Czy „Kler” przyniesie katharsis?
fot. Bartosz Mrozowski, mat. dystr.

26 minut czytania

/ Film

Czy „Kler” przyniesie katharsis?

Jakub Majmurek i ks. Andrzej Luter

Luter: Smarzowski porywa się na fresk, uproszczony i momentami bardzo schematyczny. Majmurek: Smarzowski wchodzi w buty Wajdy, zajmuje pozycję reżysera narodowego, organizatora zbiorowej wyobraźni

Jeszcze 7 minut czytania

JAKUB MAJMUREK: Po obejrzeniu zwiastuna obawiałem się, czy „Kler” nie będzie „«Drogówką» w sutannach” albo lepiej zrealizowanym kinem w stylu Patryka Vegi. Seans szybko rozwiał te obawy. Smarzowski faktycznie w wielu miejscach wali łomem i siekierą, mamy jednak poczucie, że właśnie tak radykalne narzędzia są konieczne i przydatne w temacie, jaki porusza. Twórcom „Kleru” udało się stworzyć mocną wypowiedź na temat Kościoła katolickiego, splecionego w toksycznym uścisku z polską demokracją, a przy tym przedstawić historię trzech wielowymiarowych, złożonych postaci, którym – przy wszystkich ich winach – jakoś współczujemy i kibicujemy. Nawet makiawelicznemu księdzu Lisowskiemu w jego rozgrywkach w kurii z biskupem Mordowiczem.

Ks. ANDRZEJ LUTER: Naprawdę mu kibicujesz? Ja nie widzę w tej postaci nic sympatycznego.

MAJMUREK: Braciak potrafi nadać jej trzeci wymiar, a Smarzowski opowiada ten wątek tak sprawnie, że zmuszeni jesteśmy trzymać kciuki za grę ambitnego księdza, przez co tym mocniej wybrzmiewa ujawniona w końcu prawda o tej postaci. Trochę tak jak kibicujemy wbrew sobie Makbetowi albo Cersei Lannister. Przy tym, wbrew deklaracjom reżysera, to nie jest film ateistyczny. Gdy go oglądałem, przypomniał mi się wiersz T.S. Eliota „Hipopotam”:

Szerokoplecy hipopotam
Kałdunem swoim w mule tkwi;
Potężna zda się to istota,
A tylko z ciała jest i krwi.

Ciało i krew są kruche tak,
Podatne wstrząsom nerwów; ale
Kościół prawdziwy wiecznie trwa,
Bo zbudowany jest na skale. 

Hipopo łatwo zbłądzi w mgle
Cel materialny tropiąc wszędy,
Kiedy prawdziwy Kościół swe
Bez starań ściąga dywidendy.

W kolejnych strofach Eliot kontrastuje figurę hipopotama – symbol ziemskiej potęgi – z niebiańskim Kościołem, który w końcu sprawi, że także hipopotama „obmyje baranka krew”, unosząc go na skrzydłach ponad sawanny upadłej natury. Dla osoby niewierzącej Kościół jest z kolei właśnie hipopotamem – jedną z wielu ziemskich potęg, prowadzących grę o ziemskie wpływy. Do czego, jak każda instytucja, ma oczywiście prawo. W „Klerze” – od cytatu z Ewangelii w czołówce, po zakończenie z figurą chrystusowej ofiary i spojrzeniem z punktu widzenia „boskiego oka” – widać bardzo chrześcijańskie pragnienie, by Kościół był jednak czymś więcej niż ziemską potęgą. Kapłani atakowani są w „Klerze” za to, że zaprzepaścili jakiś wewnętrzny, pochodzący nie z tego świata „skarb Ewangelii”. To jest wypowiedź kogoś, kto ciągle nie dokonał skutecznego emocjonalnego rozwodu z wiarą. Smarzowski mówił zresztą w jednym z wywiadów, że nie interesują go ateiści, film kieruje do katolików.

