Lat siedemnaście

9 minut czytania

/ Film

Lat siedemnaście

Klara Cykorz

Autumn nie urodziła się w Polsce w pierwszej dekadzie XXI wieku i nawet nie musi przebijać się przez mur kryminalizujących ją uprzedzeń; urodziła się w świecie, w którym aborcja niby jest legalna, tyle że niekoniecznie łatwo dostępna dla osób biednych, nieletnich i z prowincji

Jeszcze 2 minuty czytania

Przez kilkanaście miesięcy kina zamykały się tuż przed nosem Elizy Hittman. Po zrobieniu furory na zeszłorocznych festiwalach w Sundance i Berlinie jej film „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” tułał się pomiędzy przesuwanymi festiwalami, co rusz uchylanymi i zatrzaskiwanymi oknami dystrybucji; sama data polskiej premiery dryfowała w tę i we w tę, film miał wejść do kin w grudniu, w październiku, w czasie protestów, ze względu na tematykę przeniesiono premierę na listopad, ale wtedy kina znowu się zamknęły. Teraz będzie można „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” obejrzeć w kinach, film jest też od jakiegoś czasu dostępny na platformach streamingowych. Moja fantazja sprzed roku o Ważnej Premierze, na którą się biegnie do kina, aby potem Dyskutować, wydaje się dziś trochę odklejona od rzeczywistości – ale też odsłania żałośnie tęsknotę za filmami, które mają szansę na wślizgnięcie się do debaty publicznej. Ta zresztą się przez ten rok fundamentalnie przesunęła i może powinnam już zadawać inne pytania. Na przykład zżera mnie ciekawość dorosłego, czy film chwyci wśród rówieśników nastoletnich bohaterek, czy jakaś młodzież go w ogóle zobaczy, a jeśli tak, to czy przyjmie jako swój?

Fabuła jest prosta, żeby nie powiedzieć: archetypiczna. Siedemnastoletnia Autumn (Sidney Flanigan) podróżuje z kuzynką (Talia Ryder) z małego miasteczka w Pensylwanii do Nowego Jorku, aby usunąć ciążę; w swoim rodzinnym stanie, jako nieletnia, potrzebuje na to zgody rodzica. Nie dowiadujemy się wprost, dlaczego woli tak wyczerpującą podróż od poproszenia matki o pomoc – metodą Hittman jest raczej obserwowanie milczenia, podglądanie braku. Komunikacja pomiędzy matką a córką jest wątła, z facetem matki jest zresztą coś nie tak i nie wygląda na to, by kobieta miała jakieś zasoby, by postawić się światu w imieniu córki lub własnym. Ale film nigdy nie podpiera tej (tak brutalnie pospolitej, że prawie znaturalizowanej) dysfunkcji dodatkowymi fabularnymi podpórkami. Jest jak jest i Autumn musi sobie radzić sama; jej ciało nie jest w końcu własnością żadnego dorosłego – choć prawo stanu Pensylwania zdaje się myśleć odwrotnie, nie zapewniając żadnej opieki tym, którzy z jakichś względów nie mogą liczyć na wsparcie opiekuna.

Rok temu, po festiwalu w Berlinie, na którym film został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem, polscy recenzenci pisali, że jest „wyważony” i „nie staje po żadnej ze stron”. Ciekawe, jak będzie teraz, z krajobrazem odmienionym o PRO ABO bazgroły na murach, błyskawice z choinkowych lampek w oknach i serduszkowe bobasy na każdej możliwej powierzchni reklamowej. Bo sam film, oczywiście, staje po bardzo konkretnej stronie i jest otwarcie polityczny: akcja posuwa się metodycznie wzdłuż tabelki biurokratycznych komplikacji, na litość boską. To film o uzupełnianiu formularzy: procedurach, które dają pole nadużyć i przemocy, i procedurach, które rzeczywiście pomagają, a nawet pozwalają zobaczyć rzeczy na nowo, jaśniej, ostrzej. (Tytułowe „nigdy, rzadko, czasami, zawsze” też jest frazą z formularza). To film, który przenika potrzeba przejrzystego, precyzyjnego prawa, łatwego dostępu do opieki zdrowotnej i kompetentnych pracowników systemu. Autumn nie urodziła się w Polsce w pierwszej dekadzie XXI wieku i nawet nie musi przebijać się przez mur kryminalizujących ją uprzedzeń; urodziła się w świecie, w którym aborcja niby jest legalna, tyle że niekoniecznie łatwo dostępna dla osób biednych, nieletnich i z prowincji. Autumn wie, czego chce. Umie (samodzielnie) zdobyć potrzebne jej informacje, ma bezkompromisowe wsparcie bliskiej (chociaż również nieletniej) osoby i oszczędności z popołudniowej pracy w supermarkecie (praca dziecka po szkole jako jedyna szansa na samostanowienie, o tym też można by długo). Ale coś ciągle idzie nie tak: okłamana w miejscowym ośrodku zdrowia, musi radzić sobie z lawiną nieprzewidzianych utrudnień, które roztrzaskują i tak już napięty plan nowojorskiej wyprawy. Wymiętoszone ruloniki dolarów znikają z sakiewki równie szybko, jak jednodniowa wycieczka zamienia się w kilkudniowe tułanie po wielkim mieście.

„Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”, reż. Eliza Hittman

Co ciekawe, patriarchalna sieć w filmie napina się nie tylko wzdłuż płci, ale też wieku; los Autumn jako osoby nieletniej jest niemal zupełnie zależny od woli, obecności/nieobecności dorosłych (reprezentowanych zresztą głównie przez kobiety, matkę i personel medyczny). Ten wątek dużo mniej wybrzmiewa w recepcji „Nigdy, rzadko…”, a przecież Hittman jest wyczulona na społeczne, polityczne implikacje nieletniości tak samo, jak jest wrażliwa na płeć: kołem zamachowym fabuły jest przecież bariera wieku. Podział na nieletnich i dorosłych pracuje tu jako kategoria analogiczna do płci czy klasy: to dominacja dorosłych nad dziećmi, ich domyślna decyzyjność w procesie podejmowania wyboru przez osobę nieletnią jest tutaj najbardziej znaturalizowaną przemocą, oczywistą jak oddychanie. Jako dziewczyny bohaterki przyzwyczajone są do – właściwie zrytualizowanego – molestowania przez menedżera w supermarkecie. Jako osoba nieletnia Autumn będzie tylko trochę zbita z tropu, gdy dowie się, że pseudotroskliwa pani w miejscowej przychodni okłamała ją co do stanu jej ciąży, zamieniając osiemnasty tydzień na dziesiąty. Dorośli są dla nastoletnich bohaterek ludźmi z fundamentalnie innej grupy społecznej – niewrażliwi na te różnice w prawie tak samo, jak mężczyźni i chłopcy pozostają nonszalanccy wobec różnicy płci. Kiedy Autumn nareszcie trafia na kompetentne pracowniczki nowojorskich klinik, kobiety, które dają jej czas, zadają spokojnie pytania i zapewniają o jej i tylko jej decyzyjności – jest w tym poczucie niesamowitości na granicy dyskomfortu. Sypią się skrypty obliczone na samodzielność i samowystarczalność. Autumn skorzysta z tego, co jej najbardziej potrzebne, ale widać, że nie umie poprosić o więcej, bo brak zaufania do dorosłych jest wpisany w strukturę jej rzeczywistości społecznej.

Pozostaje mroźny marzec na mieście: plan wyprawy się sypie, to, co domyślne, okazuje się nieludzko trudne, miasto, które nigdy nie śpi, okazuje się miastem, w którym nie można spać, bo przestrzeń, która niby jest publiczna, wcale tak publiczna nie jest, a na dworze wciąż leżą górki zlodowaciałego śniegu. Autumn i Skyler tułają się po dworcach, walczą o strzęp snu w nocnym metrze. Eliza Hittman jest z Brooklynu i swoje dwa pierwsze filmy, „It Felt Like Love” oraz „Beach Rats”, poświęciła zapyziałym krawędziom swojej rodzinnej metropolii. Tymczasem w „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” udało jej się pokazać Nowy Jork z perspektywy przyjezdnych, jako miasto rzeczywiście obce, przez pryzmat „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”, reż. Eliza Hittman„Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”, reż. Eliza Hittman. USA 2020, na vod od stycznia 2021nieoswojonej komunikacji miejskiej, mapek metra i automatów biletowych, obco brzmiącego zgiełku, rusztowań, tłoku, wszystkich nie-miejsc typu poczekalnie, publiczne toalety, schody, przejścia podziemne i dworcowe centra handlowe po zamknięciu. Francuska operatorka Hélène Louvart lubi pracować na taśmie 16 mm, która działa na mój pandemiczny mózg jak lep: oko wczepia się w chropowatość obrazu, jakby można było wyciągnąć rękę i poczuć groch taśmy pod palcami, dotknąć światła i tego marcowego chłodu. Kamera towarzyszy dziewczynom w miękkich zbliżeniach, ale film nie wchodzi im do głów, zatrzymując się na granicy pomiędzy intymnością a dystansem. Całą opowieść przenika poczucie potwornego wycieńczenia, pracujących na pełnych obrotach mechanizmów obronnych – debiutująca na ekranie Flanigan gra tak, jakby była zbyt zmęczona, by mówić, i zbyt zmęczona, by zasnąć.

Zmysłowa wrażliwość tego filmu, jego, można by rzec, cielesność – wykraczająca daleko poza samą tematykę – powinna czynić go przytłaczającym i pesymistycznym nie do zniesienia. A jednak tak nie jest. Istnieją opowieści o wszechobecnej opresji i ponadczasowych wzorcach zła, od których – niezależnie od jednostkowych losów fikcyjnych lub nie bohaterów – nie da się uciec. I są opowieści, które otwierają na inne światy, przeciwko tępemu determinizmowi, przekonaniu, że nie da się nic zrobić, że coś zawsze było, jest i będzie. Film Elizy Hittman sytuuje się pomiędzy tymi biegunami: nastolatka w Nowym Jorku i tak będzie musiała wygrzebać z kieszeni nieprzyzwoicie grube hajsy. Ale to wciąż opowieść osnuta wokół jednej różnicy prawnej: czyli o tym, że można coś urządzić inaczej, przeciwko naturalizacji niesprawiedliwości.