Pustkowie
„Atlantyda”, reż. Walentyn Wasjanowicz

7 minut czytania

/ Film

Pustkowie

Klara Cykorz

„Atlantyda” nie jest opowieścią o odradzaniu się gdzieś życia, o budowaniu nowej rzeczywistości. Grunt został skażony, katastrofa już się wydarzyła

Jeszcze 2 minuty czytania

Pierwszy raz oglądałam „Atlantydę” w kinie, trochę dawno temu, w bocznej salce na festiwalu przy plaży w ciepłym kraju. Mój ulubiony typ festiwalowego seansu: dziesiąta wieczór, chce się jednocześnie spać i tańczyć, w ostatniej chwili decydujesz się obejrzeć jeszcze jeden film, zmęczenie albo zupełnie cię od niego odcina, albo zamienia oglądanie w najlepszego filmowego tripa. Filmy bardzo statyczne, na długich ujęciach, z jakiegoś powodu nadają się na takie seanse doskonale; powolutku oblepiają mózg, pozwalają na rozgoszczenie się w kadrze, uspokajają i upajają po całym dniu kofeinowej trzęsawki, skakania pomiędzy opowieściami. Film Walentyna Wasjanowicza, jak twierdzi baza IMDb.com, liczy sobie dwadzieścia osiem ujęć przy stu minutach z kawałkiem, czyli średnio po trzy i pół minuty na ujęcie. I rzeczywiście jest tym typem filmu, który w festiwalowym blichtrze brutalnie sprowadza na ziemię – dosłownie, bo w błoto. Mam nadzieję, że pomimo swojego formatu zadziała także na mniejszych ekranach.

Przez większość swoich długich ujęć „Atlantyda” pozostaje piekielnie zimna; zapadająca w pamięć scena miłosna zaczyna się za grubymi strugami deszczu, a potem trwa przy łomocie ulewy o dach furgonetki. Akcja dzieje się zimą, w dalekim roku 2025, gdzieś we wschodniej Ukrainie (zdjęcia kręcono w okolicach Mariupolu), rozjechanej przez wojnę i ekologiczną zapaść, gdzie główny bohater Sergiej (Andrij Rymaruk), weteran, dołącza do grupy wolontariuszy wykopujących ciała poległych z masowych grobów, by pochować je trochę bardziej godnie. Oglądając „Atlantydę” po raz drugi, byłam trochę zdziwiona, że sekwencje ekshumacji i potem scena w prosektorium, którą tak zapamiętałam, mozolna wyliczanka kolejnych części na wpół rozłożonego ciała („w butach skarpety, syntetyczne, w nich kości stóp…”), trwają nie więcej niż kwadrans. Kusi mnie efekciarskie zdanie, że cały film jest trochę ekshumacją. Ale sprowadzenie „Atlantydy” do prosektoryjnego stołu byłoby jednak uproszczeniem. Krajobraz śmierci w filmie Wasjanowicza jest zróżnicowany, w takim sensie, że są tam różne śmierci i różne umieranie. I są też odpryski życia, życie (jak obrazy) mimo wszystko.

Reżyser, znany wcześniej jako operator (zrobił „Plemię” Mirosława Słaboszpyckiego i „Zgodę” Macieja Sobieszczańskiego, dość ponury repertuar), mówi, że jego proces twórczy zawsze zaczyna się od krajobrazu. Przestrzeń poprzedza postaci i akcję, dopiero z niej wynika, rodzi się jakaś sytuacja, jakaś scena. Może stąd bierze się „totalna” panoramiczność – a może raczej „głębinowość” – tego filmu, który nie poprzestaje na popalonych, wybebeszonych wieżowcach, ogrodzeniach z drutu kolczastego i nowo stawianych betonowych zaporach, ale grzebie w ziemi, pełnej zwłok i min oraz też po prostu zatrutej, będącej masowym grobem w jeszcze szerszym (głębszym) sensie: katastrofy ekologicznej.