LUTER: Chyba nadinterpretowujesz zakończenie. Ja nie widzę w nim teologicznych treści, choć zapewne będzie w różnoraki sposób interpretowane. Tematem filmu nie jest religia, duchowość, ale rozliczenie Kościoła jako instytucji i duchownych. Smarzowski nakręcił film antyklerykalny, co samo w sobie nie byłoby złe. Kościół potrzebuje przecież mądrego antyklerykalizmu, podkreślam: mądrego. Gdyby reżyser skupił się na wątku pedofilskim, mógłby powiedzieć coś bardziej istotnego, pogłębionego. Polski „Spotlight”, uczciwy film o tym, jak polski Kościół nie radził sobie z problemem pedofilii, mógłby zrobić wiele dobrego, byłby także szansą na głębsze potraktowanie problemu władzy w Kościele, jej wynaturzeń.

Smarzowskiego gubi jednak wszystkoizm – zamiast przedstawić konkretną historię, najbardziej nawet wobec Kościoła krytyczną, porywa się na fresk, uproszczony i momentami bardzo schematyczny, zbierający każdą możliwą pretensję wobec Kościoła w Polsce. Film ma tylko mocno uderzyć, i robi to. Nie mam nic przeciwko takiemu uderzeniu.

MAJMUREK: Ten zarzut można postawić niemal każdemu filmowi Smarzowskiego. Zagęszczenie zła, grzechu, różnych patologii to podstawowy środek jego polityki autorskiej od czasów „Wesela”. Każdy w zasadzie jego film to jakiś upadły mikrokosmos: polska prowincja lat 80. w „Domu złym”, współczesna Warszawa w „Drogówce”, gdzie bohater próbuje walczyć o ocalenie jakiejś podstawowej, wewnętrznej wolności. W „Klerze” takim bohaterem jest ksiądz Kukuła.

Ks. Andrzej Luter

Duszpasterz i publicysta; asystent kościelny Towarzystwa „Więź”, członek redakcji kwartalnika „WIĘŹ” i Zespołu Laboratorium WIĘZI. Autor książek „Ekspostkatolik” i „Kino wiecznie młode”. Publikuje także w „Tygodniku Powszechnym”, miesięczniku „Kino”, na portalu e-teatr.pl, w „Dialogu”, „Teatrze” i „Notatniku teatralnym”. Mieszka w Warszawie.

Jakub Majmurek
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Oko.press”, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”. Stale wspópracuje z Dwutygodnikiem.

LUTER: I od początku to był mój problem z kinem Smarzowskiego, o czym pisałem już przy „Weselu”. Mam na to papiery. W „Klerze” wszystkoizm działa szczególnie słabo. Co wnosi do filmu wątek księdza Trybusa – żyjącego w związku z gospodynią, uzależnionego od alkoholu prowincjonalnego proboszcza?

MAJMUREK: Stanowi kontrapunkt dla trójkąta Lisowski-Kukuła-Biskup. Pokazuje, że problem Kościoła to nie tylko szczyty władzy czy ekscesy pedofilii, ale także dramaty przemielonych przez instytucję księży gdzieś na głębokiej prowincji.

LUTER: Co to znaczy: „przemielonych przez instytucję”? Księża upadają bez „przemielania”, jak to nazywasz, bo są ludźmi – jak każdy – słabymi. Niezależnie od czasów, ustrojów jakiś procent księży zawsze odchodzi z kapłaństwa. Z mojego rocznika na 44 wyświęconych odeszło pięciu, to jest mniej więcej taki procent. Odeszli bez żadnego skandalu, wszyscy założyli rodziny. Ale zdarzają się też dramaty, po odejściu nie wszyscy znajdują sobie miejsce w życiu, czasu kapłaństwa – uwierz mi – nie da się tak łatwo zatrzeć. Celibat jest trudny. Powtarzam: księża odchodzą i będą odchodzić, ale to nie jest argument przeciw celibatowi. Wątek Trybusa nie mówi nic nowego, zwykła obyczajówka. Zdarzają się też księża mający problem z alkoholem, niektórzy z nich po leczeniu mówią o tym otwarcie i są znakomitymi duszpasterzami, niektórzy zatracają się. W „Klerze” wszystko to pokazane jest powierzchownie, plakatowo.

