Palec zdjęty z cyngla

Palec zdjęty z cyngla

Klara Cykorz

„Krew z krwi” cierpi na syndrom prymusa, który nigdy nie wystąpi przed szereg, ale zawsze ma najlepsze notatki. Serial zbiera obsesje telewizji anglosaskiej ostatnich piętnastu lat, ale zatrzymuje się na ich powierzchni

Jeszcze 3 minuty czytania

Problem serialu „Krwi z krwi” nie polega na jakiejś wielkiej ambicji obróconej w katastrofę; w ogóle trudno powiedzieć, żeby serial jako całość był jakoś szczególnie nieudany. Katastrofy mają to do siebie, że potrafią być piękne: tu brakuje energii zarówno na emocjonujące widowisko, jak i na odważną porażkę. Za mało tlenu.

Żeby było jasne: to nie jest zła historia. Adaptacja zagranicznego formatu też nie musiała być złym pomysłem. Wzdychanie do polskich oryginalnych scenariuszy rozpisanych na kilkanaście odcinków zostawmy na inny akapit. Pytanie, które należy postawić kupionemu formatowi, to nie „czemu w ogóle”, a „czemu akurat ten” (a potem dopiero „jak”).

Oryginalny serial nosi tytuł „Penoza” i liczy cztery serie (amerykański remake został zdjęty po jednym sezonie). Główna bohaterka jest córką mafijnego bossa, po uszy w świecie przestępczym siedzą też jej brat i mąż. Kiedy ten ostatni ginie z rąk niezidentyfikowanego strzelca, Carmen, do tej pory trzymająca się z dala od brudnych interesów, musi zaangażować się w rodzinny biznes. Policja depcze jej po piętach, krewni i najbliżsi przyjaciele spiskują w pocie czoła. Temat-samograj.

Moja koślawa hipoteza zakłada, że holenderski format łączy w sobie dwa nurty, którym od czasu do czasu polska prasa papierowa przypatruje się ze zmarszczonym czołem i które tworzyć mają pomost między kulturą wysoką a kulturą niską, sztuką a produktem dla mas. Po pierwsze – kryminał skandynawski. Co prawda Holandia to nie Skandynawia, ale różnica niewielka, przynajmniej z perspektywy polskiej. Nieśpieszna akcja, problemy rodzinne i społeczne (tutaj reprezentowane przez „trudne dzieci”), przestępczość zorganizowana, egzystencjalne przemęczenie i do tego zimne morze. Po drugie – poważny serial, „serial jakościowy” (kategoria teoretyczki Jane Feuer, o której Małgorzata Major pisała na łamach dwutygodnik.com), „serial jak powieść”, „serial amerykański od HBO”. Z jakiegoś powodu „powieść” oznacza tu Balzaca, a nie na przykład Rabelais'go czy Kafkę, a nawet nie samego Balzaca, co pewne wyobrażenie na temat powieści dziewiętnastowiecznej, charakteryzującej się drobiazgowością czy po prostu realizmem.



W przypadku „Krwi z krwi” realistyczność świata przedstawionego budowana jest ze wspomnianego smutku, męskiej, choć nie tylko, brutalności, i ogólnego braku poczucia humoru. Tego ostatniego nie mają ani bohaterowie (może z jednym wyjątkiem), ani opowieść sama w sobie. A przecież pokrewne tematycznie seriale amerykańskie o przecinaniu się świata przestępczego i osobistego, takie jak „Rodzina Soprano”, „Weeds” czy „Breaking Bad”, poczucie humoru mają bardzo rozwinięte.

„Rodzina Soprano” zaczyna działać od pierwszej sceny, bo zderzono ze sobą dwa światy, które nie powinny się spotkać: oto amerykański mafioso włoskiego pochodzenia siedzi na kozetce u psychoterapeutki, która przeciąga samogłoski i chyba sobie troszeczkę z niego kpi. „Weeds” działa dzięki Mary-Louise Parker, której neurozę można kroić nożem. Punktem wyjścia „Breaking Bad” jest scena z nauczycielem chemii zgarniającym na szufelkę krwawą pulpę, która nie tak dawno była człowiekiem – i tak dalej. Oczywiście nie chodzi mi o to, aby wszystkie tego typu narracje były obowiązkowo na jakimś poziomie zabawne. Chodzi o pomysł na niejednorodność, chropowatość zaburzającą automatyczną percepcję. Takiego chwytu w „Krwi...” nie ma, serial uderza jednością formy i śmiertelną powagą. Gdyby jeszcze ta powaga pozwalała oglądać przez kampowe soczewki – ale moje oko szybko stwierdziło, że i tak się nie da. Do kampu potrzeba choć trochę fantazji, jakiegoś nieznośnego naddatku. „Krew z krwi” wydaje mi się zbyt poprawna, aby być kampową, nawet jeśli wódkę pije się tu szklankami, a bandyci słuchają „Carmen”.

