Ocalenie przez szachy

23 minuty czytania

/ Film

Ocalenie przez szachy

Kasper Bajon

Tym, co czyni „Gambit królowej” serialem wyjątkowym, nie są kompulsje protagonistki, ale szachy właśnie. Bo to one są tutaj równorzędnym bohaterem

Jeszcze 6 minut czytania

 I

Do oglądania „Gambitu królowej” zasiadłem z ciężkim sercem. Niepokojące były zachwyty niektórych osób nad „psychologiczną głębią” serialu. Wszakże za psychologicznymi głębiami nie przepadam. W serialu o szachach chcę oglądać zmagania szachistów, a nie pensjonarskie rozterki, tak już mam. Początkowe – paryskie – sceny tylko wzmogły mój niepokój. I nawet pierwsza partia, rozegrana w piwnicy sierocińca przez ośmioletnią Beth (do bidula trafiła po samobójczej śmierci matki) z jej pierwszym nauczycielem szachów, woźnym Shaibelem, partia zakończona tak zwanym matem szewskim, którym od lat upokarza się początkujących graczy, nie uspokoiła mnie wcale. Co prawda rzeczony mat znaczy ścieżki adeptów królewskiej gry od dziesięcioleci, ale jest też szerzej znany partaczom, którzy poza tę prostą kombinację nigdy nie wyszli. Zresztą sam pamiętam, jak dawno temu na urodzinach kolegi jego starszy brat mi go zaserwował. Pełny byłem podziwu dla jego przebiegłości. Podziw był to jednak, jak się wkrótce okazało, trochę na wyrost. Ledwie tydzień później, kiedy już wiedziałem, jak ten błahy podstęp ominąć, zorientowałem się, że w rzeczy samej chłopak jest szachowym cymbałem i rychło – co prawda nie w czterech, ale kilkunastu ruchach – pokonałem go. Zatem „mat szewski” nie świadczył jeszcze o tym, że w przypadku „Gambitu królowej” mamy do czynienia w końcu z poważnym potraktowaniem królewskiej gry. Dopiero trzecia z pokazanych w serialu rozgrywek sprawiła, że zacząłem oglądać go z prawdziwym zainteresowaniem. Była to pierwsza wygrana Beth. Osiągnęła ją dzięki bardzo odważnej grze pionem. Tylko zaprawieni w szachowych bojach wiedzą, jak w istocie niebezpiecznymi bierkami potrafią być piony właśnie. Tylko dojrzali twórcy potrafią je wykorzystać. Amatorzy i mniej błyskotliwi gracze (do których niestety się zaliczam), jak również miłośnicy prostych fabularnych rozwiązań nie przejmują się nimi wcale; nie doceniają ich. Wymieniają je w te pędy, poświęcają lub w ogóle pionami nie grają. Także o nich nie mówią. Wyjadacz natomiast wie, że w ich masie i konsekwentnym parciu do przodu jest siła. Ponadto pion ma w sobie tę ukrytą – niemal metafizyczną – moc. Jest czystą potencjalnością. Kiedy dojdzie do linii końcowej, może przybrać formę dowolnej figury (poza królem oczywiście). Żywot piona na szachownicy jest zatem symboliczny.

Niemniej dopiero kolejna partia Beth naprawdę mnie urzekła. Dziewczynka zwycięża ją przy pomocy króla. Atakuje nim ze swadą, niczym w jakiejś błyskotliwej szachowej szaradzie. Napiera na przeciwnika tą jedną z najsilniejszych figur, o której los w rzeczy samej toczy się cała rozgrywka. Tak poznajemy prawdziwie ofensywnego gracza, przy tym „Gambit królowej”„Gambit królowej”, USA 2020, na Netfliksie od października 2020myślącego nieszablonowo. Wydawałoby się przecież, że nadrzędnym celem szachów jest ochrona własnego króla i błędem jest używanie go do śmiałych eskapad wzdłuż i wszerz szachownicy. To też – na wyższym poziomie – jednak przesąd. Król dzięki temu, że rusza się w każdym kierunku (co prawda tylko o jedno pole, ale zawsze), potrafi doskonale wywierać presję. Oczywiście ruszenie go wiąże się ze sporym ryzykiem, ale mamy przecież do czynienia z cudownym dzieckiem – z prodigy. Jest to co prawda klisza, ale w wypadku szachów bardzo prawdziwa.

