Ciasteczka w piramidkę
fot. Michał Korta

21 minut czytania

/ Obyczaje

Ciasteczka w piramidkę

Magdalena Piekara

Czym jest ten słynny „kompromis aborcyjny”? Czym jest to sformułowanie, które najczęściej bezrefleksyjnie powtarzamy, nie zdając sobie sprawy, że utrwalamy, każdym jego użyciem, jeśli nie paskudne kłamstwo, to przynajmniej manipulację językową?

Jeszcze 5 minut czytania

Młodzi ludzie, z którymi rozmawiam, nie używają pojęcia „kompromis aborcyjny”. Pewnie dlatego, że nie oglądają nudnych programów telewizyjnych, w których grupa mężczyzn w dojrzałym wieku porozumiewa się językiem zrozumiałym wyłącznie dla nich, przez nich stworzonym, językiem unieważniającym i deprecjonującym inne dyskursy. Ta nieustannie się konstruująca „rada starszych” (złożona zarówno z dziennikarzy, jak i polityków oraz duchowieństwa) tworzy od lat język wraz ze słownikiem, regułami i wzorcami, taki, który nie tylko nie opisuje świata, nie wyjaśnia go w żaden sposób, ale, przez użycie eufemizmów i mowy ezopowej, rozwadnia istotę rzeczy. Język w tym ujęciu przestaje cokolwiek znaczyć, uniemożliwia komunikację, dialog i ostatecznie porozumienie. Buduje ostre opozycje, nie pozwala na subtelności, na wątpliwości, upraszcza skomplikowane, utrudnia możliwość jednostkowego wyboru. Najlepiej zauważalne było to w momencie przejęcia pojęcia „gender”, gdy termin z obszaru nauk humanistycznych i społecznych nagle, przede wszystkim po słynnym liście biskupów, stał się „ideologią”, straszną, brutalną, prowadzącą do masturbacji przedszkolaków i przymuszania chłopców do noszenia spódniczek z tiulu.

Protestujący dziś młodzi ludzie od najmłodszych lat funkcjonują w tym świecie absurdów, być może dlatego musieli znaleźć własny wyraz ekspresji, formułowania haseł, stworzyć inny język, taki, który jest całkowicie niezrozumiały, a tym samym niebezpieczny dla grupy monopolizującej komunikację i tyranizującej mowę. Dlatego właśnie ci samozwańczy archonci próbują zdeprecjonować, ośmieszyć i unieważnić to, co ich niepokoi, co im zagraża – nie są w stanie przyjąć czegoś, co nie stosuje się do ich sztywnych reguł. Każde odstępstwo jest buntem, każdy przejaw swobody – już rewolucją. Jednak to przestało działać, a przynajmniej mam taką nadzieję. Wierzę w to, że wypowiedź jednego z senatorów o protestujących: „Pokolenie młodsze od Windowsa nie czyta, nie ma świadomości historycznej”, zostanie po prostu zapomniane, jako słowa niezasługujące na jakąkolwiek uwagę tych, którzy ewentualnie rzucą mu ze śmiechem, żeby „wdepnął w lego”.

W jaki więc sposób miałabym właśnie tym młodym ludziom, którzy od kilku dni wieczorami tłumnie spacerują, opowiedzieć o terminie „kompromis aborcyjny”? Jak młodym kobietom pełnym siły, pasji i energii przypomnieć początek historii, w której znalazły się już w chwili urodzenia, a jej grozę naprawdę pojęły wraz z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego? Najpewniej sama już od lat mam węzeł na gardle, obrożę, której w zasadzie nie zauważam. Hamuję się, powstrzymuję, czasem cedzę przez zęby, żeby nie urazić np. czyichś uczuć. Miarkuję więc ton głosu, powstrzymuję jędrność języka, staram się nie używać wulgaryzmów, łagodzę metafory, zaokrąglam zdania. Przypominam sobie słowa Stanisława Barańczaka „Jeszcze nie jest tak źle; jeszcze można wybierać każdego ranka [...] jeszcze nie jest tak źle, można się jeszcze ubrać, w co kto lubi”, a sekundę później wiem, że musiałabym to powiedzieć dziewczynie w krótkiej spódnicy, która „prowokowała” i „jest sobie sama winna”, albo chłopakowi w rurkach wyzwanemu od „pedałów” i oplutemu na ulicy.

