Czekałem na nową książkę Carrère’a z zaciekawieniem i nieufnością. Zaciekawienie brało się stąd, że ogromnie lubię tego pisarza. Jakiś czas temu rozbawił mnie „Wąsami” i uwiódł „Limonovem”, potem zaintrygował „Nie moim życiem”, zachwycił „Królestwem” i (wciąż nieprzełożoną na polski) biografią Philipa K. Dicka. Skąd zatem nieufność? Ano z powodu tytułu, który brzmi „Joga”. Czy muszę wyjaśniać dlaczego?
Chyba muszę – nawet samemu sobie muszę to powiedzieć. Mam należny respekt (oho, już zaczynam się tłumaczyć) dla jogi jako prastarej techniki samodoskonalenia, zanurzonej w filozoficzno-religijnych systemach wierzeń, od hinduizmu po dżinizm. Równocześnie żywię głęboką niechęć do jogi jako elementu „wschodniej duchowości”, czyli zespołu mętnych przekonań i praktyk, które Zachód wypracował na przełomie Ery Ryb i Ery Wodnika, a także jako odmiany światowego biznesu w branżach coaching i fitness. Wybaczcie, ale gdy słyszę to słowo, moje skojarzenia mkną nie w stronę mędrców osiągających satori, lecz w stronę newage’owych szarlatanów; zamiast upaniszad i sutr Patańdźaliego do głowy przychodzą mi bełkotliwe teksty współczesnych poradników duchowych. No cóż, żeby zobaczyć, co zostało z technik ascezy i medytacji, wystarczy wejść do dowolnej dużej księgarni – w dziale Rozwój Osobisty można pokontemplować pozycje w rodzaju „Joga hormonalna”, „Joga bez napinki” czy „Joga girl”. Można też po prostu wpisać hasło „joga” w wyszukiwarkę internetową i zadumać się nad bogatą ofertą zajęć stacjonarnych i kursów online.Emmanuel Carrère, „Joga”. Przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, 432 strony, w księgarniach od września 2021
Od razu zaznaczam: to nie jest tekst o globalnym kapitalizmie, który niszczy formy duchowości. To wyznanie człowieka Zachodu, przywiązanego do nowoczesnych wzorów racjonalności. W ogóle niektóre wierzenia i praktyki religijne wydają mi się ciekawe lub urocze, ale do wszystkich podchodzę podejrzliwie i z łatwością wyobrażam sobie świat bez nich. Właśnie dlatego gdy zobaczyłem tytuł „Joga”, poczułem dziwne zniechęcenie i od razu pomyślałem: to nie dla mnie.
A jednak gdy zacząłem czytać, moja nieufność znikła. Carrère jest jak zwykle do bólu szczery i uczciwy – trochę jak w „Rosyjskiej powieści”, z tą różnicą, że tutaj obnaża jedynie siebie, dbając o to, by uszanować sekrety swoich bliskich. O swoich rozterkach i życiowych perypetiach opowiada w sposób możliwie najprostszy, a przy tym mocno angażujący czytelnika. Po raz kolejny serwuje prozę trudną do zakwalifikowania: trochę to reportaż, trochę autobiografia, na pewno esej, o ile słowo to oznacza niespieszną przechadzkę od tematu do tematu, niegotowość myśli i tekstu. Ta książka formuje się i deformuje na oczach czytelnika, ale nie jest to żadna pisarska sztuczka, po prostu tak działa umysł pisarza, tak kształtują tekst zewnętrzne okoliczności. Wyjściowe założenie, by napisać „pogodną i subtelną książeczkę o jodze”, natrafia na szereg przeszkód. Opowieść o duchowym wtajemniczeniu przechodzi w intymną narrację o doświadczeniu cielesnym. A pod koniec tytułowa joga oznacza coś zupełnie innego niż na początku.
Ale po kolei. Na początku Carrère streszcza swoje wieloletnie doświadczenia – epizod z tai-chi, codzienne asany o świcie, porażki medytacyjne w okresach nadużywania alkoholu czy zawodowych sukcesów łechcących próżność – a potem wprowadza nas do pewnego tajemniczego miejsca. Otóż zapisuje się na kurs vipassany, postanawia spędzić dziesięć dni w doskonałej ciszy, siedząc po dziesięć godzin dziennie w absolutnym milczeniu w hangarze, w 120-osobowej jednopłciowej grupie, pod czujnym okiem trenera. Teren obozu jest zamknięty, nikomu nie wolno używać urządzeń elektronicznych ani opuścić zgromadzenia przed końcem turnusu. W tej części „Jogi” dominuje formuła reporterska, czytelnik z jednej strony spodziewa się kawałków o wewnętrznej podróży, a z drugiej odruchowo wietrzy sensację. Całe szczęście nie dostaje ani jednego, ani drugiego.