Niestety obydwie wspomniane przeze mnie partie odbywają się dopiero po kilkudziesięciu minutach czasu ekranowego. Niecierpliwy widz może ich po prostu nie doczekać. Pewnie, że miłośnicy emocjonalnych głębi, niewolnicy psychoanalizy, którzy przyczyn wszelkich klęsk (lub sukcesów) gotowi są upatrywać w rodzinnych relacjach i niewesołym dzieciństwie, już w tych pierwszych dwudziestu kilku minutach znajdą dla siebie strawę i późniejsze szachowe zmagania Beth potraktują po macoszemu, jako „ciekawostkę”, większą wagę przykładając do jej zmagań życiowych. Bądźmy jednak uczciwi: tym, co czyni „Gambit królowej” serialem wyjątkowym, nie są kompulsje protagonistki, ale szachy właśnie. Bo to one są tutaj równorzędnym bohaterem. Realia samych partii oddane są z niespotykaną dotąd na ekranie skrupulatnością. Nawet motoryka aktorów, czyli sposób, w jaki przesuwają figury po szachownicy, jest tutaj arcymistrzowska. Nie ma ściemy. Ruchy Beth, która zbija kolejne bierki – i jak to robi – świadczą o setkach tysięcy godzin spędzonych nad szachownicą. Grająca ją Anya Taylor-Joy wykonała tytaniczną pracę. Po tym, jak się rusza (a nie oddaje emocje), znać wybitną aktorkę i szachistkę.

II

Obejrzałem serial z prawdziwą rozkoszą. Uff! Zaraz potem sięgnąłem więc po książkę, na podstawie której powstał. Ukazała się całkiem niedawno w wydawnictwie Czarne. Autorem jest Walter Tevis, solidny fachowiec. Trzy z jego książek zostały już sfilmowane. Wśród ekranizacji był wybitny „Bilardzista” z Paulem Newmanem. Tajemnica doskonałości serialu została zatem rozwiązana. Skoro Tevis z bilardu potrafił uczynić melancholijną opowieść o stracie i niespełnieniu, to co dopiero z szachów. Co prawda bilard jest, delikatnie mówiąc, bardziej dynamiczny i wymaga spektakularnej precyzji, ale to jednak szachy są prawdziwym spektaklem wojny.

