Szczeliny

7 minut czytania

/ Film

Szczeliny

Klara Cykorz

Oglądałam „Ethos” z poczuciem przełamywania jakichś gatunkowych klisz – to, co w sali kina studyjnego byłoby normą, na łączach Netflixa wydało się strategią niemal subwersywną

Jeszcze 2 minuty czytania

Albo twarze, albo krajobrazy. Statyczne, przeciągnięte zbliżenia, przeplatane panoramami, nasyconymi planami ogólnymi, które działają jako momenty oddechu. Nie oglądam telewizji ze stoperem w łapie, to jasne, piszę o tym, co po ośmiu odcinkach zostaje w głowie, o powidokach opowieści. A zostają twarze, bo serial – „Bir Başkadır” tureckiego dramaturga i filmowca Berkuna Oya, międzynarodowy tytuł to „Ethos”, bóg raczy wiedzieć czemu – jest w dużej mierze wielogodzinną galerią portretów. Pomiędzy nimi kontry: zasnute mgłą centrum o świcie, ściany skał i ściany bloków mieszkalnych, wieś z pagórkami, ogródkami i sadami. Boczne uliczki podmiejskich wsi pod Stambułem wyłożone są kostką Bauma. Swojskie, klockowate domki jednorodzinne, druciane ogrodzenia, a za nimi kury. Szaro-zgniłe bylejactwo zimy, może przedwiośnia, które i my mamy teraz za oknem, z czasem zacznie nabierać barw: podejdzie ciepłym brązem, wędzoną czerwienią, intensywnymi zieleniami.

Na przystanek autobusowy idzie się skrótem przez boisko, tak się zresztą wszystko zaczyna, drogą dziewczyny do pracy. Skrót do przystanku na skarpie, autobus, dojazd do centrum, dziewczyna przechodzi wiaduktem nad sznurami samochodów uwięzionymi w porannym korku, wchodzi do luksusowego apartamentowca, mija recepcję, jedzie windą, wchodzi do mieszkania, zmienia buty na klapki. To Meryem (Öykü Karayel), główna bohaterka. Motyw jej drogi na przystanek i dalej jeszcze wróci (trasę można odtworzyć w Google Maps, nie wiem, na ile pokrywa się z rzeczywistym rozkładem jazdy stambulskiego zbiorkomu), nie bez powodu: Meryem łączy wszystkich bohaterów i miejsca akcji, jest igłą i nicią w tej społeczno-przestrzennej konstelacji. Wiąże ze sobą tych niezamożnych i elity; elity stare i „te z awansu”; zagraconą zwyczajność domków jednorodzinnych i luksusowe wnętrza apartamentowców jak z katalogu; ogródek hodży i gabinet terapeutki. Młoda sprzątaczka, niby trochę zahukana, wielu patrzy na nią z góry, a potem się dziwi, gdy ta zbija ich z tropu. Meryem cierpi na omdlenia na tle nerwowym (trudno się dziwić, szwagierka po próbie samobójczej, brat staje na głowie, do tego dwójka małych dzieci) i z tego powodu ląduje na kozetce, a właściwie krzesełku, u terapeutki snobki (Defne Kayalar). Kręcą się wokół nich jeszcze inne postaci, czasami połączone zupełnie nieprawdopodobnymi zbiegami okoliczności, dużo tu takich supełków, kto się z kim przespał albo kto dla kogo pracuje, jak w Neapolu Eleny Ferrante albo w operze mydlanej, zresztą jedna z drugoplanowych bohaterek jest aktorką w telewizyjnym tasiemcu.

„Ethos” jest serialem „o alienacji”, ale jest też „z niej”, alienacja wydaje się jego główną zasadą formalną. Sceny dialogowe ciągną się w nieskończoność i nadwyrężają klasyczną dynamikę (filmowej, telewizyjnej) rozmowy – czy to jeszcze dialog, czy już monolog, postaci wydają się rozmawiać same ze sobą, i kiedy w którymś odcinku jedna z bohaterek naprawdę zaczyna mówić do siebie na głos, nie ma w tym nic dziwnego ani nowego, jest to utrzymane w dokładnie tej samej poetyce co „rozmowy” w gabinecie terapeutycznym i na kanapie przed telewizorem. Nie jest to telewizyjny styl zero przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku, trudno „zanurzyć się” w świecie przedstawionym. Jak to się mówi? „Wejść gładko w relacje międzyludzkie”. Obecność kamery pozostaje niezręcznie nieprzezroczysta – kamera wydaje się zawadzać, albo wręcz odgradzać od siebie postaci, szczególnie w scenach, gdy te siedzą naprzeciw siebie. Jednocześnie czwarta ściana stoi jak stała – jak szyba, a może zamaskowane szkło fenickie – i nikt nie spogląda w obiektyw, by nawiązać intymną relację z widzem. Narracja utknęła pomiędzy tymi dwoma trybami, postaci tkwią zakleszczone w jakiejś komunikacyjnej szczelinie.

