JERZY FRANCZAK: „Błogie odwroty” otwiera list pożegnalny sędziego Berthier. Dowiadujemy się, że został zamordowany, „bo chciał za dużo wiedzieć”. Dlaczego sięgnęła pani po konwencję kryminału?
YANICK LAHENS: Wiele moich tekstów zaczyna się od śmierci, wszystkie zawierają jakąś tajemnicę. To pozwala rozbudzić ciekawość czytelnika. Być może powielam ten model nieświadomie. Ale kryminał to fałszywy trop…
Tak, czytelnik dość szybko zdaje sobie sprawę, że śledztwo skazane jest na porażkę. Ale być może jego przedmiotem jest coś innego niż zagadka śmierci pewnego urzędnika?
Chodzi o próbę odpowiedzi na pytania o sens naszego bycia w świecie, o dobro i zło, o istotę sprawiedliwości. Czy potrafimy zdobyć się na niezłomność, jak sędzia Berthier, czy przymykamy oko na otaczające nas nieprawości, by móc spokojnie żyć? Kryminał dostarcza tylko podstawowej struktury.
Śledztwo zmusza też do konfrontacji z wszechobecną przemocą.
Cała cywilizacja jest zbudowana, żeby uniknąć przemocy. Historia to walka pomiędzy przemocą a równie potężnym pragnieniem, by żyć razem. Pomiędzy wolą dominacji a marzeniem o lepszym świecie.
To marzenie musi też konfrontować się z czymś innym, ze współczesną świadomością cyniczną, która redukuje obraz świata do gry władzy i interesów ekonomicznych. Świetnie to pani uchwyciła.
Powieść musi oddawać całą złożoność świata. Nie mogę podporządkować bogactwa życia jakiemuś założonemu schematowi. Choć niewykluczone, że pewna doza cynizmu jest konieczna, aby żyć – gdyby nie ona, wszyscy dążylibyśmy do rewolucji.
Yanick Lahens, „Błogie odwroty”. Przeł. Jacek Giszczak, Karakter, 176 stron, w księgarniach od września 2018Zderza pani ze sobą różne wizje świata, każda z nich zawiera się w innej opowieści. Te głosy nie tworzą jednak chóru, lecz coś w rodzaju kakofonii…
Jednak istnieją między nimi pewne współbrzmienia. W dzisiejszym Haiti, w środowiskach, które starałam się sportretować w powieści, rodzi się poczucie nowej solidarności. Myślę o środowiskach artystycznych, które od lat nie ustają w poszukiwaniu piękna i nowych form wspólnoty. Organizują na przykład festiwal teatralny w Port-au-Prince – w mieście, w którym nie ma sal teatralnych! W kraju, w którym królują bieda i analfabetyzm, pisarze tworzą małe stowarzyszenia i lokalne biblioteki. Rysuje się nowy front walki z przemocą i niesprawiedliwością. A we wrześniu ubiegłego roku narodził się także animowany przez artystów potężny ruch kontestacji politycznej. Zawsze uważałam, że sprawiedliwość jest szczególnym rodzajem piękna, ale to naprawdę nie do wiary! Ile energii udało im się zagospodarować, i to poza domeną tradycyjnej partyjnej polityki. W „Błogich odwrotach”, przyznaję, dominuje raczej poczucie beznadziei. Całe szczęście w tym przypadku rzeczywistość zadała kłam literaturze. Choć i w mojej powieści pojawia się jakieś przeczucie tej nowej sytuacji. Często piszemy rzeczy, które nas przekraczają.
Nie pisalibyśmy, gdybyśmy wiedzieli dokładnie, co powstanie.
Właśnie, pisząc, zaskakuję samą siebie. Ale rozwój wydarzeń idzie czasem dalej niż niejasne przeczucia artysty.
Na ile istotna jest tutaj sama technika literacka? W „Błogich odwrotach” narracja przechodzi płynnie od pierwszej do trzeciej osoby i z powrotem, oscyluje nieustannie pomiędzy punktem widzenia postaci i bezosobowego narratora.
Port-au-Prince to miejsce naładowane energią, emocjami; szukałam sposobu, by oddać niebywałą intensywność miasta w samej opowieści, aż udało mi się wypracować tę metodę. Postawiłam na pełną imersję: wchodziłam bez reszty w myśli i afekty postaci. W efekcie powstało coś w rodzaju strumienia świadomości.