Moje pokolenie, być może, było za mało podejrzliwe wobec codziennej rzeczywistości, która „ma swoje sposoby, by uczynić nas bezmyślnymi i zmusić, byśmy stali się wobec niej bezrefleksyjni, nierozumni, rzuceni w zdarzenia, które niepostrzeżenie kierują nami. Cichcem. A my nie protestujemy, bo tego nie zauważamy”, jak pisze Jolanta Brach-Czaina w „Szczelinach istnienia”. Przyzwyczajaliśmy się, uspokajaliśmy, obrastaliśmy w tłuszczyk, jak Zbyszko w dramacie Zapolskiej („I nie będę zielony, ale nalany tłuszczem i nalany teoriami i będę mówił dużo o Bogu...”). A niektórzy z nas naprawdę uwierzyli, że „kompromis aborcyjny” istnieje i ma sens.

***

Nie jestem pewna, od którego momentu miałabym zacząć moją historię związaną z pojęciem „kompromisu aborcyjnego”. Może od tego, gdy po wyborach w 1989 roku moja mama powiedziała, że „teraz jesteśmy u siebie i nie będzie już wymówek, że nam ktoś coś zrobił”, i zaproponowała działalność polityczną. Nie zaczęłyśmy od razu (tata wyraził désintéressement, podobnie siostra), dopiero po wyborach prezydenckich w 1991 roku. Opcja była jedna, mama była uczestniczką spotkań Klubu Inteligencji Katolickiej, dlatego wybrała Unię Demokratyczną, gdzie trafiłam do młodzieżówki. Byłam najmłodsza, a na dodatek byłam jedyną dziewczynką. Moi czterej starsi koledzy (tak, była to naprawdę nieduża młodzieżówka) byli studentami, najczęściej dość prestiżowych studiów, głównie prawa. Chodzili w garniturach, energicznie i dobitnie zabierali głos na zebraniach, akcentowali swoje zdanie, brali udział w dyskusjach ze swobodą, której niesamowicie im zazdrościłam. Ja, będąca typem osoby zadaniowej, zapisywałam się na dyżury w biurze poselskim, odbierałam telefony, umawiałam interesantów, odkurzałam, zamiatałam podłogę, raz nawet umyłam okna. Moi koledzy z młodzieżówki w tym czasie występowali w lokalnych rozgłośniach radiowych, komentowali wydarzenia polityczne w prasie. Nie miałam im tego za złe, a skądże, byli przecież nieco starsi, bardzo śmiali, rzutcy, bardziej wygadani. Jak mi się wydawało, mieli sporo do powiedzenia.

Byłam niewidzialna, ale miałam wrażenie, że uczestniczę w czymś istotnym, byłam przekonana, że każdy w tamtym czasie powinien robić to, w czym jest dobry. No i robiłam. Pamiętam zamieszanie w te dni, w które pojawiał się, dojeżdżający z Krakowa i Warszawy, poseł. Puste biuro wypełniało się ludźmi, prawie wszyscy palili papierosy, wszyscy pili parzoną w szklankach kawę plujkę. Dużo mężczyzn, niewiele kobiet. Polecono mi zrobić kawę parlamentarzyście. Zrobiłam, a jakże, pewnie w filiżance z duraleksu, a na talerzyk wsypałam Delicje. Upomniano mnie, uczyniła to sama pani przewodnicząca naszego miejskiego oddziału partii: „Ciasteczka należy układać w piramidkę” – powiedziała. Patrzyłam osłupiała, gdy je układała, pokazując mi, jak – w przyszłości – mam to robić. Ciasteczka? Na nietłukącym się talerzyku? To jest ważne? Dzwoni telefon, kolejni ludzie stoją w przedsionku, zadają pytania, niecierpliwią się, a ja mam układać ciasteczka dla posła? Czułam jakiś fałsz w tej sytuacji, ale jeszcze nie potrafiłam sprecyzować, dlaczego czuję się niekomfortowo. Ta sytuacja nie wydaje mi się dziś niczym szczególnym, ale siedzi w głowie, drażni, kłuje, wychodzi na wierzch, doskonale ją pamiętam po trzydziestu prawie latach. Ciasteczka należy układać w piramidkę. Totalitaryzm zmienia się na demokrację, ale Delicje w piramidkę. Nie umiesz? To się naucz. Niewiele się w tamtych czasach nauczyłam o polskim systemie parlamentarnym, o zadaniach partii, o ustawach, o wyborach. Nikt nie pytał mnie, czy mam jakieś pomysły, np. związane z wyborami. Najczęściej byłam zajęta odbieraniem telefonów. Ale ciasteczka umiem układać. W piramidkę.