Owszem, Carrère przyjmuje pozytywny scenariusz – zamierza ograniczyć za bardzo wybujałe i nadto despotyczne ego – i wciela go w życie, od rana do wieczora siedząc na poduszeczce, prostując kręgosłup i rozluźniając wszystkie mięśnie, a więc oddając się z pełnym zaangażowaniem tym dwóm trudnym do pogodzenia pełnoetatowym zajęciom (zgodnie z etymologią słowa „joga”, które oznacza zaprzężenie dwóch koni lub wołów naraz). Najpierw wychodzi mu to jako tako, a potem zalicza kolejne porażki. Musi walczyć z bólem pod łopatką i odpędzać myśli o tysiącach drobiazgów. A przede wszystkim musi dyskutować z własnymi sobowtórami: twórcą i sceptykiem. Ten pierwszy nieustannie komponuje plan książki, którą właśnie czytamy, i w ten sposób niweczy medytację (albo medytujesz, albo pracujesz nad tekstem o medytacji). Każe obserwować innych uczestników kursu i zadawać pytanie rasowego prozaika: „co dalej?”. Ten drugi sufluje, że to wszystko strata czasu, że cała zabawa w jogę to jedynie „narcystyczna grzechotka”. I tak rozwija się psychomachia na miarę naszej epoki. Carrère próbuje uciszyć ten „wewnętrzny szczebiot”, wyzbyć się krytycyzmu, uwolnić od obsesji bycia wielkim pisarzem. W tej nieustannej szarpaninie jest nadzwyczaj wiarygodny – ja na przykład tak samo sobie wyobrażam własne reakcje w podobnej sytuacji. Przy okazji dowodzi, jak ciekawa może być proza, w której z pozoru nic się nie dzieje – przecież tu wszystko dzieje się w głowie mężczyzny siedzącego nieruchomo na zafu.
Droga do satori okazuje się długa, a w jej połowie wydarza się tragedia. W zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” ginie przyjaciel pisarza, ten zostaje poinformowany o tragedii, opuszcza obóz, układa mowę pogrzebową… Tu rozpoczyna się zupełnie inna opowieść. Bynajmniej nie o terroryzmie – „Joga” to książka wybitnie wsobna, introspekcyjna – raczej o utracie i żałobie. Carrère po paru miesiącach zrobi drugi kurs vipassany, ale to już bez znaczenia, gdyż koncentruje się bez reszty na osobistych nieszczęściach, nierzadko sprowokowanych (sam powiada, że ma talent do zmieniania w piekło życia, które powinno być szczęśliwe). Żegna się z okresem spokoju i zdrowia psychicznego, które definiuje jako zdolność do miłości i pracy. Żegna się z wyidealizowanym wyobrażeniem siebie samego w wieku dojrzałym (to „mężczyzna pogodny, życzliwy, posiadający środek ciężkości, z którego emanują słowa i głos mające prawdziwą wagę”). Próbuje jak najuważniej przyjrzeć się własnej rozhuśtanej psychice. Opisuje swoje załamanie nerwowe, zdiagnozowane jako epizod depresyjny z elementami choroby afektywnej dwubiegunowej i myślami samobójczymi, relacjonuje pobyt w szpitalu na oddziale zamkniętym, sensacje po przyjmowaniu ketaminy, elektrowstrząsy, problemy z zaburzeniami pamięci, kurację litem. A podczas pracy nad tekstem odkrywa, że książka o jodze i autobiografia psychiatryczna łączą się, tworząc „zwyrodniałą, parodystyczną, przerażającą wersję wielkiej zasady naprzemienności”, którą wychwalał jako pogodny jogin.
Najbardziej zaskakująca pozostaje trzecia część książki, która wymyka się całkiem schematowi „z nieba do piekła”. To relacja z pobytu na greckiej wyspie Laros u niejakiej Frederiki, prowadzącej warsztaty dla uchodźców. To sprawozdanie z odzyskiwania równowagi, z powrotu między ludzi. Carrère zbiera siły, by skonfrontować się z kryzysem migracyjnym. W ośrodku adaptacyjnym, podczas kursów języków obcych, ogrodnictwa, gotowania i oczywiście jogi, uczy się na powrót dostrzegać cudze cierpienie, a także otwiera się na radość spotkania z innym. Tak przynajmniej ja rozumiem ten fragment; sam tekst – kapryśny, miejscami nieskładny – nie niesie żadnego czytelnego przesłania. Czytając ostatnią partię książki, naprawdę miałem wrażenie, że coś się wymknęło spod kontroli – życie pisarza, fabuła, narracja – i że jestem świadkiem nieprzewidzianych metamorfoz.
