Właściwym tematem filmu Olgi Chajdas jest złośliwość pragnień. No bo tak: wydaje nam się, że pragnienia są „naszeˮ, „należąˮ do nas, że mamy nad nimi jakąś władzę, np. możemy je ofiszkować, a potem z tych fiszek zbudować sobie konkretną tożsamość. Tymczasem guzik prawda: pragnienia to małe, kolorowe trolle, i to nie one należą do nas, tylko my do nich. Kiedy nie psocą, oglądają „Modę na sukcesˮ, zapamiętując najbardziej koronkowe intrygi, i potem wcielają je w życie. Cały czas zanoszą się ze śmiechu i pokazują nas sobie palcami.
W „Ninieˮ każde pożądanie doczekuje się najbardziej niepożądanej odpowiedzi. Miało być prosto i klasycznie, tak jak prosty i klasyczny jest punkt wyjścia: on, ona i ta młodsza. Oto facet (Andrzej Konopka) poznaje dwudziesto-, może dwudziestoparoletnią dziewczynę (Eliza Rycembel) i wymyśla trochę intuicyjnie intrygę: proponuje żonie (Julia Kijowska), aby młoda została ich surogatką. Małżeństwo jest już właściwie wypalone, leci na oparach wieloletniego starania się o dziecko, żona jest początkowo sceptyczna. I słusznie, jako widzowie rozumiemy, że dziecko i w małżeństwie, i w tym podejrzanym flircie jest jedynie wymówką; im więcej tłumaczenia, że surogacja nie ma nic wspólnego z seksem, tym bardziej wiadomo, że chodzi właśnie o seks. No i tu niespodzianka, bo młoda jest lesbijką, i zamiast dać się wrobić w jakąś męską intrygę, podrywa facetowi żonę. Właściwie od niechcenia, w biegu, wkłada w to tyle wysiłku, co w zapalenie papierosa. I klops, bo żona, to znaczy tytułowa Nina, zakochuje się po uszy i czubki palców, i przewraca swoje życie do góry nogami. Małe trolle we wszystkich kolorach tęczy turlają się ze śmiechu.
Ta ironia losu niczego jednak nie otwiera: nieprzewidywalność nie daje wolności. Kamera Tomasza Naumiuka przykleja się do bohaterów niemal natrętnie, przechodzi z bliskości w osaczenie. Nie ma dokąd uciec. Na zewnątrz szarzyzna, grudzień, może luty, mgła z bylejakim śniegiem. Jak bohaterka wysiada na przystanku autobusowym, to gdzieś na rozkopanej warszawskiej Woli, aby większość kadru wypełnił jeden z charakterystycznych bloków Osiedla za Żelazną Bramą, a resztę betonowe ogrodzenie wokół placu budowy. We wnętrzach wszystkim padło górne światło, ludzie siedzą albo po ciemku, w tej szarzyźnie zza okna, albo przy intensywnym kolorowym oświetleniu, pomiędzy różowymi abażurami, złotymi lampkami. Do wyboru, do koloru; tak ciepło, że aż ciasno.
Jedna z najważniejszych scen filmu zostaje zainscenizowana w galerii sztuki współczesnej, wewnątrz instalacji wzorowanej na „Rodziskuˮ Natalii Bażowskiej – trochę wielkiej macicy, a trochę takim namiocie z kołdry, oświetlonym na pomarańczowo i czerwono. W tym macico-namiocie bohaterki zwierzają się sobie i zbliżają emocjonalnie. Ale scena działa przede wszystkim estetycznie: uświadamiasz sobie, że większość wnętrz jest kręcona w taki sposób, aby jedyną alternatywą dla polskiej szarugi było siedzenie pod kołdrą, kolejna godzina taką intuicję potwierdzi. Film spod tej kołdry nie wyjdzie, bynajmniej nie ze strachu: rzeczywistość wokół jest liberalna, kobiety chodzą do nieistniejących klubów lesbijskich. Zwrot do wnętrza – pod pierzynę, w celu odkrywania swojego ja – jest wyborem. Kto jednak takie namioty z kołdry w dzieciństwie budował, a potem przy latarce w nich przesiadywał, wie, jak szybko robi się tam duszno.
Nie wiadomo bowiem, czym właściwie „Ninaˮ miałaby oddychać, skąd czerpać energię – „niepożądane zwroty pożądaniaˮ określają zwroty akcji, ale to szkielet, szkieletem dwóch godzin się nie zapełni. Chajdas odrzuca misyjność i martyrologię; i dobrze, nic nie starzeje się na ekranie równie źle jak dydaktyka. Gorzej, że reszta społecznego kontekstu dryfuje wokół miłosnego trójkąta w formie pokawałkowanej i trochę przypadkowej, jakby pomiędzy kartki prostego scenariusza dostały się niechcący wycinki z nagłówkami z gazet. Temat starania się o dziecko szybko zostaje wyparty przez romans między kobietami; tym samym niepłodność staje się metaforą małżeńskiej pustki. Niedobrze. Samo macierzyństwo, zamiecione pod dywan razem z niepłodnością, powraca później w poetyce artystycznego zadumania; tu erupcja przemocy, tam jeden znaczący gest ręką, cięcie, potem milczenie, bo w takim kinie milczenie jest odpowiedzią na wszystko.
„Ninaˮ, reż. Olga Chajdas. Polska 2018, w kinach od 5 października 2018Nie chcę rozliczać „Ninyˮ ze społecznego (nie)zaangażowania; psychoanalityczne intuicje współscenarzystki Marty Konarzewskiej i niezdarne zatrzęsienie odwołań do „Pogardyˮ Jean-Luca Godarda wskazują na poszukiwanie filmowego języka miłości poza konwencją mimetyczno-realistyczną. Unosi mi jednak brew tak nonszalanckie potraktowanie niepłodności i rodzicielstwa w „polskim filmie lesbijskimˮ. „Ninaˮ używa tu chwytów z opery mydlanej; ale operom mydlanym wolno więcej, „Moda na sukcesˮ może sobie zinstrumentalizować jakieś zjawisko społeczne, bo jest niekończącą się plotką i paplaniną w dekoracjach z katalogu. Zresztą ostatecznie jedynym pragnieniem, które zostaje konsekwentnie wygrane, jest pragnienie Niny, aby nareszcie odnaleźć samą siebie. I Julia Kijowska opowiada o walce ze swoim kobiecym autosabotażem na tyle, na ile może, ale znowu: materiał przed nią ucieka. Rzeczywistość społeczna wyślizguje spod palców, okazuje hashtagiem, partnerzy kryją za archetypami ze stocka: „polski mąż, niesympatycznyˮ (Konopka), „dziewczyna bez zobowiązań, ale z papierosemˮ (Rycembel).
Jak już sobie powiedzieliśmy – pragnienia są złośliwe. Na przykład pragnienie filmu totalnie intymnego. Opowieści, która zanurzy się w spojrzeniach i gestach, blisko ciała, będzie mocno oddziaływać na zmysły, uruchomi podświadomość. A potem coś idzie nie tak, i na samym końcu filmu łania na zaśnieżonym poboczu patrzy melancholijnie w obiektyw. Pragnienia, te małe kolorowe trolle, znowu wywiodły nas w pole.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).