MAJMUREK: Może taki rachunek win jest po prostu potrzebny? Temat antyklerykalny był przecież w kinie po roku ’89 dość mocno zblokowany.

LUTER: Antyklerykazlim był zablokowany?! Kiedy?! Krytyka Kościoła to jeden z głównych motywów literatury i sztuki w Polsce od XIX wieku! Antyklerykalna jest też Biblia. Sam jestem antyklerykalny. Myślę, że to pojęcie jest po prostu bardzo różnie rozumiane.

„Kler” Wojciecha Smarzowskiego, fot. B. Mrozowski

MAJMUREK: Tak, ale kino po roku ’89 go nie podjęło, poza takimi wyjątkami jak „Femina” Szulkina czy ostatnio „Twarz” Szumowskiej. W okresie, gdy Kościół rósł w siłę w latach 90., antyklerykalizm zepchnięty został do niszy. Jeśli nawet dyskurs antyklerykalny przybierał masowy charakter – jak nakłady „Nie” w latach 90. – to był pozbawiony legitymacji w głównym nurcie debaty publicznej. Elity powszechnie zapierały się, że tygodnika Urbana nie czytają, a przy tym zapewniały, że są oburzone tym, co można tam przeczytać o kościelnej instytucji. Jeśli antyklerykalne motywy pojawiały się w miejscach o dużym kapitale kulturowym – np. galeriach sztuki, przy okazji takich wystaw jak „Irreligia”, czy w teatrze („Klątwa”) – to skala oddziaływania takich wydarzeń pozostawała dość wąska. „Kler” może stać się pierwszym takim przypadkiem, gdy twarda krytyka Kościoła przyjmuje jednocześnie masową i kulturowo zalegitymizowaną w głównym nurcie postać.

LUTER: Problem w tym, że Smarzowski tworzy obraz Kościoła nieprawdziwy. I nie chodzi o fakty pokazywane w filmie, wiele z nich mogło się zdarzyć, to jasne. Chodzi o atmosferę tego filmu. Nie wiem, jak to dokładnie określić. Ale wiesz, ja patrzę od wewnątrz, niedługo przypadnie 30. rocznica mojego kapłaństwa, i w takim świecie nigdy nie żyłem. Spotkałem wiele zła, krzywdy i podłości, jeszcze więcej dobra, tymczasem film usiłuje stworzyć jakąś uproszczoną rzeczywistość grozy. Żeby było jasne, Smarzowski jako wybitny artysta ma pełne prawo do swojej wizji, do „nieobiektywizmu”, zresztą sztuka nie może być obiektywna, ale ja mam prawo powiedzieć, że z mojego punktu widzenia jest to wizja fałszywa.

Zobacz na przykład, jak „Kler” pokazuje wiernych z prowincji: jako zastraszonych, pokornych, zahukanych, czapkujących przed księdzem wymierzającym ogromne ceny za usługi kościelne. To nie tylko jest głęboko klasistowskie, ale też po prostu nieprawdziwe. To wizja rodem z pozytywistycznej nowelki z XIX wieku. W XXI wierni naprawdę są wobec swoich kapłanów bardzo asertywni. Zwłaszcza na polskiej wsi. Wiem, Smarzowski chciał przez ten kontrast uwypuklić degenerację i zdzierstwo bohaterów filmu. Nikt nie traktuje dziś księży jak świętych, jak sugeruje w swoich licznych wywiadach Smarzowski. Jeśli chcielibyśmy mówić o relacjach księży i wiernych, musielibyśmy wejść także w problem przeżywania wiary, eucharystii, sakramentów, ale reżysera to nie interesuje, skupia się na patologiach. Ma do tego prawo.