Pewnego dnia do siedziby partii przyszli koledzy z młodzieżówki, którzy poinformowali mnie, że nie zgadzamy się z ustawą antyaborcyjną i dlatego będziemy zbierać podpisy pod projektem obywatelskim ustawy o referendum w tej sprawie. Zabrałam listy i poleciałam zdobywać podpisy. Oni poszli do radia powiedzieć, co i jak zdecydowaliśmy. Notabene wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałam słynne: „Kto ci za to płaci?”. Zbierałam podpisy, między innymi na uczelni, a jeden z moich kolegów z roku zapytał właśnie o to, kto mi płaci, a także o to ile. Dziś rzuciłabym grubszym słowem albo, gdybym była w dobrym nastroju, żartem, wówczas tłumaczyłam się, że działam pro publico bono. Nie uwierzył.

Kilka dni później okazało się, że zarząd naszej partii już wie o naszych uczynkach. Na zebraniu zapytano nas, dlaczego występujemy przeciwko decyzjom szefostwa, wszak jesteśmy chadekami i mamy obowiązki. Nie bardzo kwapiliśmy się do odpowiedzi, ja – zwyczajowo, koledzy zaś – no właśnie, po raz pierwszy nie mieli nic do powiedzenia. Wtedy nakazano nam natychmiastowe złożenie samokrytyki. Gdy usłyszałam to słowo... powinnam napisać, żeby podtrzymać dramatyzm, że coś we mnie pękło, ale lepiej będzie, gdy stwierdzę, że wstąpił we mnie demon. Wszak wściekłość kobieca zawsze musi pochodzić od złego, albo przynajmniej z macicy (hister). Zaczęłam wrzeszczeć. Nawet nie pamiętałam, że jestem nieśmiała, że moi koledzy z młodzieżówki wyrażą coś lepiej, że są starsi. Darłam się, że chyba im się z PZPR pomyliło, z latami 50., że na ścianie nie widzę portretów Stalina i Bieruta, ale może oni – oczyma wyobraźni – widzą. Nie dałam nikomu dojść do głosu. Wrzeszczałam pewnie ze dwie minuty, a następnie zgarnęłam torbę ze stołu, poprawiłam szelki podtrzymujące spódnicę i ruszyłam, jak Stalowy Jeż z baśni Jana Brzechwy, mój ulubiony bohater/bohaterka z dzieciństwa, „na ulicę, w noc, w jesienną nawałnicę” (chociaż to nie była ta pora roku). Gdy już wychodziłam, usłyszałam, że jak ochłonę, to mogę wrócić. Poczułam, że jeszcze muszę się spod tych drzwi odwrócić i przypieczętować wyjście. A nic nie przychodziło mi do głowy poza wulgaryzmem, ale jakim? Nędznym, szczeniackim, wręcz przedszkolnym, dziecięcym. Odwracając głowę, warknęłam jedynie: „W dupę jeża!”. Czego do dziś się absolutnie nie wstydzę. Nie ma mowy!