A przecież nie jest to serial złych reżyserów: Xawery Żuławski po „Wojnie polsko-ruskiej” i Jan Komasa po „Sali samobójców” i „Mieście 44” mają raczej status gwiazd. Przede wszystkim zaś są twórcami bardzo skoncentrowanymi na formie – cokolwiek się sądzi na temat ich twórczości, trudno powiedzieć, by było to kino stylu zerowego. Pojawia się pytanie: czemu „Krew z krwi” to tak poprawna powtórka z serialu holenderskiego, skoro zatrudniono nazwiska o znacznie ciekawszej wyobraźni formalnej.

Nie brakuje wątków możliwych do rozwinięcia. Relacja Carmen z Luterem (Mariusz Bonaszewski), człowiekiem od mokrej roboty, nie została sproblematyzowana. Podobnie relacje pomiędzy partnerkami mafiozów (część z nich w trakcie serialu zostaje wdowami). Wizualnie jest także wiele do wykorzystania: Gdynia jako polskie Nigdzie, dziadowskie przestrzenie właściwie wyrwane z żywej tkanki miejskiej, porty i złomowiska, luksusowe rezydencje na obrzeżach miasta, nikt nie jeździ kolejką, autobus pojawia się bodaj raz, dzieci chodzą do prywatnych szkół typu „koszary”. Wieczne przed-i-po-zimie. To błoto tam jest – wystarczyłoby tylko trochę podrapać. Ale po co drapać, wystarczą popielate kadry i mewy z krzykiem podrywające się do lotu. Wprawdzie koniec drugiej serii wydaje mi się znacznie lepszy niż początek pierwszej, ostatecznie jednak wszystkie potencjalnie dramatyczne zwroty akcji rozchodzą się po kościach, nawet tam, gdzie w wersji holenderskiej trup ściele się gęsto, a główna bohaterka wkracza na ścieżkę zbrodni.

Nie jest to też serial ze złą obsadą, obsada jest – znowu – co najmniej prestiżowa. Agata Kulesza dobrze zagrałaby nawet drzewo, więc i jej Matka Polka z palcem na cynglu jest wcieleniem aktorskiego profesjonalizmu. Tylko iskry szaleństwa brak – w serialu „poważnym” nie ma miejsca na wygłupy i testowanie aktorskiego imidżu. „Krew z krwi” bez większego wysiłku mogłaby splagiatować „Weeds”: wyobraźcie sobie Romę Gąsiorowską na krańcu sopockiego molo, jak siorbie bananowego szejka przez słomkę, patrząc na wzburzone fale Bałtyku spod kapelusza z szerokim rondem. To jednak polska telewizja roku pańskiego 2015 i Gąsiorowska w drugim sezonie „Krwi...” gra po prostu idiotkę. Nie idiotkę-bachtinowskiego głupca, nie tricksterkę obracającą do góry nogami zasady gry, ale idiotkę po prostu. Kinga Preis w czarnych szkłach kontaktowych jest demoniczna, Iza Kuna – wyśmienicie wulgarna. Ta druga dostaje zresztą, co trzeba uczciwie przyznać, trochę materiału w samej końcówce drugiego sezonu, postać wreszcie zostaje puszczona w ruch. Najwięcej frajdy – zabarwionej jednakże frustracją – dawała mi Iwona Bielska jako matka rodu, wspaniała matrona w futrze. Stephanie Forrester mafii trójmiejskiej spędza większość pierwszego sezonu, popijając alkohol na krawędzi kadru, i większość drugiego, robiąc niewiele więcej, ale jej narzekanie i sarkazm nakłuwają nieco śmiertelną powagę opowieści. Bielska zdaje się zresztą mieć wewnątrz świata przedstawionego absolutny monopol na poczucie humoru; jej współudział w rozwiązaniu zagadki pierwszego sezonu nadaje całości namiastkę tragikomicznego posmaku.