MAJMUREK: Broniłbym tych obrazów, one pokazują odczuwane przez wielu wiernych doświadczenie Kościoła jako instytucji feudalnej.

LUTER: Nie na tym polega problem z feudalnością Kościoła we współczesnej Polsce. Feudałem może być biskup czy jakiś bogaty zakonnik-dyrektor, a nie ksiądz w typie Trybusa czy Kukuły. Naprawdę, ksiądz na prowincji, ale i w mieście, nie jest dziś feudałem. Może mieć wiele innych fatalnych wad, ale feudalizm to jest jednak klisza publicystyczna. Problemem jest pycha, która prowadzi do zagubienia istoty kapłaństwa. „Początkiem dramatu – jak mówił nieżyjący już abp Józef Życiński – jest przekonanie, że jesteśmy lepsi, więcej wiemy”. Ksiądz, który sądzi, że na mocy święceń staje się jakimś nadczłowiekiem, to dramat. Abp Życiński dodawał: „Chrystus powiedział: «Wy jesteście światłem świata», ale nie sugerował, że reszta to mrok”. Nie bez powodu pycha jest pierwszym wśród grzechów głównych, to od niej zaczyna się upadek człowieka, nie tylko duchownego.

Wprowadzając historię Trybusa, Smarzowski rozwadnia najbardziej celne wątki w filmie, te, w których dotyka realnych problemów polskiej eklezjologii. Pierwszy związany jest z doktryną specyficznie rozumianego „dobra Kościoła” . Wykoślawiona i wypaczona eklezjologia pojawia się wtedy, gdy instytucja sama siebie „dogmatyzuje”, zapominając o korzeniach, o tym, co stało u jej podstaw – od tego momentu zaczyna dominować mentalność korporacyjna. Mordowicz jest przykładem takiej pseudoeklezjologii: w imię „dobra Kościoła” zamiata się brudy pod dywan, niszczy się ludzi, idzie się na różne kompromisy i układy. Świetnie pokazuje to prawdziwa emocjonalnie scena z ofiarą pedofilii, którą biskup i urzędnicy kurii starają się złamać szantażem moralnym i odwieść od nagłaśniania sprawy. „Ludzie, co wy robicie” – to zdanie wykrzyczane przez ofiarę przeraźliwym szeptem prosto w twarz biskupa to najmocniejsza scena filmu. Znowu przywołam słowa abp. Życińskiego: „Czasem w Kościele w Polsce widzę ducha, który inspirował bolszewików, gdy mówili: «To, co służy utrwaleniu zdobyczy rewolucji, jest dobre». Nie, żadne zdobycze nie usprawiedliwiają pogardy dla człowieka, nienawiści, braku tej solidarności, w której wyraża się humanizm”.

Drugi kluczowy problem to mariaż tronu z ołtarzem, zawsze zabójczy dla Kościoła, a nie dla rządzących. Jedną z ważniejszych scen w filmie jest obraz końcowej mszy, na której pojawia się prezydent. Rozentuzjazmowany ksiądz krzyczy przez mikrofon: „Witamy pana prezydenta!”. To pan prezydent z małżonką stają w centrum liturgii – nie Chrystus. Nie można postawić Kościołowi silniejszego zarzutu. Smarzowski mógłby skończyć film w tamtym momencie, niestety nie może się powstrzymać przed tylko pozornie mocniejszym zakończeniem.

MAJMUREK: Też mam problem z zakończeniem i z całym ostatnim aktem. On nie może się skończyć, ma kilka punktów kulminacyjnych, zwyczajnie nuży. Finałowa scena jest kiczowata i wprowadza porównania – Ryszard Siwiec, władza Gomułki – których trudno na serio bronić jako diagnozy sytuacji w Polsce w 2018 roku. Jakkolwiek krytycznie byśmy oceniali splot tronu i ołtarza w III RP, episkopat nie jest jednak nowym KC.

