Dawno, dawno temu (ot, jakieś dziesięć lat temu z kawałkiem) Ryan Murphy wdrapywał się na telewizyjny Olimp poprzez lęk, gorycz i nienawiść; hektolitry wysysanego tłuszczu i jeszcze więcej łez; perypetie dwóch chirurgów plastycznych, smutnych seryjnych morderców, setki niewiarygodnych romansów i cyniczne eksploatowanie tematów społecznych. „Bez skazy” („Nip/Tuck”, 2003–2010), stworzone w oparciu o format serialu medycznego, było operą mydlaną potraktowaną śmiertelnie serio: śmiech przechodził tam w rzężenie, farsa w tragedię. Telewizyjne konwencje zostały w serialu nie tyle doprowadzone do ściany, ile się o nią rozbryzgały – w nagromadzeniu odrażających, a zarazem budzących litość typów ludzkich, życiorysach tak sztucznych i pozbawionych jakichkolwiek znamion realizmu, że głęboko przejmujących. Przede wszystkim zaś „Nip/Tuck” pożerał wszelkie możliwe amerykańskie wartości: wiarę w wolny wybór i samostanowienie, z rodziną jako chrupiącą przekąską.
W takim oto kontekście, równolegle z ostatnimi odcinkami „Bez skazy”, pojawiło się w 2009 roku „Glee”, ta „Ulica Sezamkowa” dla nastolatków, gdzie z kolei możliwe było wszystko (lub prawie wszystko: uczciwie trzeba przyznać, że nagła śmierć jednego z głównych aktorów została włączona w fabułę serialu). Tu rozpoczął się pochód cyrku Ryana Murphy'ego ku grupom opresjonowanym.
Serial miał swoją hierachię wykluczonych, nad którymi się pochylał (ładnym było łatwiej). Natomiast nigdy nie było wiadomo, nad kim się z troską pochyli, a kogo będzie gnębić główny szwarccharakter serialu, Sue Sylvester (wielokrotnie nagradzana Jane Lynch). Sue była kapryśna i obmyślała zasadzki z determinacją postaci z kreskówki. Ironio losu: najbardziej dynamiczną, najlepiej napisaną postacią serialu dydaktycznego pozostała tricksterka rozdająca obraźliwe dowcipy. Ostatni sezon spoczywa na jej barkach i – czy jest nam z tego powodu przykro? – dlatego jest tak udany.
Aby się nie pogubić, czas na najważniejsze informacje. Tytuł: „American Horror Story: Hotel”. Miejsce akcji: Kalifornia, Los Angeles, Hotel Cortez, podupadający symbol dawnego luksusu a zarazem architektoniczna maszyna do zabijania (jej pierwowzorem jest „zamczysko” H.H. Holmesa, „pierwszego seryjnego mordercy w historii Stanów Zjednoczonych”). Czas akcji: współczesność, chociaż z licznymi retrospekcjami. Obsada: Denis O'Hare i Kathy Bates w rolach recepcjonistek, Sarah Paulson jako trup heroinistki na wiecznym głodzie, Chloë Sevigny ze swoją jakby napuchniętą od płaczu twarzą w roli kobiety nieszczęśliwej, lecz zdeterminowanej, Evan Peters jako szalony architekt z wąsikiem, Angela Bassett jako gwiazda filmowa i inni. Sporo było szumu wokół występu Lady Gagi, więc potwierdzam: Lady Gaga też jest i porywa małe blondwłose dzieci.
W „American Horror Story: Hotel” jest na co patrzeć. Mamy tam i Rudolfa Valentino, i Pam Grier; mamy nawet Kleopatrę, zaś Dawidów Michała Anioła jest co najmniej trzech. W „Hotelu” albo jesteś obrzydliwie bogaty, albo nie żyjesz – tak czy inaczej nie płacisz za pokój. Serial odsłania wstydliwą prawdę na temat pana Ryana Murphy'ego: nasz dyrektor cyrku kocha bogatych ludzi, ponieważ tylko ich stać na odpowiednio duży złoty żyrandol. W „Hotelu” glamour może przestać się maskować i wreszcie odetchnąć pełną piersią; kamera sunie korytarzami piekielnego przybytku, gdzie nie dochodzi choćby promyk słońca (pokoje zdają się pozbawione okien), a jedynymi źródłami światła są gigantyczne żyrandole, przytłumiony blask nocnych lampek i jaskrawe neony. Dwie połyskujące bezwstydnie estetyki: ucieczką od art déco jest dyskoteka.
Ale co z Valentino, co z Dawidami, dopytujecie zniecierpliwieni, bo miałam mówić o ładnych chłopcach, a wpadłam w dygresję o przytłaczającej architekturze. Wyjaśnię najpierw mnogość Dawidów: po korytarzu hotelu wałęsa się nadprzeciętna liczba klasycznie pięknych mężczyzn o tym samym typie urody (Cheyenne Jackson, Matt Bomer, Wes Bentley – trochę trudno ich odróżnić bez kontekstu). Zero tłuszczu, same mięśnie, ale bez przesady – o czym szybko się dowiadujemy, bo dużo tu rozpinania koszuli i paradowania z nagim torsem (kto chce, niech wzdycha!). Czwartym Dawidem byłby utalentowany Finn Wittrock w roli bezmyślnego modela, ale tu sprawa się komplikuje, ponieważ ten sam aktor gra jednocześnie rolę, no właśnie, Rudolfa Valentino.