Yanick Lahens
Pisarka haitańska. Urodziła się w Port-au-Prince, studiowała we Francji, mieszka i tworzy na Haiti. Opublikowała kilka powieści i zbiorów opowiadań. W 2010 roku po trzęsieniu ziemi napisała głośny esej „Failles”. Jej powieść „Bain de lune” została uhonorowana nagrodą Femina w 2014 roku. W 2018 roku jej „Błogie odwroty” ukazały się w przekładzie Jacka Giszczaka. Publikowana przez nas rozmowa została przeprowadzona na Festiwalu Conrada.
Fot. autorki: Iris Gene Lahens
Ta technika ukazuje, że istota ludzka jest ulepiona ze zmiennych myśli i uczuć, że jest procesem. A przy okazji pozwala przeskakiwać od sfery prywatnej do publicznej.
Jedno z drugim się łączy. Wielka historia przydarza nam się też często intymnie. Nasza wrażliwość, przekonania, nasze czyny – wszystko to formują zewnętrzne siły. W „Błogich odwrotach” widać to wyraźnie; bohaterowie tej powieści są produktem pewnego układu sił społecznych.
Można zastanawiać się, do jakiego stopnia ich wybory życiowe są niezależne, a na ile zdeterminowane przez pochodzenie oraz okoliczności. Weźmy takiego Jojo…
Tak, Jojo to kryminalista i płatny morderca, co w dużej mierze wiąże się ze środowiskiem, w którym dorastał. Ale jednocześnie lubi to, co robi… Najdziwniejsze, że kiedy osiągnęłam empatyczny wgląd w jego naturę, zaczęłam go lubić. Powstał więc portret pełen ambiwalencji – wrażliwego potwora, który jest i przerażający, i bardzo sympatyczny.
Równie ambiwalentny jest portret miasta Port-au-Prince.
To pierwszoplanowy bohater każdej mojej książki, wyjąwszy „Bain de Lune”.
Zanotowałem sobie mnóstwo cytatów. „Czarne miasto”. „Miasto z rozwartą na oścież paszczą”. „Miasto, które samotnie kona, pozostawione na pastwę losu” – to z „Błogich odwrotów”. Z kolei „Failles” otwiera przewrotne wyznanie miłosne: „Kochamy je, pomimo jego nędzy, pomimo śmierci, która przemierza ulice”.
Nieraz, budząc się rano, myślę sobie z wściekłością: co ja u licha robię w tym okropnym miejscu? Ale zaraz potem zdaję sobie sprawę, że nie mogłabym mieszkać nigdzie indziej. To miasto potrafi zawładnąć człowiekiem. Uwielbiam jego witalność i nieprzewidywalność. Oczywiście jestem osobą uprzywilejowaną: przecinam sfery społeczne, podróżuję, funkcjonuję trochę pomiędzy różnymi kulturami i dziedzictwami. Ale może właśnie ta uprzywilejowana pozycja pozwala mi dostrzec ciut więcej i wyjść poza klisze, którymi operują zarówno miejscowi, jak i przyjezdni.
Jeśli idzie o przedstawianie Port-au-Prince – czy ogólniej, całego Haiti – istnieją dwie wielkie klisze: miejsca idyllicznego i miejsca koszmarnego.
Próbuję pokazać współistnienie tych przestrzeni: w barze odbywa się wspaniały koncert, a na ulicy, za rogiem, dochodzi do morderstwa.
Czyli wykorzystuje pani te klisze…
Muszę, ich nie da się ot tak obejść! Klisza to efekt pracy z rzeczywistością. Zawsze przekształcamy rzeczywistość, zawsze tworzymy jej schematyczne obrazy. Aby złapać do nich krytyczny dystans, najlepiej zestawić je z sobą. Tutaj obraz miasta to wypadkowa sześciu różnych spojrzeń: inaczej widzi je wujek Pierre, inaczej Cyprien, jeszcze inaczej Jojo, itd.
A przyjezdny mógłby zdobyć się na takie naiwne, niewinne spojrzenie? W powieści pojawia się postać dziennikarza z Francji, który spisuje swoje obserwacje w artykule i wychodzi to wybitnie schematycznie – ostatecznie sielska klisza bierze górę nad tą apokaliptyczną.