Przy tym to właśnie wątek polityczny jest dla mnie – jako dla osoby spoza Kościoła – najciekawszy. Przeprowadziłem skuteczny i kompletny rozwód z tą instytucją na tyle dawno, że naprawdę nie interesuje mnie już ani trochę, czy księża piją albo przestrzegają celibatu. To zupełnie nie mój problem. Dlatego też mam poczucie, że w wielu miejscach „Kler” w ogóle nie mówi do mnie. Nie porusza tych emocjonalnych strun, jakie ma w sobie nosić założony przez reżysera widz. Ten film mówi do kogoś, kto ciągle może czuć się osobiście dotknięty, zdradzony nawet przez to, że ksiądz nie dorasta do przesłania Ewangelii. Mnie to obojętne – na dobre i na złe mój światopogląd nie przewiduje pozycji, jaką mógłby zająć jakikolwiek kapłan. Dotyka mnie za to wpływ Kościoła na państwo. „Kler” zostawia w tej kwestii niedosyt.

Weźmy wątek biskupa Mordowicza. Widzimy kościelnego barona ustawiającego sobie świecką władzę, brutalnego chama, przypominającego szefa podwarszawskiego gangu z kina z początku lat 90. Nie wiem, czy mocniejszego efektu nie przyniosłoby pokazanie biskupa, który za kulisami robi to samo co Mordowicz, ale jednocześnie ma sposób bycia subtelnego intelektualisty i dobrotliwego sybaryty, który zamiast rzucać mięsem cytuje teologów i poetów, a po nocach nie upija się wódą, tylko raczy najlepszymi winami. Problem wpływu Kościoła na demokrację nie zniknie, gdy dostaniemy mniej obcesowych w obejściu biskupów. Albo bardziej subtelnych intelektualnie duchowych liderów niż ojciec Rydzyk.

A jednocześnie Smarzowski w niektórych miejscach dotyka sedna problemu. W filmie jest jedna wybitna scena: publiczna spowiedź księdza Kukuły przed swoimi wiernymi. Kukuła mówi o tym, jak był w dzieciństwie wykorzystywany przez księdza, odgrywającego wybitną rolę w opozycji demokratycznej. W retrospekcjach widzimy tego, który molestował Kukułę, jak prowadzi mszę za ojczyznę w świątyni pełnej solidarnościowych sztandarów. Smarzowski celnie wskazuje tu, że niezdrowy splot polskiej sfery publicznej i Kościoła zaczyna się już w latach 80. Elitom opozycji demokratycznej wydaje się wtedy, że Kościół jest przestrzenią wolności w autorytarnym państwie i sojusznikiem w walce z jego władzą. I faktycznie czasem Kościół działa w ten sposób. Jednocześnie po roku ’89 wystawił polskiej demokracji słony rachunek za pomoc w jej narodzinach. Płacimy go do dzisiaj.

LUTER: Ale jaki rachunek? Lata 80. – gdy ja zaczynałem formację w seminarium – to był w Kościele czas prawdziwej wolności i otwartości, także dla niewierzących. W czasie stanu wojennego społeczeństwo właśnie w Kościele znajduje dla siebie przestrzeń wolności – nikt nie ma wtedy z tym problemu albo pomysłu, w jakim innym miejscu można by jej szukać. Faktem jest, że na początku lat 90. Kościół się pogubił. Próbował bezpośrednio ingerować w politykę. Ale to był czas, gdy wszyscy uczyliśmy się demokracji, myliły nam się role. Dziennikarze zasiadali w Sejmie, księża agitowali za konkretnymi kandydatami. Byłem wtedy młodym księdzem i z trudem tę sytuację znosiłem. Potem, mimo wielu zawirowań, wszystko się jakoś unormowało, przynajmniej do Smoleńska. Wtedy dopiero wraca polityczny Kościół, jaki – miałem nadzieję – już dawno w Polsce odszedł w przeszłość.