Tytuł „Gambit królowej” jest literacki, dwuznaczny. Bo sam gambit, jako zagranie, jest dwuznaczny. Gambit to – krótko mówiąc – poświęcenie figury w celu zyskania lepszej pozycji na szachownicy. The queen’s gambit (w polskiej nomenklaturze szachowej znany jako gambit hetmański) to jeden z popularniejszych debiutów zamkniętych, czyli tych rozpoczynających się od ruchu piona z pola d2 na pole d4. Kiedy czarne odpowiadają ruchem z naprzeciwka (z d7 na d5), białe rzucają przynętę: pion z pola c2 na niechronione pole c4. Teraz czarne gambit mogą przyjąć lub nie. Wraz z przyjęciem zyskają przewagę jednej bierki, ale zdublują się w linii. Ponadto wykonają ruch ponadprogramowy. Dwukrotnie przesuną tę samą bierkę (piona d7), w pełni oddając inicjatywę białym w „rozwijaniu” figur na szachownicy. Nie ma oczywiście odpowiedzi, czy lepiej gambit przyjąć czy nie... Bo jest to zagadnienie metafizyczne. Możliwości rozegrania partii szachowych jest więcej niż atomów we wszechświecie, więc sensowność przyjmowania lub odrzucania gambitów zależy od bardzo wielu czynników. Jest ona kwestią osobniczą, być może psychiczną. Sam na przykład debiutowych gambitów nie przyjmuję. Również ich nie gram. Co innego Beth. Ona wciąż poświęca kolejne bierki („gra tak, jakby miała tuzin gońców”) i prze do przodu. Tak na szachownicy, jak w życiu. I tutaj daje o sobie znać prawdziwa dwuznaczność tytułu – szachy w „Gambicie królowej” są metaforą losu. Oczywiście Tevis nie jest takim gigantem jak Nabokov, który w „Obronie Łużyna”, w jego – moim zdaniem – obok „Bladego ognia” i „Prawdziwego życia Sebastiana Knighta” najlepszej książce, splótł życie z grą nie tylko na poziome meta, ale też w samej strukturze opowieści. Nabokov gra w szachy z czytelnikiem, autor „Gambitu...” o grze tylko opowiada. I choć rzeczywiście same partie szachowe w powieści Tevisa odwzorowane są pieczołowicie i niekiedy nawet zdają się wplecionymi w tekst łamigłówkami, to mimo wszystko nie są do końca koherentne z historią Beth – i mogą znużyć niewprawionych w szachach czytelników. W „Obronie...” mamy obsesję, która jest grą, i grę, która jest obsesją. W „Gambicie” jest wiele obsesji (leki, alkohol, seks) i mnóstwo gier, ale nie odbijają się one w sobie... Nie współgrają. 

III 

Co ciekawe, to, co może być poczytywane za słabość powieści, w serialu sprawdza się doskonale. Nagromadzenie partii oraz przeciwników (przeważnie ekscentryków), wielość turniejów, poetyka i koloryt samej gry, w końcu teoretyczne rozważania są tak naprawdę kołem zamachowym tej historii. One czynią „Gambit...” serialem ponadprzeciętnym. Co prawda nie ustrzeżono się pewnych uproszczeń i storytellingowych schematów, ale każde medium ma przecież swoje prawidła i nie zawsze sensowne bywa przewalczanie ich za wszelką cenę. Dziwić może, że aż do partii z Bennym Wattsem, innym genialnym dzieckiem, bitnikiem, serialowym mistrzem USA, Beth nie przegrywa – ba! – nawet nie remisuje żadnej partii. Jej seria zwycięstw jest właściwie nierealna. Nawet współczesny mistrz świata, szachista kompletny, od lat pierwszy w rankingu FIDE, Norweg Magnus Carlsen, zaliczył ostatnio „wpadkę”. Jego bezprecedensowa seria stu dwudziestu pięciu partii bez porażki (nie licząc blitzów) została przerwana przez polskiego arcymistrza Jana Krzysztofa Dudę. A obu panów dzieli ponad sto punków rankingowych! Ze względów dramaturgicznych oczywiście zrozumiałe jest, dlaczego na przestrzeni całego serialu Beth przegrywa jedynie pięć partii (dwie pierwsze z woźnym Shaibelem, potem z Bennym Wattsem oraz dwie z radzieckim arcymistrzem Vasilym Borgovem, w którego doskonale wcielił się Marcin Dorociński), niemniej szachy to nie pięściarstwo. Tutaj porażka jest wkalkulowana w grę i w przeciwieństwie do K.O. nie rzutuje aż tak bardzo na karierę. Zawodowy pięściarz w drodze na szczyt odbywa od około dwudziestu do czterdziestu walk. Szachista tyle partii potrafi rozegrać w ciągu tygodnia, a na chess.com w ciągu dwóch dni. Oczywiście tak ustawiona stawka sprawia, że każda partia Beth waży więcej, jest walką na śmierć i życie. Dla opowieści tym lepiej, dla prawdy niestety – gorzej. W przypadku porażek wybuchy Beth są zatem w pełni zrozumiałe. Nie przywykła bowiem do przegrywania. Niestety nie zawsze bywają wiarygodne. Przegrana z Borgovem, najlepszym szachistą globu, oczywiście boli, ale nie jest przecież niczym nadzwyczajnym. Bobby Fischer, chyba największy oryginał wśród szachistów (a konkurencja jest tu niemała), pierwszy nastoletni arcymistrz, Mike Tyson tej dyscypliny, przy tym pierwowzór Beth, nim ograł Borisa Spasskiego w meczu wszech czasów (1972, Reykjavik), przegrał z nim z kretesem dwie pierwsze partie. Słowem – od jednej gry w szachach, jak i w życiu, niewiele zależy. Upada się tutaj powoli.

