przez Arkadiusza Jakubika – pragnie właśnie cudzych spojrzeń i dlatego prześlepia wszystko, co nie ma nalepki z napisem „Marcin Kania tu napluł”. Nawet jego heroiczna walka o odzyskanie syna to przede wszystkim bitwa z widzami i widzkami – gra o bycie uznanym za pozytywnego bohatera tego dramatu. Stawką jest współczucie i usprawiedliwienie, czyli rzeczy, za które nieleczący się alkoholik dałby się pokroić. Tyle że Kania podobno się leczy.

Klimat blagi jest potęgowany przez fakt, że „Informacja zwrotna” miejscami huśta się i meandruje między sprzecznościami niczym filmowy „mózgotrzep”, z tym że chronologia raczej się tutaj zgadza. Kania zapił, chociaż przez dwa lata był trzeźwym i wzorowym uczestnikiem mityngów AA. Podstarzały rockman budzi się w mieszkaniu syna z obitą mordą, w łazience ktoś nasmarował krwawe esy-floresy, a do drzwi dobija się żona z policją. Piotrek (Jakub Sierenberg) zniknął, wyparował, a i w głowie Kani zalega para wodna gęsta jak burzowe chmury: poprzedniego wieczoru widział się z chłopakiem w restauracji, ten wyglądał marnie, mówił, że coś się stało, że czegoś bardzo się boi. Dalej taśma się urywa, fleszbeki nie chcą się ułożyć w logiczną opowieść. Szybciutko pojawia się natomiast pierwsze „ale” racjonalizacji: upicie się na pewno nie było winą Kani, ktoś musiał Kanię schlać, wlewać w niego wódkę za pomocą lejka. Ewentualnie wydarzyło się coś na tyle traumatycznego, że twardzielowi puściły nerwy.

Druga faza samousprawiedliwienia wjeżdża już jak zwariowana: no jasne, Piotrek został uprowadzony przez bandziorów, musiało tak być, to jedyne, co trzyma się kupy! I teraz Kania powoli sobie przypomina; Kania dostaje nić, choć przecież nie ma żadnej Ariadny, jest tylko jego dziurawa pamięć. Idzie więc tropić porywaczy, jedzie swoim volvo odkrywać nikomu nieznane karty z życia syna – zamkniętego w sobie programisty z branży gier wideo, którego latami poniżał, lżył i obśmiewał za tak zwaną babskość. Kania coraz bardziej sobie roi, ucieka w coraz bardziej fantastyczne scenariusze: zemścić się, pokazać wszystkim, jakim jest porządnym facetem; zostać bohaterem, człowiekiem, który wskrzesił swoją od dawna martwą rodzinę, a sam skończył jako mumia w Rock’n’Roll Hall of Fame.

Tak w ogóle to jest się z czego cieszyć: „Informacja zwrotna” nie obchodzi się z widzkami tak delikatnie jak Kania ze swoim piciem. Bardzo dobrze patrzy się na tę Warszawę z fantazji Żulczyka, na wir skojarzeń, dźwięków i skrzepów w aortach pamięci, w którym łapczywie chcemy się kręcić, od początku do końca, w bingewatchingowym tańcu. Co prawda nieco uwiera mnie fakt, że warszawski bandytyzm reprywatyzacyjny oraz mord na Jolancie Brzeskiej zostały w serialu potraktowane powierzchownie – żeby nie powiedzieć: po prostu instrumentalnie – ale rozumiem, że to tylko Netflix, nie zebranie Komitetu Obrony Lokatorów (sama widzialność tematu w popkulturowym mainstreamie jest jednak warta pochwały). Serial nie zajmuje się rozliczaniem stołecznej katastrofy mieszkaniowej, za to sprawuje sąd nad alkoholem jako akceptowaną formą męskiego mocowania się ze światem: rytualnym spoiwem rockandrollowych (i wszystkich innych) kolesiowskich pseudokolektywów, poobiednim „pieczętowaniem umów”, odruchem ucieczki w wódczane „nie ma się co użalać, jakoś to będzie” oraz depresji, która udaje, że jest świetną zabawą.