MAJMUREK: Nie zgodzę się, że to się dzieje dopiero przy okazji Smoleńska. Jeśli Kościół wyłącza się z bezpośredniej walki wyborczej (choć przez cały czas III RP można znaleźć agitujących księży), to także dlatego, że po prostu udaje się mu uzyskać od wszystkich sił politycznych to, na czym mu zależy: konkordat, zwrot zabranych przez PRL majątków, religię w szkołach, odpowiednie zapisy w prawie, z ustawodawstwem regulującym zdrowie reprodukcyjne kobiet na czele.

LUTER: To już sto razy słyszeliśmy. Zapytam prowokacyjnie: co jest złego w konkordacie? Kto z krytykujących czytał ten dokument? To umowa międzynarodowa, regulująca wiele kwestii. Zapewniam, że gdyby miały one być regulowane przez zwykłe ustawy, to mogłyby one przynieść – z punktu widzenia np. lewicy – znacznie gorsze rozwiązania niż obecnie. Zwłaszcza gdy władzę sprawuje partia obecnie panująca.

Nie można mieć do Kościoła pretensji o to, że wyraża w sferze publicznej bliskie mu wartości. Można go krytykować za formę, która jest często nie do zaakceptowania – wielokrotnie wstydziłem się po prostu, słysząc wystąpienia niektórych biskupów – ale sam fakt zabierania głosu w sprawach dla Kościoła ważnych nie może nikogo dziwić. Naprawdę, jeśli lewicy przeszkadza religia w szkołach (nie jesteśmy tu wyjątkiem w Europie, lekcje religii są w większości krajów) albo obecne ustawodawstwo w sprawie ochrony życia – to niech się w końcu zorganizuje, wygra wybory i to zmieni. Jako państwowiec będę takie prawo szanował, choć – oczywiście – będę je mocno krytykował.

„Kler” Wojciecha Smarzowskiego, fot. B. Mrozowski

MAJMUREK: Gdy SLD zliberalizowało dostęp do przerywania ciąży w latach 90., Kościół bardzo ostro protestował, aż ustawę obalił Trybunał Konstytucyjny.

LUTER: Protesty są normalnym środkiem, z którego w demokracji każdy ma prawo korzystać. Także wierni tworzący Kościół. Jeśli aborcja zostanie poprawnie osadzona w prawie, Kościół będzie się musiał pogodzić z tym, że takie jest prawo państwowe. Ale też Kościół będzie zawsze przeciwko niemu występował. Nie może być przecież inaczej…

MAJMUREK: By do zmian w tych wszystkich kwestiach doszło, konieczna jest przestrzeń do debaty. „Kler” może stać się wyzwalającym ją impulsem.

LUTER: Nie, widać już wyraźnie, że żadnej sensownej debaty „Kler” nie wywoła. Jeszcze zanim film wszedł do kin, wszystkie role zostały rozpisane. Jedni biorą go na sztandar swojej antyklerykalnej krucjaty, drudzy używają do tego, by podkreślić, jak bardzo bronią Kościoła. Wiadomo, co napiszą o filmie gazety prawicowe, ale niestety także te liberalne czy lewicowe. Sam Kościół ponosi za to ogromną winę, a szczególnie wielu hierarchów i duchownych wplątanych w podziały polityczne, i to po jednej stronie.

MAJMUREK: Nie wiem, czy to, co w „Gazecie Wyborczej” pisał o „Klerze” Tadeusz Sobolewski, pasuje do twojego schematu. To był głos zatroskanego chrześcijanina, uważnie czytającego ważny film, nie antyklerykalna agitka.

LUTER: Tadeusz Sobolewski to wyjątek. Zaraz po premierze filmu przeczytałem, że kto „gardłuje” przeciwko „Klerowi”, nie może się nazywać chrześcijaninem, a szczególnie ksiądz. To jakieś nowe kryterium, nowy dogmat? Czy to znaczy, że jeśli ja nie w pełni (podkreślam: nie w pełni) akceptuję film „Kler”, to nie jestem chrześcijaninem? Czy to autor chciał mi powiedzieć? Mam nadzieję, że tylko „tak mu się napisało” w ferworze polemicznym.