To kwestia czasu, którego Francisowi zabrakło. Od przedwczoraj jestem w Krakowie, widzę tu wiele nowych rzeczy, ale odruchowo aktywizuję pewne schematy, gotowe mitologie – w sensie, jaki nadał temu pojęciu Barthes. Ale bezpośrednie doświadczenie rzeczywistości rewiduje te gotowce, otwiera na to, co niespodziewane. Gdybym pisała artykuł o Krakowie, też weszłabym w jakiś schemat. Pisanie powieści, podobnie jak jej czytanie, uruchamia specyficzny tryb poznania. Otwiera nas – jak opisał to Kundera – na złożoność i niejednoznaczność. Odwołuje się do naszego zmysłu gry, przytępionego przez codzienność.
Pani rozważania na temat pisania ogniskują się wokół zanotowanego w „Failles” pytania: jak pisać w obliczu nieszczęścia, jak uniknąć jego egzotyzowania i demonizowania?
To pytanie towarzyszy mi stale i wciąż rozważam możliwe odpowiedzi, zawsze w kontekście mojego rodzinnego kraju. W przyszłym roku w Collège de France będę prowadzić wykład dotyczący tych zagadnień, zatytułowany „Konieczności pisania. Marzenia o zamieszkiwaniu”. Haiti to pierwszy „kraj Południa” – kraj stworzony jako południowy przez Północ. Dlatego wszystkie nieszczęścia, jakich doświadczyliśmy przez stulecia, nie były wyłącznie naszymi nieszczęściami; przynależą one do historii światowej jako punkt węzłowy, w którym spotykają się Północ i Południe, Zachód i Wschód. Dlatego lubię powtarzać, że mój pokój znajduje się w centrum świata. Nie chodzi o typowość, tylko usytuowanie w punkcie przecięcia potężnych sił. Mamy za sobą również doświadczenia rewolucyjne, zupełnie niezwykłe jak na tę część świata: wypędzenie kolonizatorów i wybicie się na niepodległość, demokratyczna konstytucja… Te sploty owocują zadziwiającymi historiami, jak choćby to słynne przyjęcie Polaków – żołnierzy Napoleona, przyznanie im pełni praw obywatelskich po tym, jak wystąpili z szeregów armii pacyfikującej antykolonialną rewoltę. Nasza historia nakazuje ponawiać pytania o nieszczęście – o jego źródła, o sposoby jego przedstawiania, o środki zaradcze – ale też skłania do poszukiwania oryginalnych odpowiedzi.
Polacy walczący u boku Napoleona marzyli o niepodległości własnego kraju. Pewnie dlatego niektórzy spośród nich uznali, że cel nie uświęca środków, że ceną wolności ich narodu nie może być zniewolenie innego.
To zadziwiające, w jakich warunkach, w jakich zbiegach okoliczności zrodzić się może poczucie duchowej wspólnoty! Do dziś na Haiti istnieją „polskie wioski”, jak słynne Cazale, a jednym z bóstw voodoo jest czarna madonna, którą przywieźliście na nasz kontynent. Trzeba dbać o przestrzeń dla inności – by nasze panteony były gotowe na przyjęcie nowych bogów.
Ostatnio próbujemy opowiadać historię Polski w perspektywie studiów postkolonialnych. Okazuje się wówczas, że I Rzeczpospolita była „pierwszym trzecim światem” – jako kraj agrarny i rezerwuar taniej, a nawet darmowej, niewolniczej siły roboczej. Że rozbiory można przyrównać do kolonizacji, a nasza rodzima szlachta pełniła rolę elity kompradorskiej.
Można przeprowadzać tego rodzaju analogie. Dzieje wielu krajów tworzą swego rodzaju palimpsesty nieszczęścia. W Haiti składają się na to przypadek geograficzny, czyli fakt, że znajdujemy się na styku płyt tektonicznych, na trasie huraganów i cyklonów, oraz przypadek historyczny, który usytuował nas na trasie pierwszej wyprawy Kolumba, a potem w epicentrum krzyżujących się interesów i gier władzy. Pewnie dlatego tak intensywnie odrabiamy lekcję historii.