Szachy, jak zresztą mówi w którymś momencie Beth, są naprawdę piękne. I za to się je kocha. Liczą się w nich kombinacje, niebanalne rozwiązania, ryzyko, w końcu spryt, intuicja oraz doświadczenie. Szachy to też w sporej mierze emocje. Dość wspomnieć, że podczas jednego z turniejów Alechin, nim poddał jedną ze swoich partii, obsikał nogawkę przeciwnika. Wiele mówiąca jest też anegdota o genialnym mistrzu świata Capablance, który podczas wizyty w ZSRR rozegrał mecz ze Stalinem. Ojciec narodu mógł wybrać kolor bierek. Zdecydował się na białe. Kiedy po kilkunastu ruchach był przyparty do muru i groził mu rychły mat, odwrócił szachownicę i powiedział, że zmienia zdanie i jednak chce grać czarnymi.

„Gambit królowej”

Tevisowi i twórcom serialu należy się wielkie uznanie za to, że uchwycili jedno i drugie: piękno i szał. Schemat i fantazję. Nie poprzestali na opowieści o kolejnym cudownym dziecku, nieodkrytym geniuszu, ale pokazali – w przeciwieństwie na przykład do „Ukrytej gry” – jak istotne w szachach jest studiowanie i analizowanie cudzych (oraz swoich) partii; sprawdzanie wariantów, w końcu pamięć do konkretnych rozwiązań. Szachista doskonały łączy intuicję z wiedzą, błysk geniuszu z nieprzeciętną pamięcią. Jest świetny w improwizacji, ale też świetnie zna historię gier – zresztą, jak pisał Georges Perec w swoim tekście o jazzie, improwizacja to w gruncie rzeczy umiejętność łączenia schematów. Chciałoby się wierzyć, że szachy to matematyka, ale nie jest to do końca prawdą. Szachy to też fantazja i ryzyko. Nowatorstwo i archiwum.

IV 

Szachy od zarania były męską grą. W zamierzchłych i tych mniej zamierzchłych turniejach o stawkę kobiety nie brały udziału. W historycznych zapisach znanych gier pojawiają się co prawda partie Napoleona, które rozegrał z Marią Walewską, ale są to raczej ciekawostki. Cesarz, wbrew obiegowej opinii, nie był specjalnie biegłym graczem. Również jego metresa nie wyróżniała się niczym niezwykłym przy szachownicy.

Tytuł arcymistrzyni zaczęto przyznawać dopiero w 1976 roku. Oczywiście oszołomy twierdziły – i po dziś dzień twierdzą – że przewaga mężczyzn nad kobietami w szachach bierze się z wyższości intelektualnej tych pierwszych. Ten pogląd jest wcale popularny w USA... Abstrahując od tego, że szachy niewiele mają wspólnego z wyższością lub niższością intelektualną (czymkolwiek ona jest), choć przez wiele dekad tę zależność próbowano ukonstytuować, to mniejsza liczba arcymistrzyń bierze się po prostu z prostego faktu arytmetycznego – nieproporcjonalnie więcej mężczyzn niż kobiet grało i gra w szachy. Tak było kiedyś, tak jest i teraz, choć w mniejszym stopniu. Bariera jest społeczno-kulturowa i trudna do przejścia. Jest ona zresztą dobrze pokazana w „Gambicie...”, kiedy to na początku szachowej drogi Beth wszyscy traktują ją z pobłażliwością ze względu na płeć („nie mamy sekcji kobiecej” – mówi przyjmujący zapisy na turniej mężczyzna). W dziewiętnastym i na początku dwudziestego wieku kobiety właściwie nie miały wstępu do szachowych kawiarni, a to tam właśnie gra rozwijała się najprężniej. Tam się rodziły nieszablonowe warianty, zaczynały błyskotliwe kariery. To przy kawowych stolikach, w dymie i wyziewach trunków, wykuwana była przyszłość tej dyscypliny. Kobiety miały prowadzić salony, mężczyźni mogli grać. Nie ma zatem wątpliwości, że szachy z powodów obiektywnych (represyjnej kultury), a nie subiektywnych (intelektu) rozwijali wyłącznie biali mężczyźni, kawiarniane wałkonie.