Kreowany jest dziś też mit męczeństwa filmu. Sieć pełna jest niesprawdzonych informacji o zakazach, jakie mają spotykać „Kler” w różnych miejscach w Polsce. Tymczasem film jest wyświetlany bez przeszkód i żadnych protestów. Nawet jak gdzieś jakiś głupi samorząd zakaże grania go w prowadzonym przez władze lokalne domu kultury, to przecież widz da sobie radę.

Niemal wszystkie wypowiedzi o filmie zostają zawłaszczone przez logikę polaryzacji. Widzę też to na swoim przykładzie – napisałem o filmie tekst na portalu „Więzi”, który dziś wykorzystują – wybierając wygodne dla siebie fragmenty – obie strony. Dla zilustrowania swojej tezy przytoczyły go „Wiadomości”, które „Klerowi” poświęciły ponad cztery minuty w głównym wydaniu. Z drugiej strony usłyszałem zarzut, że tekst o filmie wykorzystałem do „brutalnego ataku na swój Kościół”. Gdy mamy takie monologi, jaka debata jest możliwa? Wycofuję się, nie potrafię się w tym odnaleźć.

MAJMUREK: Debata to nie tylko felietony w „Sieciach”, „Do Rzeczy” czy – z drugiej strony – „Krytyce Politycznej” i „Gazecie Wyborczej”. Ona odbywa się na co dzień, wśród widowni. Po pierwszym weekendzie widać, jakim fenomenem odbiorczym stał się „Kler”. Ludzie masowo rzucili się do kin. Zobaczyło go już prawie milion osób, kiniarze mówią, że nie byli w stanie nadążyć. Gdyby nie to, że w wielu kinach po prostu zabrakło dla chętnych seansu, pewnie pękłby okrągły milion. „Kler” ustanowił rekord otwarcia, pobił Vegę i „50 twarzy Greya”. Smarzowski wchodzi w buty Wajdy, zajmuje pozycję reżysera narodowego, organizatora zbiorowej wyobraźni. Nawet jeśli nie nakręcił jeszcze żadnego obrazu, który w czysto artystycznych kategoriach dorównywałby „Popiołowi i diamentowi” czy „Człowiekowi z marmuru”, to z pewnością wie coś istotnego o współczesnych Polkach i Polakach.

Pójście na „Kler” staje się podobnym politycznym gestem, jak np. udział w czarnych protestach. Ludzie niezadowoleni z pozycji Kościoła w Polsce mają szansę, by się zobaczyć i policzyć. Sala kinowa, gdzie wyświetlany jest film, staje się przestrzenią wolności. Pomagają też w tym media społecznościowe. Widzowie dzielą się w nich swoimi wrażeniami z filmu, wrzucają zrzuty z ekranu, pokazujące seanse, na które wykupiono bilety. Wszystkie możliwe osoby publiczne, na co dzień filmem niezajmujące się wcale, wrzucają na Facebooka swoje minirecenzje.

Oczywiście, to nie zmieni z dnia na dzień stosunku ludzi do Kościoła. Ale może wytworzyć bardzo ciekawą społeczną i polityczną dynamikę. Zwłaszcza, że film trafia w moment, gdy coraz bardziej widać, że Polska nie jest wyjątkiem i wyraźnie zachodzą w niej procesy sekularyzacyjne typowe dla zachodnich społeczeństw rozwiniętych. Kościół katolicki traci władzę nad wieloma wiernymi, osoby niewierzące z grupy mieszczącej się w granicach błędu statystycznego stają się największą niekatolicką mniejszością. Powiększa się luka między religijnością młodszego pokolenia i tych starszych.

Smarzowski pokazuje w swoich filmach rzeczywistość, w której patologia nabrzmiewa tak bardzo, aż świat przedstawiony nieraz dosłownie eksploduje, jak szambo w finale „Wesela”. „Kler” przynosi taki wybuch w obszarze patologicznego splotu polskiej sfery publicznej i Kościoła. Dla wielu osób to jest jak otworzenie okna w długo niewietrzonym pokoju. Nawet jeśli obecna polaryzacja utrudnia debatę, to wszystko, co dzieje się wokół tego filmu, może mieć katartyczny potencjał. Jeśli nie dla samego Kościoła, to dla polskiej sfery publicznej.