W tamtej chwili mogłabym zacytować początek tekstu „My, młodzi” Stanisława Brzozowskiego: „Nie czuję poza sobą żadnego zwartego zastępu, którego myśli i uczuć słowa moje mogłyby być wyrazem”, wówczas jeszcze niewiele wiedziałam o feminizmie, o wspólnocie kobiet, o różnicy. Próbowałam usytuować się w obrębie neutralnego, jak mi się wówczas wydawało, świata. Świata, którego istotę stanowi kompromis, umiejętność „dogadania się”. Choć nie zawsze i nie ze wszystkimi. Ze mną nikt tamtego dnia nie próbował się porozumieć – chociaż to tylko ja, w całej tej dość dużej sali, miałam menstruację i działającą macicę. Samokrytykę w kwestii niezgody na ustawę antyaborcyjną kazali mi składać mężczyźni, których głos miał być szanowany „z wieku i z urzędu”. Głównie starsi panowie, przynajmniej 60-letni. Raczej reprezentujący pokolenie dziadków, nawet nie ojców. A także kilka kobiet po klimakterium. Nie chcę brzmieć ageistowsko, ale na tym zebraniu partyjnym to ja, tylko ja potencjalnie mogłam zajść w ciążę. Tylko ja. A nikt nie chciał słuchać moich racji.

Po kilkunastu latach, pewnie już w XXI wieku, w redakcji nieistniejącego już krakowskiego pisma feministycznego „Zadra” opowiadałyśmy sobie o tym, czy istniało wydarzenie fundujące nasz feminizm. Od razu przypomniałam sobie tę chwilę, gdy zmierzałam w stronę drzwi. Nie miałam wątpliwości, że punktem wyjścia mojego rozwoju, jako kobiety i obywatelki (chciałabym wierzyć, że Olimpia de Gouges też doświadczyła podobnej chwili, wręcz iluminacji, chociaż jej przyszło za tę świadomość zapłacić najwyższą cenę), był tamten moment, gdy pojęłam, że moje zdanie zupełnie się nie liczy. Nawet tam, gdzie mówi się o mnie, o mojej przyszłości, o moim życiu.

***

Gdybym miała spróbować jednym zdaniem opisać istotę „kompromisu aborcyjnego”, to chyba odwołałabym się do niecenzuralnego wierszyka, który stworzył Henryk Sienkiewicz przed przyjazdem cara Mikołaja II do Warszawy w 1897 roku: „Więc stanęła kwestia na tem, jak pogodzić dupę z batem”. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to za mało, chociaż „Homer drugiej kategorii” – jak o Sienkiewiczu pisał Witold Gombrowicz – tym razem się spisał. W dosadnym zdaniu zawarł całą perspektywę ofiary. Chociaż pewnie nie byłby zadowolony, że jego młodzieńczy wierszyk wykorzystuję do tekstu o kwestiach, z którymi nie mógłby się zgodzić. A może byłoby inaczej? Może zmieniłby poglądy? A może trwałby na stanowisku konserwatysty, tak jak Bogdan Borusewicz, który kilka dni temu na Facebooku napisał: „Wczoraj zakończył się kompromis aborcyjny uchwalony w 1993 r. Jego ustanowienie przegłosowały w Sejmie wszystkie znaczące siły polityczne, także Porozumienie Centrum, a poparł ówczesny Episkopat Polski”. Teoretycznie – nic dodać, nic ująć, wszak obecny senator, a ówczesny poseł I kadencji, pamięta najlepiej. W praktyce – te dwa zdania wymagają omówienia. O ile poparcie episkopatu, tak wyraźnie podkreślone w poście, zostawię na razie bez komentarza, o tyle uważam, że trzeba się zająć innym fragmentem tej wypowiedzi. Czym jest ten słynny „kompromis aborcyjny”? Czym jest to sformułowanie, które najczęściej bezrefleksyjnie powtarzamy, nie zdając sobie sprawy, że utrwalamy, każdym jego użyciem, jeśli nie paskudne kłamstwo, to przynajmniej – równie paskudną – manipulację językową.

52 kobiety i 508 mężczyzn w dwuizbowym parlamencie czuło się uprawnionych do stworzenia ustawy, którą jakże chętnie do dziś właśnie oni nazywają „kompromisową”. Dodajmy, iż przy konstruowaniu i uchwalaniu ustawy dotyczącej praw reprodukcyjnych nie było żadnych konsultacji z organizacjami kobiecymi w Polsce.

