Przez kilkanaście miesięcy kina zamykały się tuż przed nosem Elizy Hittman. Po zrobieniu furory na zeszłorocznych festiwalach w Sundance i Berlinie jej film „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” tułał się pomiędzy przesuwanymi festiwalami, co rusz uchylanymi i zatrzaskiwanymi oknami dystrybucji; sama data polskiej premiery dryfowała w tę i we w tę, film miał wejść do kin w grudniu, w październiku, w czasie protestów, ze względu na tematykę przeniesiono premierę na listopad, ale wtedy kina znowu się zamknęły. Teraz będzie można „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” obejrzeć w kinach, film jest też od jakiegoś czasu dostępny na platformach streamingowych. Moja fantazja sprzed roku o Ważnej Premierze, na którą się biegnie do kina, aby potem Dyskutować, wydaje się dziś trochę odklejona od rzeczywistości – ale też odsłania żałośnie tęsknotę za filmami, które mają szansę na wślizgnięcie się do debaty publicznej. Ta zresztą się przez ten rok fundamentalnie przesunęła i może powinnam już zadawać inne pytania. Na przykład zżera mnie ciekawość dorosłego, czy film chwyci wśród rówieśników nastoletnich bohaterek, czy jakaś młodzież go w ogóle zobaczy, a jeśli tak, to czy przyjmie jako swój?
Fabuła jest prosta, żeby nie powiedzieć: archetypiczna. Siedemnastoletnia Autumn (Sidney Flanigan) podróżuje z kuzynką (Talia Ryder) z małego miasteczka w Pensylwanii do Nowego Jorku, aby usunąć ciążę; w swoim rodzinnym stanie, jako nieletnia, potrzebuje na to zgody rodzica. Nie dowiadujemy się wprost, dlaczego woli tak wyczerpującą podróż od poproszenia matki o pomoc – metodą Hittman jest raczej obserwowanie milczenia, podglądanie braku. Komunikacja pomiędzy matką a córką jest wątła, z facetem matki jest zresztą coś nie tak i nie wygląda na to, by kobieta miała jakieś zasoby, by postawić się światu w imieniu córki lub własnym. Ale film nigdy nie podpiera tej (tak brutalnie pospolitej, że prawie znaturalizowanej) dysfunkcji dodatkowymi fabularnymi podpórkami. Jest jak jest i Autumn musi sobie radzić sama; jej ciało nie jest w końcu własnością żadnego dorosłego – choć prawo stanu Pensylwania zdaje się myśleć odwrotnie, nie zapewniając żadnej opieki tym, którzy z jakichś względów nie mogą liczyć na wsparcie opiekuna.
Rok temu, po festiwalu w Berlinie, na którym film został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem, polscy recenzenci pisali, że jest „wyważony” i „nie staje po żadnej ze stron”. Ciekawe, jak będzie teraz, z krajobrazem odmienionym o PRO ABO bazgroły na murach, błyskawice z choinkowych lampek w oknach i serduszkowe bobasy na każdej możliwej powierzchni reklamowej. Bo sam film, oczywiście, staje po bardzo konkretnej stronie i jest otwarcie polityczny: akcja posuwa się metodycznie wzdłuż tabelki biurokratycznych komplikacji, na litość boską. To film o uzupełnianiu formularzy: procedurach, które dają pole nadużyć i przemocy, i procedurach, które rzeczywiście pomagają, a nawet pozwalają zobaczyć rzeczy na nowo, jaśniej, ostrzej. (Tytułowe „nigdy, rzadko, czasami, zawsze” też jest frazą z formularza). To film, który przenika potrzeba przejrzystego, precyzyjnego prawa, łatwego dostępu do opieki zdrowotnej i kompetentnych pracowników systemu. Autumn nie urodziła się w Polsce w pierwszej dekadzie XXI wieku i nawet nie musi przebijać się przez mur kryminalizujących ją uprzedzeń; urodziła się w świecie, w którym aborcja niby jest legalna, tyle że niekoniecznie łatwo dostępna dla osób biednych, nieletnich i z prowincji. Autumn wie, czego chce. Umie (samodzielnie) zdobyć potrzebne jej informacje, ma bezkompromisowe wsparcie bliskiej (chociaż również nieletniej) osoby i oszczędności z popołudniowej pracy w supermarkecie (praca dziecka po szkole jako jedyna szansa na samostanowienie, o tym też można by długo). Ale coś ciągle idzie nie tak: okłamana w miejscowym ośrodku zdrowia, musi radzić sobie z lawiną nieprzewidzianych utrudnień, które roztrzaskują i tak już napięty plan nowojorskiej wyprawy. Wymiętoszone ruloniki dolarów znikają z sakiewki równie szybko, jak jednodniowa wycieczka zamienia się w kilkudniowe tułanie po wielkim mieście.