Bodźce nie dochodzą, wszystko dzieje się na granicy nudy i znieczulenia. Szwagierka Meryem (Funda Eryigit) przestała mówić, kaleczy się, ma napady fizycznej autoagresji; nie można jej pomóc; jej podróż do wsi rodzinnej musi być zupełnie niespodziewana, niezakomunikowana, musi być zerwaniem i musi być samotna; sama musi dociec prawdy; sama musi wyciągnąć się za włosy z traumy. Jej mąż, brat Meryem (Fatih Artman), miota się w swojej bezsilności i gniewie, to ten typ męskości, któremu tak trudno pomóc, bo chociaż ciągle wyrzuca z siebie słowa, nigdy nie czeka na odpowiedź. Jest w końcu Peri, terapeutka, inteligentka, absolwentka zachodnich uniwersytetów – jej coś przestawia nie tyle spotkanie z Meryem, ile niemożność spotkania się z nią na równej stopie, nie komunikacja, a komunikacyjna wyrwa, zderzenie z własną, nieopanowaną niechęcią, liberalną pogardą i wypływającymi z niej liberalnymi wyrzutami sumienia.


Serial ma jednak wyraźną trajektorię – większość bohaterów po ośmiu odcinkach znajduje się w lepszym miejscu i bliżej jakiejś swojej osobistej prawdy niż te kilka godzin wcześniej. Mimo to oglądałam „Ethos” z poczuciem przełamywania jakichś gatunkowych klisz – to, co w sali kina studyjnego byłoby normą, na łączach Netflixa wydało się strategią niemal subwersywną. Platforma od paru lat inwestuje w lokalne produkcje przeznaczone dla globalnej publiczności i w ramach tej inwestycji „Ethos” jawi się prawie jak żart z czerwonego kolosa i jego głównych, rozmemłanych poppoetyk: zamówił Netflix, wyszło trochę Mubi (arthouse’owy streaming z dziwnym festiwalowym kinem, dostępny także w Polsce).

Ethos, Berkun Oya, Ali Farkhonde. Netflix, 2020„Ethos”, Berkun Oya, Ali Farkhonde. Netflix, 2020Uczynienie ramą terapii wchodzi też w dialog z moimi recenzenckimi przyzwyczajeniami – przez lata śledziłam dość dokładnie nurt anglosaskich seriali komediowych o traumie, z roku na rok umacniających się jako definicja tego, co w anglojęzycznym serialu „artystyczne” (od „Crazy Ex-Girlfriend”, przez „Russian Doll”, po zeszłoroczny tryumf „Mogę cię zniszczyć”), seriali, których dramaturgia jest zbudowana na modelu terapii (w ostatnich tygodniach zrobiła to najnowsza odsłona Marvelowskiego serialiska, czyli „WandaVision”). „Ethos” podobną matrycę właściwie pozbawia napięcia, zmiany w głowach bohaterów i przesunięcia dzieją się gdzie indziej – to wydało mi się ciekawe. Ale łapałam się także na dyskomforcie, dyskomforcie niewiedzy, że nie wiem do końca, co w tej opowieści o napięciach obyczajowych (religia/sekularyzacja, rola kobiety w społeczeństwie, etyka seksualna i tak dalej) jest celne, a co jest stereotypem (umówmy się, irytuję się także na połowie filmów polskich, a z drugiej strony banalnie łatwo można mnie uwieść słojem kiszonych ogórków i telewizorem grającym na stoliku z koronkową serwetą). Ale też o tym – i tym – jest ten serial. Wrzucone po cichu do gigantycznego worka z opowieściami kawałki panoramy społecznej, historia nie tyle w odcinkach, ile w nieciągłościach.