Słownik języka polskiego mówi nam, że „kompromis” ma dwa znaczenia. Pierwsze oznacza porozumienie osiągnięte w wyniku wzajemnych ustępstw, drugie zaś odstępstwo od zasad, założeń lub poglądów w imię ważnych celów lub dla praktycznych korzyści. W takim razie jeśli to jest „kompromis”, to na czym miał i ma on polegać? Czego miałby dotyczyć? Kto i z czego zrezygnował? A może właśnie naiwnie myślimy o jakimś porozumieniu, ustępstwach, małych krokach, umowie honorowej, gdy mamy w rzeczywistości do czynienia z odstępstwem od przyjętych zasad i korzyściami, które politycy odnieśli kosztem kobiet?

Owszem, kompromis aborcyjny istniał. W teorii. Ówczesna parlamentarna lewica, w zamian za poparcie ustawy antyaborcyjnej, domagała się edukacji seksualnej w szkołach, była też mowa, a raczej ciche piski, w sprawie dostępności środków antykoncepcyjnych, zwiększenia nakładów na profilaktykę i badania ginekologiczne oraz podniesienia standardów porodowych. Może użycie czasownika „domagać się” jest za mocne – to były rozmowy, deklaracje partyjnych liderów przed kamerami, wiara w to, że tak się stanie, albo przynajmniej stać się powinno, jednak żadnych ustaleń formalnych nie było. Kwestia związana z ochroną zdrowia kobiet wydawała się wówczas najważniejsza, pamiętajmy wszak, że mówimy o czasach, gdy rak piersi, rak szyjki macicy i rak jajnika najczęściej były diagnozowane w stadium, gdy niewiele można było już zrobić. Wyraźny spadek zachorowań na raka szyjki macicy odnotowuje się dopiero w okolicach roku 2010. Co nie znaczy, że poprawa w tej kwestii jest wynikiem ustawy i słynnego kompromisu, nadal ten rodzaj raka jest wykrywany u około 3000 kobiet rocznie, a 1700 z nich umiera. Zmniejszenie liczby zachorowań związane jest z licznymi kampaniami społecznymi organizowanymi na przełomie XX i XXI wieku (tu trzeba oddać sprawiedliwość przede wszystkim organizacjom feministycznym, a także czasopismom kobiecym), ale najbardziej wykluczona społecznie grupa w Polsce, czyli kobiety po 45. roku życia mieszkające na prowincji, nadal nie jest objęta badaniami w takim stopniu, w jakim można byłoby życzyć sobie w państwie, w którym na każdym kroku mówi się o rodzinie, dzietności i powołaniu kobiet do macierzyństwa.

Minęło prawie trzydzieści lat od uchwalenia ustawy antyaborcyjnej, możemy więc, jak podczas pokerowej rozgrywki, krzyknąć: sprawdzam! Opieka ginekologiczna? Nadal, wedle najnowszych statystyk Ministerstwa Zdrowia z 2019 roku, dostępność badań cytologicznych nie jest wysoka. Zdarzają się (w obrębie powiatów całego kraju) wcale nie tak rzadko wyniki kilkuprocentowe, przeważają te, w których jedna kwarta kobiet się bada, zaś bardzo rzadkie są te, w których bada się 30%. Pierwszy postulat słynnego „kompromisu” nie został zrealizowany.

Dostępność środków antykoncepcyjnych? Wystarczy pojechać na prowincję, gdzie w większości aptek ich nie kupimy, nawet tych przepisanych na receptę, z powodu klauzuli sumienia aptekarzy. Co z edukacją młodzieży? W ostatnich latach dowiadujemy się o dramatycznym wzroście liczby młodych osób zapadających na choroby weneryczne, tymczasem minister Piontkowski przypominał kilka miesięcy temu rodzicom, że mogą nie wyrazić zgody na edukację seksualną dzieci w szkole (notabene nie wiedział, iż przepisy to umożliwiające już istnieją i uznawał za konieczne ich stworzenie). Wychowanie do życia w rodzinie prowadzą najczęściej przypadkowe osoby, w tym nawet katechetki, a często przedmiot ten traktowany jest jako wolna godzina, w czasie której nauczyciele nadrabiają zaległości programowe.