Zmiana na lepsze zaczęła się po drugiej wojnie światowej. Ale jeszcze w pełni się nie dokonała. Wbrew pozorom to wciąż jest zmaskulinizowana dyscyplina. Dlatego droga Beth w „Gambicie...” jest jeszcze bardziej heroiczna. Co prawda przedstawieni tam szachiści traktują ją z szacunkiem, podziwiają jej grę, ale poza jedną Anette Packer, z którą Beth rozegra partię podczas swojego pierwszego turnieju, nie napotka już kobiety na swojej szachowej drodze. Inaczej sprawa ma się z seksem. Tutaj zostanie uświadomiona, a w zasadzie zgwałcona przez czarną Jolene. Co ciekawe, tego wątku w serialu nie ma (bądź co bądź książka jest z 1983). Jest za to romans z poznaną w Nowym Jorku modelką, błyskotliwszą od wszystkich poznanych przez Beth mężczyzn, z którą upije się w przeddzień swojej najważniejszej paryskiej partii i pójdzie do łóżka. W powieści Harmon przegrywa z Borgovem, bo ten jest po prostu na tym etapie lepszy. W serialu jej porażka tłumaczona jest nieprzespaną nocą i alkoholem... I obawiam się, że to są te „psychologiczne głębie”. 

V

Jest Beth wzorowana na dwóch szachistach. Nieistniejącym w opowieści Bobbym Fischerze i wielokrotnie wspominanym w „Gambicie...” Paulu Morphym. Obaj są emblematyczni dla amerykańskich szachów. Paul Morphy był Rimbaudem szachów. Urodził się w Nowym Orleanie. Już w wieku dziesięciu lat był bardzo silnym szachistą. Szybko stał się najpotężniejszym graczem w Ameryce, wygrywając w cuglach ogólnokrajowy turniej w Nowym Jorku. Następnie ruszył w tournée po Europie, podczas którego pokonał czołowych szachistów Starego Kontynentu, w tym uważanego ówcześnie za najlepszego gracza świata, urodzonego we Wrocławiu, Adolfa Anderssena, ojca nowoczesnych szachów. Morphy był na szczycie. Nikt nie kwapił się jednak, aby z nim grać. Mimo że proponował, iż każdemu przeciwnikowi da piona oraz jeden ruch przewagi... To, co łączy Morphy’ego z Rimbaudem, to nagłe, niezrozumiałe do końca, porzucenie swojej pasji w bardzo młodym wieku. Zdaje się, że Morphy’ego szachy po prostu znużyły. Może jako pierwszy zrozumiał, że skazane są na śmierć przez remis? Podobno popadł w melancholię. Cierpiał na depresję maniakalną; lękał się własnych butów. Niektórzy jego załamania upatrują w zawodzie miłosnym. Jest też jeszcze inna, mniej romantyczna, hipoteza. Niewykluczone, że podczas swojej europejskiej eskapady nabawił się francuskiej choroby...

