Nikogo nie ma w domu
fot. Whaurelie / CC BY-SA 4.0

13 minut czytania

/ Literatura

Nikogo nie ma w domu

Jerzy Franczak

David Vann jest następcą nowoczesnych pisarzy obłędu. Uważnie wsłuchuje się w mowę szaleństwa, ale umieszcza ją w konkretnym kontekście społecznym: prowincjonalnej Ameryki, którą rządzą autorytet tradycji i bezmierna nuda

Jeszcze 3 minuty czytania

Mam wrażenie, że David Vann pisze wciąż tę samą książkę, tylko dla niepoznaki zmienia realia i imiona bohaterów. Czy w ten sposób próbuje zamaskować temat, do którego jest przykuty? Albo przeciwnie, usiłuje się od niego uwolnić, ale na koniec i tak wychodzi to co zwykle, czyli opowieść o toksycznych relacjach rodzinnych z przemocą i samobójczą śmiercią w tle? Tego nie wiem. Wiem tyle, że jest pisarzem jednej obsesji, ale jego narracje, utkane z powtórzeń i natręctw, nie nużą ani przez chwilę.

W „Podziękowaniach”, które zamykają „Halibuta na Księżycu”, pojawia się znamienne zdanie: „Przepraszam swoją rodzinę i rodzinę Nettie, ze słabą wymówką, że chyba nie mogę zrobić nic innego”. To czytelny sygnał: otrzymujemy na nowo opowiedziane rodzinne historie (dobrze znane czytelnikom „Legendy o samobójstwie”), których prawdziwość z łatwością rozpoznają bliscy autora. Vann podsuwa nam w ten sposób specyficzny kontrakt: mamy się zgodzić na to, że wariacyjnemu opracowaniu podlegają autentyczne perypetie i że za fikcyjnymi postaciami skrywają się rzeczywiste osoby. Zachęca nas do tego rodzaju lektury, w swoich powieściach sugeruje na sto różnych sposobów, że przedstawia zdarzenia z własnego życia, a gdzie indziej – na przykład w licznych wywiadach – odsłania dramatyczne fakty, które zadecydowały o jego życiu (i pisaniu). Nic dziwnego, że znalazł się w gronie tych współczesnych autorów – obok Edwarda St Aubyna czy Édouarda Louisa – których książki zwykło tłumaczyć się poprzez biografię.

David Vann, „Halibut na Księżycu”. Przeł. Dobromiła Jankowska, Pauza, w księgarniach od stycznia 2021David Vann, „Halibut na Księżycu”. Przeł. Dobromiła Jankowska, Pauza, 288 stron, w księgarniach od stycznia 2021W przypadku Vanna jest to biografia określona we wczesnych latach dziecinnych przez traumatyczne zdarzenie: jego ojciec popełnił samobójstwo. Po wielu miesiącach samotnego koczowania na dalekiej Alasce, podczas rozmowy telefonicznej ze swoją drugą żoną, strzelił sobie w skroń. Zrobił to, mając za sobą dwa rozwalone małżeństwa, dwójkę dzieci, którym poświęcał niewiele uwagi, no i masę długów. Nastoletni David nie mógł się potem pozbierać, tym bardziej że wcześniej odmówił udziału w męskiej wyprawie. Walczył z poczuciem winy: może gdyby dołączył do ojca, wszystko potoczyłoby się inaczej? Spędził paręnaście lat z poczuciem ciążącego nad nim ponurego przeznaczenia – w przekonaniu, że jemu również pisana jest depresja, szaleństwo, gwałtowna śmierć. Próbował żyć, choć czuł się niezdolny do życia; wszystko kompulsywnie kontrolował, unikał używek, stronił od ludzi, z nikim się nie wiązał. Wolał – wzorem ojca – samotne wyprawy żeglarskie i polowania. W bezsenne noce błądził po przedmieściach Kalifornii i uzbrojony w spluwę, którą dostał od taty, strzelał do ulicznych latarni. Przełom nastąpił wtedy, gdy sprzedał wszystkie strzelby i zaczął pisać. Tak powstała debiutancka „Legenda o samobójstwie” – zbiór opowiadań stanowiących zapis traumy, próbę jej przepracowania, a także wysiłek wyobraźni obliczony na odczarowanie fatum.