„Informacji zwrotnej”„Informacja zwrotna”, fot. Netflix

Dla toksycznej męskości na kroplówce z koniaków nie ma w „Informacji zwrotnej” żadnej taryfy ulgowej: rockman Marcin miał mnóstwo szans na ucieczkę w nowych kierunkach, lecz wszystkie równie łatwo ominął. I chociaż – inaczej niż w książkowym pierwowzorze, gdzie bohater to absolutna moralna otchłań – Jakubik zdołał uczłowieczyć swojego alkoholika, to jednak naturalnym habitatem Kani jest dno, w które puka się od spodu. Brak litości nie bierze się w serialu z pogardy dla osób zmagających się z chorobą alkoholową, ma za to wiele wspólnego z empatią wobec ludzi, których alkoholicy kiedyś skrzywdzili: synów i córek, partnerów i partnerek, matek i ojców, a nawet przypadkowych barmanek, restauratorów czy niefortunnych świadków nocnych pijatyk.

Zrozumienie, współodczuwanie i delikatność składają się natomiast na właściwą tkankę drugiego głośnego serialu Netfliksa: „Absolutnych debiutantów”, historii coming-of-age o parze przyjaciół, którzy nad polskim morzem kręcą krótki metraż na egzaminy wstępne do filmówki. I jeśli w „Informacji zwrotnej” Kania litował się nad sobą i płakał jak bóbr, a u Kamili Tarabury – pomysłodawczyni i, razem z Katarzyną Warzechą, współreżyserki miniserii (scenariusz napisała z Niną Lewandowską i Jędrzejem Napieckiem) – płaczą w zasadzie wszyscy męscy bohaterowie, to w tym zestawieniu tylko Kanię da się nazwać „płatkiem śniegu”.

Adaptacja prozy Żulczyka oraz autorska karuzela o dorastaniu Tarabury dzielą ze sobą tego samego doskonałego aktora, ale w dwóch diametralnie różnych kreacjach. Andrzej Konopka jako posiwiały hippis Zbyszek – demoniczna, chytra i po prostu obrzydliwa inkarnacja wszystkich toksycznych rockmanów tego świata – i Andrzej Konopka w roli Pawełka, rozumiejącego, choć czasem po boomersku krindżowego ojca z „Absolutnych debiutantów”, to dwa przeciwstawne modele tej samej dojrzałej męskości. Pierwsza jest zakochana w sobie, nienawidzi słabości i „babskich odruchów”, uznaje wyłącznie argumenty typu „pieniądz, pięść, penis”, a rock’n’roll traktuje jak dobry sposób na pustą lanserkę; druga widzi świat relacji i tożsamości w całym jego skomplikowaniu, nie wstydzi się słów takich jak „łagodny”, „delikatny” i „wrażliwy”, nie ma też problemu z tym, że inni faceci, być może skuteczniej zindoktrynowani przez toksyczne podwórka i katechetów robiących sprawdziany z wiedzy o kręgach piekielnych, nie są tak otwarci emocjonalnie jak on. Może mieć swój ukochany samochód i kolekcję płyt punkowych zespołów, które nikogo dzisiaj nie obchodzą, ale nie będzie z nimi spał w jednym łóżku ani wręczał nastolatkom pod choinkę.

Ci kolesie to oczywiście pewne uogólnione fantazje – zapewne każdy gość zawiera w sobie obu tych panów zgodnie ze słynną regułą dwóch wilków z internetowego mema. Przy tej okazji trzeba jednak koniecznie powiedzieć, że tym, co noszą w sobie – i zarazem przynoszą ze sobą – „Absolutni debiutanci”, są spełnione obietnice. Nadzieja na mainstreamową rozrywkę i nowoczesny sposób opowiadania o seksualności, relacjach, testowaniu tożsamości i „atypowych” sposobach bycia w świecie stała się ciałem – i to ciałem, którym nie wstrząsają dreszcze żenady.

