Kto oczekuje szczerości?
fot. Ryan Russell

Kto oczekuje szczerości?

J. Szpilka

Zanim Against Me! stało się znane wśród punków jako „zespół transkobiety”, cieszyło się niesławą „zespołu, który się sprzedał”. Stąd też tytuł ukazujących się teraz w Polsce wspomnień Laury Jane Grace: „Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka”

Jeszcze 4 minuty czytania

Against Me! było jednym z pierwszych punkowych zespołów, których więcej słuchałam. Odkryłam go podczas pierwszych lat studiów, gdy przechodziłam od nastoletniej fascynacji folkiem i „klasycznym rockiem” w stronę surowszych brzmień. Mimo tego z głośników mojego laptopa wciąż najczęściej leciał „New Wave”, ich bodajże najbardziej rockowy album. Na tym tle zagadkowym, dziwacznie fascynującym wydawał mi się zamykający płytę utwór „The Ocean”, ciężki, ponury lament, w którym na kilka lat przed swoją tranzycją wokalistka zapowiadała swoje przyszłe imię: „I gdybym mógł wybrać, urodziłbym się kobietą/ matka powiedziała mi, że nazwałaby mnie Laurą”.

Dzisiaj Laura Jane Grace, wokalistka, gitarzystka i główna twarz Against Me!, jest prawdopodobnie najsłynniejszą i najbardziej rozpoznawalną transkobietą w muzyce punkowej. Niewątpliwie jest to w dużej mierze zasługa faktu, że Against Me! zdołało zyskać znaczącą sławę jeszcze na długo przed jej coming outem. Chociaż zespół ten nigdy nie osiągnął sukcesu na skalę Green Day czy The Offspring, czyli kapel, które w latach 90. i na początku pierwszej dekady XXI wieku przebiły się ze scen punkowych na szczyty listy przebojów, to nie był też od takich triumfów daleko. W okresie swojego największego, głównonurtowego powodzenia albumy Against Me! rozchodziły się w setkach tysięcy egzemplarzy, zespół zbierał niezwykle pochlebne opinie od dziennikarzy muzycznych, a wielkie wytwórnie przebijały się w kierowanych do niego ofertach.

Był to niebagatelny sukces. Zespół powstał pod koniec lat 90. jako anarcho-punkowa DIY kapela grająca po piwnicach konserwatywnej suburbii Gainesville na Florydzie, wyrastając w świecie zinów, koncertów granych do pustej widowni i nagrań wydawanych własnym sumptem, zgodnie z wymogami etyki DYI. Ale sukces ten był również głęboko niejednoznaczny. Zrobić karierę, osiągnąć sukces – nie tak powinna biec droga anarchopunku, przynajmniej nie w oczach sceny, z której wyrośli pierwsi fani i współpracownicy Against Me!


Decyzja zespołu, a przede wszystkim samej Laury Jane Grace (funkcjonującej wtedy pod innym, dzisiaj martwym imieniem), żeby spróbować zawalczyć o rockową sławę i rozgłos, nie została dobrze przez nich przyjęta. Werdykt był jednoznaczny: zespół się sprzedał i zdradził punk. Zamiast grać po piwnicach, Against Me! poszło drogą prowadzącą na stadiony; zamiast samodzielnie wydawać albumy w tysięcznych nakładach, podpisało milionowe umowy z należącym do Warnera Sire Records. Wpływowy zin „MAXIMUMROCKNROLL” nie zostawiał na nich suchej nitki; starzy fani zaczęli reagować na członków zespołu otwartą niechęcią i agresją, starając się nierzadko sabotować ich występy. Zanim Against Me! stało się znane wśród punków jako „ten zespół transkobiety”, cieszyło się niesławą „tego zespołu, który się sprzedał”.

Laura Jane Grace, Dan Ozzi, „Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka”Laura Jane Grace, Dan Ozzi, „Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka”.
Przeł. Rafał Lisowski,
232 strony, w księgarniach od stycznia 2021
Stąd też tytuł opublikowanych w 2016 roku (i ukazujących się teraz w Polsce nakładem Wydawnictwa Czarne) wspomnień Laury Jane Grace: „Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka”, napisanych we współpracy z dziennikarzem muzycznym Danem Ozzim. Od razu sygnalizuje on, czego można spodziewać się po zawartości: połączenia dwóch mających długą historię i dobrze ustalone konwencje gatunków – biografii gwiazdy rocka i biografii transkobiety.