„Gambit królowej”Walter Tevis, „Gambit królowej”. Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka, Wydawnictwo Czarne, 360 stron, w księgarniach od października 2020W zasadzie przez cały wiek dziewiętnasty i większość dwudziestego USA były traktowane jako peryferia szachowego świata. Tamtejsi gracze nie stanowili dla Europejczyków żadnego wyzwania. Amerykanie chcieli grać w szachy, ale nie za bardzo potrafili. Dlatego Morphy był – i jest – tak hołubiony. Mimo wszystko najbłyskotliwszy szachista w dziejach pochodził ze Stanów i do tego z Południa, co też miało niebagatelne znaczenie, bo mówimy o czasach wojny secesyjnej. Morphy to na poły legenda. Wiele z jego partii nie zachowało się do dnia dzisiejszego. Przy czym na podstawie jednego meczu z Anderssenem trudno wyrokować, czy rzeczywiście był najlepszy na świecie. Na pewno był w czołówce, ale czy na szczycie? Co prawda przyznany mu po latach ranking świadczyłby o tym, ale wciąż poruszamy się tylko w sferze spekulacji.

Drugą inspiracją dla Beth Harmon jest sławny – i niesławny, z powodu swoich radykalnych poglądów i antysemickich wypowiedzi – Bobby Fischer, mój ulubiony – obok Capablanki – szachista. Z Morphym Beth łączy neuroza, wyjazd do Paryża, intuicyjność gry, luz, skłonność do zatracenia; z Fischerem przede wszystkim: czas (nieistniejący w „Gambicie” Bobby Fischer grał w tych samych latach co ona, a jego najsłynniejszy mecz o mistrzostwo świata z Borisem Spasskim odbył się pięć lat po paryskiej partii Beth z – wzorowanym trochę na Spasskim, a trochę na Karpovie – Borgovem). Fischer był neurotykiem i – już na starcie – wariatem, pełnym obsesji, manii prześladowczych, teorii spiskowych, które z czasem tylko się nasiliły. Był w tamtym czasie najmłodszym arcymistrzem, prawdziwym prodigy, pierwszym nastolatkiem, który zdobył ten tytuł. Grał jak Beth – ofensywnie. Tworzył niedostępne dla innych kombinacje. Wyprzedzał swoją epokę o dekady. Niestety po zdobyciu mistrzostwa świata w zasadzie się posypał... ale to już inna historia. Z czasem wycofał się z gry. Podobno. Niektórzy są zdania, że grał aż do śmierci, tyle że online. Miał być tajemniczą zmorą wszystkich współczesnych szachistów.

To, co łączy Fischera z Harmon, to też pewna familiarność, na którą wobec nich pozwalali sobie komentujący i kibice. Przejawia się ona między innymi w zdrobnieniu imienia. On nie był Robertem, tylko swojskim Bobbym; jej nie nazywano Elizabeth, a po prostu Beth.

Obaj, Morphy i Fischer, koniec końców oszaleli. Wedle legendy za sprawą gry, jak Łużyn. Szachy rzeczywiście mają w sobie pewien element zapomnienia, obsesji, słowem: szaleństwa. Potrafią podporządkować sobie całe życie, nie tolerują innych kochanek lub kochanków. Chcesz dobrze grać, musisz tylko grać... I nie inaczej jest z Beth Harmon. Dla niej liczą się tylko one. Ponadto od samego początku jest na skraju załamania nerwowego. W pewnym momencie nawet Benny Watts, też lekko odjechany, ostrzega ją przed szaleństwem. Tylko nie wiadomo, czy wpędzić ją w nie mają szachy właśnie, czytaj: obsesyjne poszukiwanie doskonałości, czy może psychotropy popijane whisky. W tym miejscu pojawia się jedyna moja drobna wątpliwość co do „Gambitu królowej”. Jak pisałem: szachy to była męska gra. Liczba arcymistrzów, teoretyków, wybitnych graczy z przeszłości jest tak ogromna, że dwóch oryginałów, którzy swoje sukcesy przypłacili szaleństwem (a być może wręcz owo szaleństwo było kluczem do ich sukcesów), to wciąż ewenement. Inaczej rzecz ma się z kobietą. Beth Harmon jest jedyną szachistką w tym świecie. Wobec czego jej szaleństwo, słabości i w końcu uzależnienie od leków, które ewidentnie sprawia, że lepiej gra, szybciej myśli, nabierają trochę innego wymiaru. Stają się niejako regułą. W tym sensie jej postać zdaje się stereotypową figurą genialnej histeryczki, która swój niezwykły talent w dużej mierze zawdzięcza farmakologii.