Vann zdał sobie wówczas sprawę, że historia ojca domaga się wpisania w znacznie szersze tło. Tworzą je inne tragiczne zaszłości, takie jak zabójstwo i samobójstwo w rodzinie drugiej żony ojca (kobieta zastrzeliła swojego męża, a następnie samą siebie po tym, jak wyszła na jaw jego niewierność). Wokół tego zdarzenia krąży fabuła drugiej powieści, „Caribou Island”. Ale tło tworzą również żywoty innych ludzi, krajobrazy surowej północy Stanów, kultura prowincji, miejscowe obyczaje. Materiał rozrasta się, a kolejne książki przynoszą historie toksycznych relacji rodzinnych, nierzadko zakończone wybuchem przemocy.

Nawet te powieści Vanna, które nie dotyczyły bezpośrednio jego własnych doświadczeń – jak „Brud”, portret młodzieńca wychowywanego przez toksyczną matkę i szantażowanego przez młodszą kuzynkę – opierają się na tym samym schemacie: życiowe okoliczności i pełne napięcia układy międzyludzkie tworzą obcego lub potwora, spychają w szaleństwo i gwałt. W końcu, po wielu latach gry na zwłokę, Vann powrócił wprost do swojej obsesji, nie próbując jej w żaden sposób kamuflować. Stworzył książkę równoległą wobec „Legendy o samobójstwie”. Ani to prequel, ani sequel, bardziej coś w rodzaju malarskiego pendant. Jeszcze jedna opowieść o ostatnich dniach ojca, zupełnie inna, choć fakty się zgadzają i od początku wiemy, jak to się skończy. Jeszcze jeden portret (i autoportret), tyle że nakreślony z innej perspektywy. Słowa wieńczące „Podziękowania” brzmią jak bezradne westchnienie i wyznanie kapitulacji: „Chyba nie mogę zrobić nic innego”.

Dwie legendy

David Vann, „Legenda o samobójstwie”. Przeł. Dobromiła Jankowska, Pauza, 256 stron, w księgarniach od stycznia 2018David Vann, „Legenda o samobójstwie”. Przeł. Dobromiła Jankowska, Pauza, 256 stron, w księgarniach od stycznia 2018Porównanie pierwszej i jak dotąd ostatniej powieści Vanna narzuca się nieuchronnie. Schemat fabularny został przeniesiony bez zmian; to historia Jima, prowincjonalnego dentysty udręczonego swoim przeciętnym żywotem, miotającego się w poszukiwaniu sensu; punkty węzłowe tej historii wyznaczają zdrady, rozbicie małżeństw, wyjazd na Alaskę, zapaść psychiczna i samobójstwo. Rozpoznajemy też zgodność pomniejszych wydarzeń i drugoplanowych postaci, miejsc i rekwizytów (chata na odludziu, pasja łowiecka, wędkowanie).

Ale ważniejsze okazują się różnice. „Legenda o samobójstwie” była zbiorem opowiadań, wariacji na ten sam temat, miała bardziej rozproszoną formę; „Halibut na księżycu” to narracja zwarta i potoczysta. Tam dominowała nieokreśloność, tryb pytający i przypuszczający (snucie opowieści na zasadzie „co by było, gdyby...”), tutaj chodzi o konsekwentny empatyczny wgląd w jednostkową psychikę i stawianie próbnych diagnoz. Tam głównym bohaterem pozostawał Roy – wychowujący się z matką chłopak, a potem mężczyzna chcący zrozumieć motywy kierujące jego ojcem – tutaj jest nim sam ojciec. Ta ostatnia zmiana wydaje się kluczowa: autoportret, którego doszukać się można w postaci nastoletniego Davida, zostaje nakreślony mimochodem, na marginesie potężnej roboty portretowej.