I tak, kto sięgnie po „Trans” przede wszystkim w nadziei na smakowity opis punkowego syfu i furii, nie będzie ani rozczarowany, ani zaskoczony. Zawiera wszystko, czego po (punk)rockowym memuarze można by oczekiwać. Jest ostra muzyka, dragi, seks. Jest historia tego, jak Against Me! przekształciło się z grupy nieznoszących szkoły nastolatków bawiących się gitarami w the next big thing muzyki popularnej, a potem oczywiście upadek i podnoszenie się z kolan. A przy okazji wszystkie stacje rock’n’rollowego kanonu. Jest więc i opowieść o ogromnym artystycznym wysiłku włożonym w muzykę, któremu nieustannie towarzyszy lęk przed tym, co się stanie, jeśli nie uda się „przebić”. Jest znój i trud niekończących się tras koncertowych urozmaicanych osobistymi tragediami, osobistymi konfliktami wewnątrz zespołu i romansami z poznanymi przy okazji dziewczynami. Jest seks w klubowych toaletach, są koncerty napędzane kokainą i imprezy do nieprzytomności. No i oczywiście spotkania z legendami branży, spartaczone występy w mediach, konflikty z wytwórniami, prawne kłopoty, obowiązkowo nieudane próby wyjścia na prostą i pogodzenia życia zespołu z życiem świeżo założonej (i już się rozpadającej) rodziny. Wszystko to zajmująco oddane, ale też wielokrotnie już opowiedziane.

Podobnie klasyczna jest też narracja o byciu trans. Zaczyna się oczywiście od deklaracji, że coś zawsze było „nie tak”, są wzmianki o zabawie lalkami z dziewczynkami z sąsiedztwa i surowej reakcji ojca. Towarzyszą temu wyznania z pierwszych prób podkradania garderoby matki, z wstydliwych przyjemności cross-dressingu, z których z czasem zostaje tylko wstyd. Dalej też znajomo: wypieranie tego, że chce się tranzycji (kiedy już dowie się o tym, że w ogóle coś takiego może istnieć), przypływy fal dysforii płciowej, która przychodzi i odchodzi, ale raczej jednak przychodzi. Upiorne wizyty w sklepach z odzieżą, żeby kupić sobie sukienkę, którą potem w przypływie nienawiści do siebie zapakuje się do torby i wyrzuci z okna samochodu, a potem znowu, od początku. Solenne i szybko łamane obietnice, że od teraz będzie się już prawdziwym mężczyzną. Powracające, obrzydliwe i upokarzające poczucie, że to wszystko tylko zboczenie, że tak naprawdę jest się po prostu pedałem, ciotą. Nadzieje na to, że seks, że małżeństwo, że dziecko rozwiążą problem i zabiją w sobie kobietę. Myśli samobójcze. I wreszcie przełom, pękająca tama, wyjście z szafy, szukanie psychiatry, nareszcie tranzycja. Lektura „Whipping Girl” Julii Serano. Pierwsza dawka hormonów jako kulminacja całej tej aż do bólu znajomej opowieści. Słowem: świetnie i zajmująco napisana transbiografia, momentami szokująca, ale rzadko zaskakująca.

Na okładce i pierwszych stronach angielskiego wydania „Trans”, które trzymam w rękach, znaleźć można liczne pochwały, jakie książka ta zebrała od krytyków muzycznych i literackich. Nieustannie powraca w nich słowo „szczerość” i jego ekwiwalenty. Wspomnienia Grace są według nich „rozbrajająco” albo „wściekle” szczere, „głęboko osobiste”, „intymne”. Przetłumaczone, można je znaleźć na stronie Wydawnictwa Czarne. Polski blurb dodaje do tego jeszcze wzmiankę o „odwadze mówienia”. Wszystko racja. Nie chcę brzmieć tutaj, jakbym nie zgadzała się z takimi opiniami: pomimo (a może właśnie też trochę dzięki) swojej konwencjonalności „Trans” to mocny, ważny głos o tej stronie punku, która zbyt często umyka cisheteryckim, maskulinistycznym opowieściom o dziedzictwie Sex Pistolsów, The Clash i kolektywu CRASS. Wiele doświadczeń Grace, szczególnie jej wątpliwości, jej wstyd, jej poczucie bezsilności wobec własnej płci, to doświadczenia po prostu mi bliskie; lektura nie zawsze była dla mnie łatwa.