LUTER: Żadnego katharsis w związku z „Klerem” nie będzie, niestety. Wśród wielu księży narasta jakiś podskórny bunt, nie od dziś zresztą, bo „instytucja” dopuściła do sytuacji dramatycznej, a to oni, księża szeregowi, są na pierwszej linii frontu, mają codzienny kontakt z ludźmi, nie hierarchowie. Bunt się tli, a iskry w popiołach potrafią przerodzić się w ogień. Ale ci sami duchowni odbiorą „Kler” jako niesprawiedliwy, i trudno się im dziwić. Ten film nie jest jednak oczyszczający, zresztą jestem pewien, że reżyserowi na tym nie zależało. Zrealizował ze swojego punktu widzenia dzieło demaskatorskie, tylko tyle i aż tyle. „Kler” na pewno odegra ważną rolę społeczną, ale nie katartyczną. Poza tym film ten stał się orężem w walce politycznej. Poważny publicysta napisał, że „Kler” – uwaga! – „pokona PiS”. Delikatnie mówiąc, to bardzo uproszczone myślenie.

Jakubie, my w tej rozmowie też przerzucamy się argumentami za i przeciw. Najbliższa jest mi opinia, którą wyraził kilka dni temu biskup opolski Andrzej Czaja. Był na filmie, obejrzał go bez uprzedzeń, nie wnikając w intencje reżysera, bo one już właściwie nie mają znaczenia, film żyje swoim życiem. Biskup Czaja zapytał siebie jako człowiek wierzący, co Bóg chce mu przez ten obraz powiedzieć? Otrzymaliśmy obraz tych duchownych, którzy w swoim kapłaństwie się wynaturzyli, „wilków w owczej skórze”. Reżyser „stworzył katalog patologii, które przez sam fakt, że istnieją w Kościele, nie mogą być lekceważone”. Fakt, że takie sytuacje mają miejsce w Kościele, boli. Powstaje w człowieku bunt, ale – dodawał bp Czaja – „jako biskup muszę powiedzieć, że z takimi patologiami też mam do czynienia. Ten film na pewno nie uczynił mnie gorszym, ale jeszcze bardziej zmotywował, żeby do takich rzeczy nie dochodziło. Nie mogą być one zamiatane pod dywan”. Jeśli spojrzymy na ten film oczami wiary, mimo że reżyser się od niej odżegnuje, „Kler” może stać się wezwaniem do nawrócenia. „Mnie ten film nie zgorszył ani nie uczynił mnie gorszym – mówi na koniec bp Czaja – na pewno zmobilizował do wielu przemyśleń, do bardzo konkretnych postanowień, do rachunku sumienia. Ja nikogo do tego filmu nie namawiam ani nie zakazuję, każdy jest wolny. Jezus nie poszedłby na ten film, ale Jezus ciągle to ogląda, Jezus apeluje do nas – skończcie z tym, ja tego nie chcę już oglądać”.

Kościół wymaga „odklerykalizowania”, mówimy o tym nie od dziś. Co to znaczy „odklerykalizować”? To znaczy odrzucić to, co zbutwiało, zgniło, powrócić do korzeni ewangelicznych. Zaszczuty ksiądz Kukuła mówi do młodego wikarego: „Dopóki będziesz służył ludziom, będziesz dobrym księdzem”.

A co do katharsis w Kościele, to moją nadzieją jest przede wszystkim papież Franciszek, a nie film Smarzowskiego, bo w Polsce nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Poza tym, Jakubie, mam jeszcze Ewangelię i staram się o niej nie zapominać.

Fragmenty „Hipopotama” T.S. Eliota w przekładzie Jerzego Zagórskiego

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).