Ta nieoczywista wolta narracyjna pozwala również przeformułować kwestię samej jogi. Carrère biedzi się nad tym zresztą od samego początku. Na wstępnym etapie opisuje konkretną praktykę, zgodną z zaleceniami nauczyciela: siedzimy bez ruchu, a w polu naszej świadomości pojawiają się i znikają myśli oraz emocje, przepływają wrażenia, podczas gdy my „odklejamy się trochę, troszeczkę, od tego, co nazywamy sobą”. Odcinamy się od wspomnień i przestajemy snuć plany, w ten sposób odzyskujemy teraźniejszość. Budzimy w sobie wewnętrznego świadka, przyglądamy się z boku „chaosowi, pomieszaniu, papce wspomnień i lęków, duchów i jałowych przeczuć”. Karuzela myśli kręci się coraz wolniej. Tak, to ewidentnie zalążki tej „pogodnej i subtelnej książeczki”, która ostatecznie nie powstała. Po pierwszych odsłonach wewnętrznych sporów Carrère poszerza perspektywę: „Wszystko, co dzieje się w czasie, gdy siedzimy bez ruchu i w milczeniu, to medytacja”. Oto moment, w którym konkretna praktyka ćwiczeniowa odkleja się od podłoża religijnego i spirytualnego. Teraz liczy się tylko najogólniej opisywany cel: osiągnięcie dobrostanu, pogodzenie się ze sobą, wejście w tu i teraz. Nieważne, w jaki sposób go osiągniemy.
Dlatego wszystko może być jogą, zarówno seks, o ile otworzymy się na niespieszny przepływ doznań, jak i chociażby rozważanie pytań, na które brak odpowiedzi, aż „wywali korki, aż „wyłączy się myśl dyskursywna”. Nawet zajęcia głupie i błahe, takie jak (praktykowane przez pisarza) nietrzymanie się uchwytów w metrze i próby utrzymania równowagi. W istocie „wszystko, do czego przykładamy się z powagą i miłością, od kung-fu po konserwację motorynek, może być uznane za jogę”. Carrère przez całą książkę pracuje nad poszerzaniem rozumienia jogi, potem utożsamia ją z dowolną medytacją, a na koniec rozpruwa worek z definicjami – ich wyliczenie zajmuje dwie strony. Znajdziemy wśród nich niby-uczone maksymy („Medytacja to technika wietrzenia ego”) i proste mądrości („Medytacja to świadomość, że istnieją inni”), jedne są pompatyczne („Medytacja to znalezienie w sobie sekretnej i promienistej strefy, w której jest nam dobrze”), inne dosadne i dowcipne („Medytacja to sikanie i sranie podczas sikania i srania, nic więcej”).
Zapewne wielu poczuje się zawiedzionych zamaszystym i niefrasobliwym uogólnieniem tematu, ale mnie podoba się taki manewr. Dzięki niemu odkryłem, że jestem joginem, i to nie od dziś, tyle że o tym nie wiedziałem. Niby to rewelacja na miarę Molierowskiego pana Jourdaina, który dowiedział się, że mówi prozą… A jednak taka redefinicja pozwala mi na zmianę perspektywy. Mogę zapomnieć nieudane romanse ze wschodnimi sztukami walki oraz złe przygody z tradycyjną chińską medycyną i powiedzieć: ja też od lat oddaję się intensywnej jodze, trenuję ją poprzez intensywne słuchanie muzyki oraz bezcelowe miejskie łazęgi. Ale medytacyjny charakter mają też inne moje ćwiczenia duchowe (na przykład długotrwałe celebrowanie czystych absurdów) i fizyczne (żonglowanie piłeczkami), nawet dziwna słabość do owego międzyczasu, który Carrère nazywa „czasem śródmiąższowym”, a który należy wypełnić nierobieniem niczego (co jest „znacznie bardziej skomplikowane niż robienie czegoś specjalnego”).
„Joga” okazała się, ku mojej uldze, książką wolną i od ezoterycznych dywagacji, i od dyskursów samorozwoju. Inspiruje, by dojrzeć w nowym świetle i nazwać na nowo cały szereg zwyczajnych praktyk, którym oddajemy się na co dzień. Podoba mi się, że jest zaadresowana do takich niedowiarków jak ja. Podoba mi się też punkt dojścia; oto pisarz, po wyjściu ze szpitala, prowadzi zajęcia dla syryjskich dzieci – wszyscy razem trenują „dojo”, szukają jak najdłuższej drogi z jednego punktu do drugiego – a ich pełna śmiechu wspólna improwizacja wydaje mu się bliższa medytacji niż jakikolwiek poważny, szczegółowo zaprojektowany i odprawiany w ciszy rytuał.