W „Failles” – eseju o trzęsieniu ziemi z 2010 roku – odnalazłem niepokojąco znajome frazy. „Dlaczego my? Wciąż my? Jakbyśmy istnieli po to, by zbadać granicę nieszczęścia”. Polacy też często ponawiali te pytania, rozbudowywali mity martyrologiczne i poszukiwali mesjanistycznych odpowiedzi.
Pytania o zło brzmią podobnie w różnych językach świata. Za to każda odpowiedź na nieszczęście jest specyficzna, historycznie uwarunkowana. Dla mnie najistotniejsze jest to, że w toku ponawiania pytań i próbowania różnych odpowiedzi kształtuje się kultura, w której potem żyjemy, w której musimy żyć, i która zwrotnie kształtuje nas samych.
Ta kultura przypomina niekiedy klatkę. W „Failles” opisuje pani wielokrotny kataklizm: na wstrząs sejsmiczny nakłada się znacznie poważniejsza zapaść historyczna i społeczna. „To ona produkuje wykluczenie od dwóch stuleci. Przenika nas wszystkich. Kształtuje nasz sposób bycia. Formuje naszą wyobraźnię, rządzi fantazmatami rasowymi i klasowymi. Blokuje nasze społeczeństwo w nieprzekraczalnym modelu pan – niewolnik. Karmi nasze frustracje. Żywi nasze złudzenia”. Jak wyrwać się spod władzy tego fatum?
System kolonialny został narzucony z zewnątrz. Wypędziliśmy białych, ale zreprodukowaliśmy system dominacji, ustanawiając relację podporządkowania pomiędzy kreolskimi elitami a bosalskim ludem. Powtarzam, że postkolonializm nie może ograniczać się do relacji zewnętrznych, musi też mieć charakter wewnętrzny. Musimy pozbyć się pozostałości kolonializmu obecnych w naszych schematach mentalnych. A wykluczenie klasy niższej było tak głębokie, że to może trwać całe dziesięciolecia. Owszem, od czterdziestu pięciu lat rodzima kultura ludowa zyskała na znaczeniu, razem z religią voodoo, wcześniej wstydliwie wypieraną. Ale to dopiero początek.
Nawet para haitańskich kochanków – myślę o bohaterach „Guillaume et Nathalie” – patrzy na siebie przez „rasistowskie okulary”.
W tej powieści próbowałam uporać się z kliszami, zgodnie z którymi czarne ciało jest albo ciałem cierpiącym, albo agresywnym i zbuntowanym, albo naładowanym diaboliczną erotyką. Bardzo trudno zbudować obraz, w którym dwa czarne ciała łączą się w zwykłej erotyce, poza problemem rasy, poza stereotypem „murzyńskiej witalności” czy „murzyńskiej namiętności”. Ale te okulary istnieją; trzeba być ich świadomym, by móc je zdjąć i spojrzeć bez uprzedzeń na dwoje ludzi, którzy najzwyczajniej zakochują się w sobie.
Na tym polega rola literatury?
Literatura pozwala marzyć i płakać; przeczuwa to, z czego nie zdajmy sobie sprawy. Stawia pytania. W „Błogich odwrotach” istnieje jedna siła, zupełnie niezależna od okoliczności, doskonale suwerenna wobec przemocy świata – to poezja. Bardzo lubię zdanie, które się do niej odnosi: „Stany poezji rozkwitają o całe lata świetlne od stanów alarmowych i stanów klęsk żywiołowych”. Poezja przenika niektórych bohaterów tej powieści i pozwala im zmieniać swoje życie. I nie chodzi bynajmniej o sławetne zaangażowanie. Epoka literatury zaangażowanej przeminęła wraz z epoką jasnych horyzontów politycznych. Dzisiaj, w czasach zawiłych gier politycznych o niejawnych stawkach, literatura może jedynie przemyśleć kwestię solidarności. Kiedy się przydarza? Pod jakimi warunkami jest możliwa? Nie są to abstrakcyjne rozważania; w literaturze każda idea zmienia się w sprawę intymną. Pewien poeta z Haiti napisał: „słowa nas wybierają, ponieważ jesteśmy sami”. Pisarz jest samotny, czytelnik też, a książka to rozmowa dwóch samotności – rozmowa o świecie, który może być wspólnym światem.
Teraz, dla odmiany, brzmi to bardzo optymistyczne.
Cóż, jestem pesymistką, ale cały czas pracuję nad tym, żeby się zmienić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).