VI 

Powiedziałem, że pierwowzory Elisabeth Harmon – Fischer i Morphy – to dla amerykańskich szachów postaci emblematyczne. Po pierwsze, wpisywały się one w mit o wyjątkowości (mimo wszystko wątpliwej) obywateli Stanów Zjednoczonych, po drugie, przewalczały pewien kompleks. W tym sensie „Gambit królowej” to opowieść o tym właśnie kompleksie. Nieprzypadkowo na końcu swojej drogi Beth musi pokonać radzieckiego szachistę. Książka opowiada o czasach zimnej wojny, kiedy – bez dwóch zdań – najpotężniejszymi graczami byli ci z ZSRR. Beth, jak Fischer, rzuciła im wyzwanie – i zwyciężyła. Tak jak Rocky pokonał Iwana Drago. Ale dlaczego akurat szachy były tak istotne w tej zimnowojennej konfrontacji, a nie na przykład biegi przez płotki lub pchnięcie kulą? Odpowiedź jest prosta i raz już tutaj wspomniana. Chodziło o IQ. Przez niemal cały dwudziesty wiek w oszalałych na punkcie mierzenia i liczenia USA przeprowadzano dość podejrzane badania nad ilorazem inteligencji. Nie były one wcale tak niewinne, jak mogłoby się na pozór wydawać. Krył się za nimi rasizm, tyle że w pseudonaukowej otoczce. „W 1917 roku – pisze Eliot Weinberger w „Wodospadach” – we wpływowym tekście, który ukazał się w «Journal of Deliquency» , wykładowca Princeton udowadniał, że na podstawie testów IQ 83% żydowskich emigrantów to upośledzeni umysłowo [morons]. Niemniej Żydzi byli trochę bardziej inteligentni od amerykańskich Indian, Meksykanów i Murzynów”. W 1921 na podstawie testów IQ profesor Robert Yakes doszedł do wniosku, że 37% białych i 89% czarnych jest kretynami. „Odsetek białych – pisze Weinberger – był tak skandalicznie wysoki z powodu dużej liczby emigrantów ze wschodniej i południowej Europy”. Jeszcze w 1994 (!) w popularnej książce „The Bell Curve” dwóch profesorów z Princeton i Harvardu dowodziło, że czarni i latynosi są najmniej inteligentni ze wszystkich... Najbystrzejsi mieliby być Żydzi aszkenazyjscy.

Z IQ łączono szachy. Traktowano je jako wyznacznik ilorazu inteligencji. To niestety świadczyło bezsprzecznie, że mieszkańcy Związku Radzieckiego wielokrotnie przewyższają inteligencją Amerykanów. Oczywiście waszyngtońscy twardogłowi nie mogli sobie na to pozwolić. Dlatego w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia zainwestowano całkiem spore sumy w rozwój tej dyscypliny, a wyczekany triumf Fischera (skądinąd jego matka pochodziła z Polski) nad Spasskim potraktowano jako dowód na wyższość Amerykanów nad – w głównej mierze – Rosjanami (tak jak wygrane Morphy’ego miały dowodzić supremacji amerykańskiego modelu życia nad europejskim). I cóż, że Fischer nienawidził Ameryki bardziej niż Spasski. Zwycięstwo było zwycięstwem. Amerykanie górowali nie tylko w kosmosie, ale również na szachownicy. I tego też – być może nieświadomie, ale jednak! – poniekąd ma dowodzić końcowy triumf Beth na Borgovem. Pokrótce: chodzi o triumf wolności nad represją, a w zasadzie wolnego rynku nad centralnym planowaniem.