W centrum tego obrazu lokuje się zatem mężczyzna w sile wieku, cierpiący na depresję przetykaną epizodami maniakalnymi, zmagający się z myślami samobójczymi. Przybywa z mroźnego odludzia, wraca w rodzinne strony, by zobaczyć się z bliskimi. Oficjalnie rozpoczyna terapię – odwiedza psychiatrę, zażywa przepisane leki, wraca do normalności pod okiem młodszego (rozsądnego i statecznego) brata. Sam jednak traktuje to wszystko niczym ostatni taniec. Po raz ostatni bawi się z dziećmi (jadą na polowanie), po raz ostatni spędza czas z rodzicami (grają w karty), po raz ostatni spotyka się z drugą żoną (płacze w jej ramionach). Dla niego to długie pożegnanie, celebrowane z rozmysłem, ale niejawne. Choć wszyscy przeczuwają, jak to się skończy, nikt nie chce się do tego przyznać.

Towarzyszy temu nieustanne wspominanie, rozpamiętywanie, rozdrapywanie ran. Niegdysiejsze życie wydaje się nierealne; było podporządkowane społecznym nakazom i normom, uregulowane przez tradycję. Jim został dentystą, jak jego ojciec, ponieważ ojciec tego oczekiwał. Poznał kobietę i natychmiast założyli rodzinę. Odgrywał rolę przewidzianą w scenariuszu, a równocześnie czuł, że „wszystko to jest dziwne i dziwnie puste”. Uciekał przed tą pustką na morze i do lasu, uciekał w przygody erotyczne. „Zdradzałem żonę, doprowadziłem do rozpadu swojej rodziny – zwierza się – nie byłem blisko moich dzieci, gdy rosły. (…) Zniszczyłem też drugie małżeństwo. Nie tylko zdradzałem, ale chodziłem na dziwki i zarażałem mendami”. Jednym ze źródeł jego nieszczęścia okazuje się obsesja na punkcie seksu. On sam jest świadom, że powoduje nim niezaspokojone pożądanie, co ujmuje w formułach cynicznych i bluźnierczych („w imię ojca i syna, i seksu świętego”) albo refleksyjnych i patetycznych („seks i rozpacz to jedno”, „pożądanie nie jest dla jednej kobiety”).

Owszem, nie brzmi to najlepiej. Nie będę ukrywał, powieść wypełnia samoużalanie się obrzydliwie bogatego faceta w sile wieku, którego troską otaczają kochające dzieci, rodzice i brat, a byłe żony odnoszą się doń z nieskończoną wprost cierpliwością. Faceta, który nie panuje nad emocjami i w kółko fantazjuje o tym, że z sobą skończy, a wcześniej – kto wie? – być może zabije parę bliskich mu osób. Tak, w pobieżnym streszczeniu wygląda to odstręczająco, niemniej Vann robi taki hokus-pokus, że szybko zaczynamy rozumieć logikę załamania nerwowego. Mówiąc wprost: „Halibut…” to jedna z najlepszych znanych mi powieści o ciężkim zaburzeniu psychicznym, kreśląca zniekształcony obraz świata od wewnątrz, z perspektywy chorego.

I nie mówię o żadnym écriture mélancolique, bo choroba dwubiegunowa, na którą cierpi Jim, działa zupełnie inaczej: przyprawia narrację o naprzemienną gorączkę i chłodny paraliż, wprawia ją w dygot, każe jej pulsować i zamierać. Raz jej zasadą jest uporczywe kwestionowanie wszystkiego, od najprostszych czynności (po co zabijać czas oglądaniem telewizji?) po sens istnienia (czemu wszyscy nie popełnią samobójstwa?). Innym razem opowieść osuwa się w marazm i odrętwienie, zastyga w ponure wizje wegetacji („człowiek jest w większości maszyną, działającym kawałkiem mięsa”). To znowu obserwujemy rozwijanie się dziwnych, napędzanych manią fantazji, jak ta, której książka zawdzięcza swój tytuł – o zabranym przez NASA na Księżyc halibucie, który nabiera lekkości i odfruwa.