I znowu – aby za dużo nie zdradzić, ale zawrzeć to, co istotne – „Hotel” podejmuje motyw wampiryzmu i przekuwa go w metaforę kina: to wspaniałe świństwo miał przywlec Murnau ze swojej wyprawy do Transylwanii przed nakręceniem „Nosferatu”. Wirus nieśmiertelności zaczął krążyć w żyłach przedstawicieli filmowego półświatka, sięgając aż „słonecznej Kalifornii”. Z jednej strony leje się więc krew, ale z drugiej dokonuje celebracja erotyki kina. Poza Valentino we własnej osobie mamy w naszym hotelu np. wzorowaną na Pam Grier – gwiazdę blaxploitation. Jeśli myśleliście, że Angela Bassett nie zmieniła się od czasów „Dziwnych dni” (1995), myliliście się; nie zmieniła się od końca lat 70. Mamy też Elizabeth Taylor – graną przez Denisa O'Harę transseksualną recepcjonistkę w stylizacji na Kleopatrę. Liz jest typem intelektualistki: na recepcji czyta Woltera lub Joyce'a, za barem „Kapitał” Marksa. To chyba najciekawsza rola tej serii; jakby Ryan Murphy nie mógł się obejść bez dystyngowanej starszej kobiety. To O'Hara, a nie Lady Gaga, zajmuje więc miejsce Jessiki Lange jako główna diva serialu.
Jest kino piękną iluzją mordem podszytą – ale tam, gdzie widz krytyczny oczekiwałby demaskacji i okrutnej prawdy, są tylko zabawa i czułość. Okres „Ulicy Sezamkowej” dobiegł może końca, ale za to doszło do mariażu amoralności z empatią: bez względu na liczbę rozdartych gardeł, stupiętrowe intrygi i duchotę niekończących się korytarzy tytułowego przybytku, nikt tak naprawdę nie zostanie potępiony. Hotel jest niby-piekłem – kto nie jest wampirem, jest lub wkrótce zostanie duchem, umieranie w operach mydlanych to przy „American Horror Story” pestka – ale piekłem oswajanym. Sympatia Ryana Murphy'ego do własnych bohaterów jest ponad krwawe gejzery. Znowu się boję, że napiszę o jedno słowo za dużo – zdradzę więc tylko tyle, że pewna familiarność znana z poprzednich finałów „American Horror Story” i tu znajduje swoje miejsce.
Tymczasem w „Scream Queens”, nowej antologii wesołego cyrku, która debiutowała jesienią w ramówce Foxa, niejako w miejsce „Glee”, zamiast miłości otrzymujemy radosne szyderstwo z amerykańskiej popkultury – czy też kultury w ogóle. Pomysł jest prosty, jeśli nie banalny: parodia slashera. Miejsce akcji: kampus uniwersytecki. Biega i zabija: oczywiście zamaskowana postać o niewyczerpanej wyobraźni. Przypomina to na pierwszy rzut oka „Krzyk” (szczególnie moją ulubioną, drugą część), różnica jest jednak fundamentalna, żeby nie powiedzieć światopoglądowo-filozoficzna. Ironia „Krzyku” była pełną czułości zgrywą. Zakładając śmieszną maskę, kolejni bohaterowie przysposabiali kluczową dla amerykańskiej popkultury figurę seryjnego mordercy. Były to opowieści o krążeniu popkulturowych tekstów z całą właściwą im dwuznaczną przyjemnością; liczył się dreszcz ekscytacji. Zdarzało mi się bać na „Krzykach”, nawet podczas któregoś już z kolei seansu; „Scream Queens”, dla odmiany, są równie straszne co „Martwica mózgu”. Dosłownie: nie chodzi tu tyle o szlachtowanie młodych ciał, co o szlachtowanie głupoty. Popkultura nie jest tu źródłem przyjemności, a studnią intelektualnej rozpaczy.
Wszyscy bohaterowie są tu albo głupi i podli, albo tak głupi, że podli mimo woli. Murphy zatrudnił najbardziej irytujące aktorki młodego pokolenia – Emmę Roberts, Abigail Breslin, a także gwiazdę „Glee” Leę Michele – i obsadził w rolach tak nieznośnych, że aż rozkosznych. Efekt jest taki, że od tej jesieni Julia R. jest dla mnie ciotką Emmy, a Carrie Fisher matką Billie Lourd – aktorskiej świeżynki w roli córki Charlesa Mansona. Rozpaskudzone mieszkanki Kappa Kappa Tau, luksusowego akademika dla panien z dobrych domów, uciekają lub, w zależności od okoliczności, polują na mordercę; w futrach, butach i okularach przeciwsłonecznych za tysiące dolarów wygłaszają groteskowe przemowy i jakby wbrew tytułowi serialu wydają się nieustraszone. Kolejne zabójstwa zaś inscenizowane są jako małe spektakle bezmyślności, zadufania, pychy i egoizmu. Na przykład zamaskowany morderca gania dziewczę po pokoju, a dziewczę chwali się tym na Twitterze. Psychologii żadnej oczywiście tu nie ma, postaci ulepione są z nawyków konsumpcyjnych i strategii funkcjonowania w mediach (bohaterka Emmy Roberts, czyli Chanel Numer Jeden, jest gwiazdą blogosfery; na koniec zostaje Najbardziej Znienawidzoną Kobietą Ameryki).
Mogłabym oczywiście napisać coś o dwuznacznej przyjemności oglądania tego typu satyry: na przykład, co to za śmiech z nieprzyzwoicie bogatych ludzi, skoro w gruncie rzeczy przyjemność sprawia mi patrzenie na ich wielkie żyrandole i jeszcze większe garderoby z drogimi futrami. Dowcip oczywiście polega na subtelnym przesunięciu w ramówce od „Glee” do kolorowego slashera. Był hymn na cześć emancypacji poprzez edukację, wiara w tolerancję, miłość i nawrócenie, a jest śmiech zrezygnowanego. Bo przecież trudno uznać piłę mechaniczną za pomoc dydaktyczną.
Tak czy inaczej, ja bawię się świetnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).