Ale cały ten zachwyt nad szczerością jest dla mnie głęboko dwuznaczny i wydaje mi się, że powinien budzić jeśli nie opór, to przynajmniej wątpliwości. To wokół problemu i wyzwania autentyczności w „Trans” splatają się kwestie punku i transpłciowości. Anarcho-punkowa scena muzyczna, z której Against Me! wyrosło, powstała właśnie wokół przywiązania do autentyczności ponad wszystko: przynajmniej z założenia, nie miał się w niej liczyć medialny sukces, techniczne umiejętności, estetyka, ale właśnie zdolność pozostawania, mimo wszystko, szczerym, co siłą rzeczy musiało wiązać się z radykalnym stawianiem na niezależność. Ceną za „sprzedanie się”, czyli na przykład kontrakt z wielką wytwórnią, musiała być, siłą rzeczy, utrata szczerego wyrazu. Ale jak to opisuje Grace, te szczytne ideały, wokół których wyrosła w Gainesville, koniec końców nie przekładały się na wiele więcej niż upodobanie do alkoholu, narkotyków i pełen złości marazm. „Sprzedanie się”, utrata autentyczności, przez którą stała się punkowym pariasem, była więc po prostu próbą wyjścia poza ten mały, ograniczony świat. Próba ta została odebrana jako zdrada.

W „Trans” Grace dystansuje się od anarchopunku i DIY, ale nie przestaje też mówić o nim z pewnym szacunkiem (szczególnie o jego europejskiej, skłoterskiej postaci). Zdaje się jedynie prosić o to, co wyśpiewał jeden z najwybitniejszych amerykańskich piewców tej sceny, Pat the Bunny, proszący we „From Here To Utopia (Song for the Desperate)”: „dajcie mi scenę, w której jest o co więcej dbać niż o kiepskie fryzury i poczucie winy i nieszczęścia”. Niewątpliwie Grace mogłaby się pod tymi słowami podpisać – bo ten rodzaj autentyczności, której pierwszy fani od niej żądali, okazuje się w „Trans” być po prostu kolejną konwencją, w którą albo się wpisujesz, albo ciebie nie ma.

Równie boleśnie uświadomili to Grace gatekeeperzy jej tranzycji. Pod koniec w książki, opisując już swoje doświadczenia ze staraniem o hormony, Grace wspomina wizytę u psychiatry, który zwrócił jej uwagę, że powinna ubrać się w kobiece ubrania:

A potem wreszcie do mnie dotarło. Terapeuta chciał mnie po prostu zobaczyć w peruce, na szpilkach i z tuszem na rzęsach. Musiał ujrzeć mnie taką, ponieważ tak według niego wygląda kobieta, takie jest jego własne wyobrażenie kobiecości. Dlatego podczas następnej wizyty to właśnie zrobiłam. Zagrałam w jego gierkę: przyszłam w rozszerzającej się ku dołowi sukience z Gapa i na wysokich obcasach. Natychmiast podpisał dokument i skierował mnie do endokrynologa. Ot tak, po prostu. 

Ten rodzaj żądania „autentycznej kobiecości” (w istocie stanowiącej wąski, często mizoginiczny model tego, czym „prawdziwa” kobieta powinna być) padającego ze strony osób mających władzę nad życiem osób trans nie jest rzadki. To doświadczenie pokoleń przeciągniętych przez absurdalne „testy prawdziwego życia”, systemów „opieki” medycznej i prawnej skonstruowanych w otwarcie wrogi sposób; udzielających pomocy dopiero wtedy, kiedy osoba trans zdoła udowodnić, że rzeczywiście jest trans w sposób, który cispłciowi nadzorcy tranzycji uznają za stosowny.