Dwa obłędy

Vann okazuje się godnym następcą największych nowoczesnych pisarzy obłędu, takich jak William Faulkner, Samuel Beckett, Sylvia Plath czy Vladimir Nabokov. Jego sugestywny obraz rozregulowanych władz umysłowych jest przy tym oryginalny, nie do pomylenia z podobnymi wysiłkami innych współczesnych pisarzy (jak Emmanuel Carrère, Marie Darrieussecq czy Hanya Yanagihara). O jego specyfice decyduje tyleż uważne wsłuchiwanie się w mowę szaleństwa, co konkretny kontekst społeczno-kulturowy. Autor „Brudu” kreśli ponury, monochromatyczny obraz prowincjonalnej Ameryki, którą rządzi niekwestionowany autorytet tradycji i bezmierna nuda. „Bezsensowne żywoty toczą się, nic nieznaczące i przewidywalne” – tak to wygląda z perspektywy Jima.

A jeśli przyjrzeć się uważniej, widać więzienie lokalnej kultury: poprzez szereg nierefleksyjnych praktyk wpaja ona zdroworozsądkowe przekonania, które dopiero oglądane z dystansu mogą wydać się chore. „Nigdy nie otrzymał żadnego wyjaśnienia na temat tego, w co powinien wierzyć, ani na temat kultury, która go ukształtowała. Tylko wymagania: śpiewać, wstawać w odpowiednim momencie, dawać gotówkę i być grzecznym”. Swoją rolę odgrywa religia, suflująca nierealistyczne wymaganie miłości bliźniego i nieusuwalne poczucie winy (Jim mówi o niej wprost: „zjebała mi mózg”). Nie bez znaczenia są sztywne wzorce osobowe, a zwłaszcza model silnego i zdobywczego mężczyzny, który trzyma na wodzy uczucia, a folguje swoim instynktom.

David Vann z ojcemDavid Vann z ojcem

Nieodłącznym atrybutem macho pozostaje rzecz jasna broń. Najważniejszy wzór tej kultury określa rytuał polowania, będącego podstawową (obok wędkowania i gry w karty) rozrywką, a nierzadko jedyną więzią z członkami rodziny i przyjaciółmi. Cierpiący na depresję Jim nigdy nie rozstaje się ze swoim magnum, choć zgodnie z zaleceniem terapeuty trzyma oddzielnie pistolet i amunicję. Bezustannie myśli o tym, że „broń chce, by jej użyto”, gdyż „taka jest jej natura, pasująca do czegoś tkwiącego w Jimie, do gniewu na to, że świat złożono niewłaściwie”. Pociągnięcie za spust wydaje się ostatnim sposobem na odzyskanie sprawczości w świecie wielostronnych determinacji, wypełnieniem przeznaczenia, jedynym sensownym dopełnieniem bezsensownego życia.

„Nie istnieje żaden ja – mówi Jim swojemu bratu. – Nikogo nie ma w domu”. W ten metaforyczny sposób oddaje rozregulowanie władz umysłowych: ego przestaje odgrywać wiodącą rolę, nie panuje nad wyzwolonymi popędami, psychika otwiera się na nieznane, obce siły. Ale rozumiem to sformułowanie szerzej: jako streszczenie fabuły (po powrocie do domu Jim nie odnajduje nikogo, kto by go zrozumiał) i jako autorską formułę krytyki kultury (ów „pusty dom” to miejsce, w którym czujemy się nieswojo, nienadające się do zamieszkania). Obsesje Vanna mogą okazać się zbieżne z naszymi niepokojami. Szaleństwo, które opisuje, bywa niepokojąco znajome.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).