„Atlantyda”, reż. Walentyn Wasjanowicz

Nie jest to krajobraz miejski, ale nie jest to też wieś; to raczej postindustrialne i niemal postludzkie pustkowie, na którym zamierają ostatnie maszyny i trwa segregowanie powojennych odpadów, ruiny niegdyś gęsto zaludnionego okręgu przemysłowego, gdzie nie wróci już normalne życie. Zapaść ekonomiczna i widzialna pięść zglobalizowanej gospodarki kształtuje ten krajobraz na równi z działaniami wojennymi. Gdzieś do połowy filmu jedną z dwóch twarzy, które widzimy na jako takim zbliżeniu, jedyna, której w ogóle możemy się dłużej przyjrzeć, należy do korporacyjnego dziada ogłaszającego zamknięcie huty, w której pracuje bohater i w której wcześniej zabił się jego kumpel. Oczywiście korporacyjny dziad występuje tu w formie zapośredniczonej – łeb wyświetlony na wielkim ekranie, jak Wielki Brat albo Czarnoksiężnik z krainy Oz. Po angielsku, z brytyjskim posh akcentem, elegancki pan ogłasza zamknięcie zakładu i wróży nadejście „nowych technologii” i „Ukrainy konkurencyjnej i szczęśliwej”.

Z tymi zbliżeniami to zresztą ciekawa sprawa – kręcenie z uparcie statycznej kamery, z oddali, w upiornych szaroburych prostokątach, nie tyle buduje dystans między widzem a bohaterem, ile daje poczucie bycia z nim w czymś w rodzaju out of body experience. Zespół stresu pourazowego, depresja, żałoba, alienacja – pełen pakiet, nic dziwnego, że zbliżenie widmowego wielkiego łba na rzutniku wydaje się jeszcze jednym aktem zglobalizowanej przemocy w białych rękawiczkach. Bezruch i brak zbliżeń jako poetyka depresji – to proste, ale tu akurat dobrze zrobione, osadzone w materialnym konkrecie. Tak do połowy filmu ruch oznacza głównie agresję albo autoagresję (przypalanie uda rozgrzanym żelazkiem, na przykład), ale dystans nie jest tutaj powtarzaną w zapętleniu manierą, tylko mozolną harówką w obrazach. Kamerze momentami udaje się podpełznąć bliżej, ale nie jest to linearny ruch. To raczej pierwsze próby życia na nowo.

„Atlantyda”, reż. Walentyn Wasjanowicz„Atlantyda”, reż. Walentyn Wasjanowicz. Ukraina 2019, na HBO GO od stycznia 2021Film zresztą drażni się z recenzentami, rzucając im pod nogi może za bardzo wyrazistą ramę: „Atlantyda” zaczyna się i kończy obrazami w podczerwieni, gdzie na pierwszym dochodzi do mordu, a na ostatnim do objęcia. (Za grosz subtelności, jak już się to opisze słowami. Przepraszam za ten bardzo nieudany transfer między jednym medium a drugim). Kusi więc, by sobie tak ten film ułożyć od zbrodni do intymności, co zresztą sama zrobiłam w swojej relacji z Wenecji. Oczywiście jest to film o procesie żałoby, o odzyskiwaniu swojego ciała, pracy, która jest może niewdzięczna, ale ma jakieś znaczenie, o wykrawaniu sobie na tych ruinach momentów ulgi, w końcu – po prostu przyjemności. W najdziwniejszej scenie, funkcjonującej już chyba po festiwalowym tournée jako reprezentacja całego filmu, na pustkowiu, wśród skał i kamlotów, Siergiej urządza sobie jacuzzi w porzuconej łyżce od koparki.

Sam Wasjanowicz mówi, że jest optymistą, bo trochę musi nim być, jest więc w tym filmie ruch ze straszności ku czemuś nowemu. Ale boję się, że jak to tak napiszę, jeśli dam się za bardzo uwieść tym dwóm przytulonym ciałom na końcu, to jednak coś zgubię i jednak uproszczę. Kiedy po scenie miłosnej w ulewie bohater otwiera drzwi furgonetki wprost na ścianę deszczu, do wnętrza wpada blade światło i wtedy widzimy, że połyskujące wcześniej w ciemności nieregularne kształty to przecież czarne worki na zwłoki. Jest tu więc pewien kierunek, ale jest też jednoczesność pewnych pozornie nieprzystających do siebie rzeczy. I, w przeciwieństwie do większości filmów o powojennej rzeczywistości, „Atlantyda” nie jest opowieścią o odradzaniu się gdzieś życia, o budowaniu nowej rzeczywistości. Grunt został skażony, katastrofa już się wydarzyła. Praca wygrzebywania się ze straszności jest ruchem ku pożegnaniu.

Patronite