Co ciekawe, patriarchalna sieć w filmie napina się nie tylko wzdłuż płci, ale też wieku; los Autumn jako osoby nieletniej jest niemal zupełnie zależny od woli, obecności/nieobecności dorosłych (reprezentowanych zresztą głównie przez kobiety, matkę i personel medyczny). Ten wątek dużo mniej wybrzmiewa w recepcji „Nigdy, rzadko…”, a przecież Hittman jest wyczulona na społeczne, polityczne implikacje nieletniości tak samo, jak jest wrażliwa na płeć: kołem zamachowym fabuły jest przecież bariera wieku. Podział na nieletnich i dorosłych pracuje tu jako kategoria analogiczna do płci czy klasy: to dominacja dorosłych nad dziećmi, ich domyślna decyzyjność w procesie podejmowania wyboru przez osobę nieletnią jest tutaj najbardziej znaturalizowaną przemocą, oczywistą jak oddychanie. Jako dziewczyny bohaterki przyzwyczajone są do – właściwie zrytualizowanego – molestowania przez menedżera w supermarkecie. Jako osoba nieletnia Autumn będzie tylko trochę zbita z tropu, gdy dowie się, że pseudotroskliwa pani w miejscowej przychodni okłamała ją co do stanu jej ciąży, zamieniając osiemnasty tydzień na dziesiąty. Dorośli są dla nastoletnich bohaterek ludźmi z fundamentalnie innej grupy społecznej – niewrażliwi na te różnice w prawie tak samo, jak mężczyźni i chłopcy pozostają nonszalanccy wobec różnicy płci. Kiedy Autumn nareszcie trafia na kompetentne pracowniczki nowojorskich klinik, kobiety, które dają jej czas, zadają spokojnie pytania i zapewniają o jej i tylko jej decyzyjności – jest w tym poczucie niesamowitości na granicy dyskomfortu. Sypią się skrypty obliczone na samodzielność i samowystarczalność. Autumn skorzysta z tego, co jej najbardziej potrzebne, ale widać, że nie umie poprosić o więcej, bo brak zaufania do dorosłych jest wpisany w strukturę jej rzeczywistości społecznej.
Pozostaje mroźny marzec na mieście: plan wyprawy się sypie, to, co domyślne, okazuje się nieludzko trudne, miasto, które nigdy nie śpi, okazuje się miastem, w którym nie można spać, bo przestrzeń, która niby jest publiczna, wcale tak publiczna nie jest, a na dworze wciąż leżą górki zlodowaciałego śniegu. Autumn i Skyler tułają się po dworcach, walczą o strzęp snu w nocnym metrze. Eliza Hittman jest z Brooklynu i swoje dwa pierwsze filmy, „It Felt Like Love” oraz „Beach Rats”, poświęciła zapyziałym krawędziom swojej rodzinnej metropolii. Tymczasem w „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” udało jej się pokazać Nowy Jork z perspektywy przyjezdnych, jako miasto rzeczywiście obce, przez pryzmat „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”, reż. Eliza Hittman. USA 2020, na vod od stycznia 2021nieoswojonej komunikacji miejskiej, mapek metra i automatów biletowych, obco brzmiącego zgiełku, rusztowań, tłoku, wszystkich nie-miejsc typu poczekalnie, publiczne toalety, schody, przejścia podziemne i dworcowe centra handlowe po zamknięciu. Francuska operatorka Hélène Louvart lubi pracować na taśmie 16 mm, która działa na mój pandemiczny mózg jak lep: oko wczepia się w chropowatość obrazu, jakby można było wyciągnąć rękę i poczuć groch taśmy pod palcami, dotknąć światła i tego marcowego chłodu. Kamera towarzyszy dziewczynom w miękkich zbliżeniach, ale film nie wchodzi im do głów, zatrzymując się na granicy pomiędzy intymnością a dystansem. Całą opowieść przenika poczucie potwornego wycieńczenia, pracujących na pełnych obrotach mechanizmów obronnych – debiutująca na ekranie Flanigan gra tak, jakby była zbyt zmęczona, by mówić, i zbyt zmęczona, by zasnąć.
Zmysłowa wrażliwość tego filmu, jego, można by rzec, cielesność – wykraczająca daleko poza samą tematykę – powinna czynić go przytłaczającym i pesymistycznym nie do zniesienia. A jednak tak nie jest. Istnieją opowieści o wszechobecnej opresji i ponadczasowych wzorcach zła, od których – niezależnie od jednostkowych losów fikcyjnych lub nie bohaterów – nie da się uciec. I są opowieści, które otwierają na inne światy, przeciwko tępemu determinizmowi, przekonaniu, że nie da się nic zrobić, że coś zawsze było, jest i będzie. Film Elizy Hittman sytuuje się pomiędzy tymi biegunami: nastolatka w Nowym Jorku i tak będzie musiała wygrzebać z kieszeni nieprzyzwoicie grube hajsy. Ale to wciąż opowieść osnuta wokół jednej różnicy prawnej: czyli o tym, że można coś urządzić inaczej, przeciwko naturalizacji niesprawiedliwości.