Po uchwaleniu ustawy spory rozgorzały na dobre. Społeczeństwo zadowolone nie było, rozpoczęło się zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, który oddawałby kwestię aborcji pod namysł społeczeństwa, czyli referendum. Zebrano 1 700 000 podpisów, które dziwnie… zaginęły, gdzieś między zakończeniem pierwszej kadencji Sejmu a rozpoczęciem się drugiej. Gdzieś między końcem maja 1993 roku a połową września tego roku. Tyle podpisów, tyle papieru, pufff… Zniknęły. Jak sen jaki złoty. Nieważne i niebyłe.

W Sejmie II kadencji przewagę miał Sojusz Lewicy Demokratycznej, który jednak nie chciał z jakichś powodów wracać do przeszłości. Może to właśnie w tym momencie mieliśmy do czynienia z kompromisem? Kompromisem polityków, posłów i senatorów, którzy po raz kolejny przejęli nie tylko narrację dotyczącą kobiet, ale też władzę nad ich ciałami. Jeśli właśnie jest kompromisem to „zniknięcie” 1 700 000 głosów obywateli, to owszem – zgadzam się. To właśnie można nazwać kompromisem: my wprowadzamy ustawę (I kadencja), a my udajemy, że nie widzieliśmy sprzeciwów ludzi (II kadencja).

Kompromisem, być może, jest także niedostrzeganie (przez dwadzieścia siedem lat) faktu, że ustawa antyaborcyjna po prostu nie działa. Organizacje kobiece wskazują, że głównie w Czechach, na Słowacji oraz w Niemczech, a ostatnio także w Tunezji, polskie kobiety dokonują rocznie 150 000 aborcji. Za każdym razem, gdy argument ten pojawia się np. w telewizji, słyszymy gromkie protesty prawicowych polityków: a skąd te dane? Tak jakby obsługa wyszukiwarki internetowej była jakimś wyższym stopniem wtajemniczenia, niedostępnym czy zakazanym.

W 1996 roku ustawę próbowano złagodzić, ale ówczesny Trybunał Konstytucyjny uznał, że jest ona, w tym nowym kształcie, niezgodna z konstytucją, a następnie TK pod przewodnictwem Andrzeja Zolla ogłosił orzeczenie o utracie mocy obowiązującej ustawy (ze zmianami) i przywrócono wersję pierwotną.

Shana Penn, amerykańska publicystka i historyczka, która jako pierwsza zajęła się udziałem polskich kobiet w opozycji za czasów PRL-u, w „Podziemiu kobiet” pisała: „Śledziłam w Berkeley zmiany polityczne, jakie nastąpiły w Polsce wiosną 1989 roku […]. Z doniesień wynikało jasno, że ruchom opozycyjnym przewodzą mężczyźni – tylko oni trafiali na czołówki gazet”. Zadawała także ważne pytanie: „Gdzie są kobiety? Czy biorą udział w negocjacjach? Czy w procesie tworzenia nowych struktur politycznych i ekonomicznych uwzględniono ich interesy?”, oraz stwierdzała ze smutkiem, że w owych czasach „Kwestię kobiecą traktowano powierzchownie i «dekoracyjnie», a w dodatku w oczach wielu obywateli została ona niejako ośmieszona przez włączenie jej do kręgu wartości oficjalnych”. W Sejmie I kadencji, który uchwalił ustawę antyaborcyjną, były 44 kobiety i 416 mężczyzn. W prezydium Sejmu nie było żadnej kobiety. W Senacie było wówczas 8 kobiet, czyli 8%. W obecnym sejmie mamy 28% kobiet, chociaż na listach wyborczych było ich ponad 40%. Może właśnie dlatego, tak jak w obserwacjach Penn, wspomniany wcześniej Borusewicz (i wielu jemu podobnych) może obecnie pisać, że istniał w 1993 roku „kompromis aborcyjny” ustanowiony przez polityków przy aprobacie episkopatu. A gdzie są kobiety? Nawet dziś duża część polskich polityków nie dostrzega tej fundamentalnej kwestii, gdy pisze o ustawie. Politycy i hierarchowie. Władza i Kościół. Bez kobiet. Bez naszego udziału. Bez pytania nas o zdanie. Nadal jesteśmy traktowane dekoracyjnie, a kwestie zdrowia kobiet nadal najczęściej kwitowane stwierdzeniem, że to „temat zastępczy”. Kompromis po polsku w pełnej krasie.