„Absolutni debiutanci”„Absolutni debiutanci”

Mógłbym się oczywiście doczepić do wielu rzeczy, do których zdarzało mi się doczepiać przy innych podobnych okazjach. Na przykład że bez ostentacyjnej „warszawskości” (proszę nie mylić z umiejscowieniem akcji w Warszawie!), reprezentowanej przez SUV-y, botoksy, domek nad morzem i uśmiechnięto-progresywny mindset, serial poradziłby sobie równie dobrze, a przynajmniej nie odstraszył ludzi zmęczonych estetyką klasy średniej. Byłoby to jednak niczym ruganie „Sex Education” za to, że nie pokazuje ani prawdziwych lat 80., ani prawdziwej współczesności. Serial Tarabury i spółki to nie „mały realizm”, który wciąż mebluje polskie głowy i każe się tropić w każdym nowym wytworze kultury wizualnej. To raczej przybysz z planety umowności, marzeń i ścian szczelnie oblepionych plakatami popkulturowych idoli. Jest taki dlatego, że chce nam pokazać schyłek nastoletniości jako czas permanentnego „kryzysu debiutanctwa” – moment, w którym rzeczywistość, a w niej siebie, renegocjuje się na miliony różnych sposobów – a zarazem nas tym pokazywaniem nie zamęczyć. Nie zrobić z siebie ciężkiej psychodramy ze stereotypową obsadą: cierpiącym katusze gejem, kempingową ladacznicą, mocarnym i niezachwianym w swoim heteryzmie kapitanem drużyny sportowej oraz trzymaną w klatce rówieśniczej przemocy dziewczyną ze spektrum autyzmu.

„Absolutni debiutanci” proponują więc niski próg wejścia i narrację zakorzenioną w konwencjonalnej kinomiłości: miejscami zbyt spontaniczną, jaskrawą i ubawioną nie wiadomo czym, ale dopasowaną do retromaniackiego zakochania Lena (Martyna Byczkowska) i Niko (Bartłomiej Deklewa) w „Pulp Fiction” i undergroundowej muzyce. Poza tym wszystko, co słyszałyście o tym serialu, zarazem jest i nie jest prawdą. Owszem, bohaterka Byczkowskiej to osoba w spektrum, ale neuroatypowość nie staje się tutaj strukturą narracyjną. Inaczej: dostaje ona swoją wiarygodną reprezentację, lecz nie jest pryzmatem, przez który przepuszcza się każdą sytuację, obraz czy dialog. Nie jest nim także żadna inna tożsamość (może z wyjątkiem kinofilii), bo twórczynie po prostu nie są zainteresowane otwieraniem fiolek z destylatami tej czy innej teoretycznej (auto)definicji.

Każdy z wierzchołków bohaterskiego trójkąta – oprócz pary przyjaciół dołącza do niego Igor (Jan Sałasiński), kapitan młodzieżowej drużyny koszykarzy trenujących w okolicy – to osoba w stanie konstrukcji: reagująca na sytuacje, przyjmująca i oddająca emocje oraz usiłująca wchodzić w relacje motywowana raz presją społeczną, a raz tym, co się bierze za własne pragnienia. Nie ma szuflad, do których się wpada i tkwi w nich przez resztę życia. Każdy i każda debiutuje tutaj absolutnie i w absolutnie nowych rolach, i będzie w ten sposób debiutować – podpowiada nam finał oraz (trochę zbyt krótki) wątek rodziców – jeszcze wielokrotnie, niezależnie od liczby zmarszczek i siwych włosów na brodzie. 

Pewien smutek – czy nawet klasowy opór – może budzić jedynie fakt, że samemu nie miało się takich warunków do debiutowania, wszystkich tych rodzinnych i kapitałowych zderzaków. Nie chcę jednak wychodzić poza popkulturowe modele i sfery fantazji, bo przecież serial młodzieżowy to nie socjologiczne lustro, ale bezpieczna baza do testowania własnych niepoukładanych myśli.


Choć sam już nie wiem, może jednak powinienem to zrobić, może powinienem wyjść poza taryfę ulgową umowności. Bo może gdyby Marcin Kania, tak jak Lena i Niko, miał się od czego odbić – a przynajmniej: odbić od czegoś innego niż najbardziej toksyczne formaty męskości – nie byłby Marcinem Kanią: konfabulantem, przemocowcem i bokserem własnego ciała. Może to fundamentalnie niesprawiedliwe, że zasobne, „uśmiechnięte” światy jednego i drugich prawdopodobnie spotkałyby się dopiero w momencie, kiedy dla Kani – dojrzałego faceta umoczonego w reprywatyzację i wódę – byłoby już o jakieś pół życia za późno. I że „Absolutnych debiutantów” z „Informacją zwrotną” łączy tylko platforma streamingowa.