Najchętniej oddałabym jej cały serial, choćby spin-off „Ziarna prawdy” Miłoszewskiego/Lankosza, gdzie Bielska pojawia się na pięć sekund w roli przełożonej głównego bohatera. Nazwanie pani prokurator „Misią” woła przecież o konsekwencję, to popkulturowe skrzyżowanie panny Marple z profesor Janion. Co odcinek inny złośliwy fantazmat. Przepraszam za dygresję, ale kto się nie rozmarzył, niech pierwszy rzuci popcornem.

No dobrze, powróćmy z krainy marzeń do Polski, krainy wiecznie niespełnionych aspiracji. „Krew z krwi” cierpi na syndrom szkolnego prymusa, który nigdy nie wystąpi przed szereg, ale zawsze ma najlepsze notatki. Serial zbiera obsesje i doświadczenia telewizji anglosaskiej ostatnich piętnastu lat, zarówno tematycznie (figura antybohatera, tutaj oczywiście antybohaterki, kobieta po czterdziestce, przemoc), jak i konstrukcyjnie (jedna, stosunkowo spójna historia), ale zatrzymuje się na ich powierzchni, nie drąży dalej. Jestem telewizją polską, która nareszcie obrała kierunek „jakość i powaga”, zatrudniła gwiazdy kina i chce iść w kierunku zachodnich wzorców – zdaje się mówić.


Kasia Adamik, współreżyserka drugiej serii „Krwi...”, od lat związana z małym ekranem, spytana przy okazji „Watahy” o możliwość kręcenia w Polsce seriali na zachodnim poziomie, odpowiadała, że czemu nie: moglibyśmy kręcić choćby „House of Cards”. Przecież równie dobrze można szukać inspiracji w „Karierze Nikodema Dyzmy”, ironizował pewien mój znajomy. „W Stanach Zjednoczonych jeszcze piętnaście lat temu było tylko HBO”, mówi dalej Adamik. Strach myśleć o PRL-u, myślę sobie. Ostatnie piętnaście lat telewizji amerykańskiej (czy ewentualnie, szerzej, anglosaskiej) stało się oczywistym i często jedynym punktem odniesienia w myśleniu o dobrej współczesnej telewizji. Nie jest moim zamiarem oskarżanie Adamik – wywiad jest zresztą poświęcony patologiom polskiej produkcji i to tam szukałabym winnych obecnego stanu rzeczy, to jest bylejakości i braku fantazji nawet tam, gdzie zatrudnia się najlepszych (gorzkie słowa padają i pod adresem TVP) – ale pewien rodzaj ustanowienia hierarchii, duch ewolucji „od tandentej opery mydlanej do «House of Cards»” i nieustanne wzdychanie do najnowszych seriali amerykańskich (ewentualnie brytyjskich czy skandynawskich) wydaje mi się dla tej bylejakości ładną wymówką.

Banalizowanie dokonań polskiej telewizji jest powracającym motywem w publicystyce serialowej. Kiedy Kinga Dunin i Krzysztof Tomasik w rozmowie służącej za wstęp do książki „Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej” wspominają z uznaniem „Wojnę domową” i „Polskie drogi”, temat szybko zostaje spacyfikowany: „W gruncie rzeczy na tle różnego badziewia, które potem oglądaliśmy, to był wysoki peerelowski poziom”, cała zaś rozmowa na ten temat zamyka się na dwóch stronach. Zestawienie z „różnym badziewiem” zdaje się ustawiać „poziom peerelowski” na poziomie „może być” – jakby peerel nie posiadał imponującej kinematografii. Czytaj: „Wojna domowa” była całkiem niezła. Lepsze od jakiejś tam pulposzmiry były też zapewne, strzelam: „Czterdziestolatek”, „Jan Serce”, „Alternatywy 4” czy „Dekalog”.

No dobrze, trochę się droczę. Nie jest przecież tak, że polscy producenci spiskują w swoich biurach przeciwko pamięci o starych serialach, całej tradycji znakomitego rozpoznawania własnego medium i różnych sposobach eksplorowania formy „filmu seryjnego”. Natomiast nie opuszcza mnie wrażenie, że odbija się w tym wszystkim widmo kultury wiecznego środka, kompleksów w miejsce inspiracji, wiecznego nadrabiania w miejsce tworzenia, skazania na półprodukty, podróbki lub po prostu dobrze odrobione prace domowe. „Krew z krwi” jest doskonałym reprezentantem tego ducha: mierzy w ciekawą stronę, ale ostatecznie zdejmuje palec z cyngla.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).