Ale to domaganie się to coś więcej niż tylko administracyjne i mentalne bariery przy tranzycji. To wyraz głębszego, społecznego przekonania, podejrzenia, że osoby trans są w istocie oszustami ukrywającymi ponurą, biologiczną prawdę o sobie, kryjącą się w ich balansie hormonalnym, w ich genitaliach, a jeśli to nie wystarczy – w ich chromosomach. Stąd długa historia osób trans (szczególnie nie-białych i pracujących seksualnie) padających ofiarami swoich partnerów, tłumaczących przemoc tym, że czuli się okłamani przez „nieodpowiednie” genitalia, ale również paternalistycznych głosów płynących z pewnych odmian feminizmu czy studiów queer próbujących wytłumaczyć osobom trans, że ich identyfikacja płciowa to fałszywa świadomość wytworzona przez społeczną i medyczną presję. No i oczywiście nie sposób tutaj nie wspomnieć słynnych łazienkowych mitów popularyzowanych chociażby przez J.K. Rowling, zgodnie z którymi transkobiety to w istocie seksualne drapieżniki infiltrujące damskie łazienki, aby napastować przebywające tam kobiety cis, w czym wspiera ich sterroryzowany przez radykalnych aktywistów internet i polityczna poprawność zabraniająca głoszenia strasznej „prawdy” o zagrożeniu, jakie stanowią trans kobiety... 

Transbiografie, jako gatunek literacki, mają swoje korzenie w tekstach powstałych dla odbiorców cis, często dla tych samych gatekeeperów, od których zależała przyszłość tranzycji. Jako takie miały nie tylko przybliżać doświadczenia bycia trans osobom cis, ale w ogóle przekonać je, że osoby trans naprawdę istnieją, że zasługują na jakiś rodzaj uznania i jakiś rodzaj wsparcia. W ten sposób zostały wytworzone wszystkie tropy i konwencje dotyczące tego, jak o byciu trans się opowiada: „narodziny w złym ciele”, „zawsze wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak”, opowieści o zabawach lalkami, wyznania bólu i niemożliwości życia w płci, która została przypisana, jakby cierpienie było monetą, którą opłaci się przywilej wejścia w test ogniowy legalnych systemów tranzycji. Od dawna wiadomo, jak wiele z tych narracji jest powtarzanych nie ze względu na ich adekwatność czy trafność, ale dlatego, że – tak jak psychiatra oczekujący sukienki i makijażu od Grace – gatekeeperzy, od których zależy życie osób trans, traktują je jako obowiązujące. Osoby trans nauczyły się więc tego, w jakich konwencjach i jakimi tropami opisywać siebie, aby zapewnić sobie jakąś, jakkolwiek ułomną, możliwość uznania. I tak jak jest z punkową autentycznością, ich szczerość mierzona była przede wszystkim umiejętnością dopasowania się do znajomych skryptów.

Nagrodą za powodzenie w tej narracyjnej mimikrze jest jakiś rodzaj uznania oraz komentarze podobne do tego, który angielski wydawca „Trans” uznał za warty zamieszczenia pośród słów uznania dla książki, zaczerpnięty z recenzji z „Rolling Stone”: „mocne… Grace odtrzewnie opisuje swoje doświadczenia ze  z m a g a n i a  s i ę przez całe życie z  t ą  p r z y p a d ł o ś c i ą” (wyróżnienia moje).

Dlaczego więc Grace jest chwalona za szczerość? Dlaczego to właśnie ten aspekt jej wyznania jest podkreślany jako szczególnie istotny? Szczerość dla osób trans często nie jest wyborem, dostępną możliwością powiedzenia czegoś, o czym można by milczeć, ale wymogiem. Trzeba oddać cały swój ból, żeby odbiorcy uwierzyli, że był prawdziwy. Trzeba nieustannie zdobywać się na „rozbrajającą” albo „wściekłą” szczerość, żeby w ogóle wyznanie mogło zostać potraktowane poważnie. Stąd bolesne, mokre szczegóły, litanie wstydu, dysforii, wykluczenia, analogiczne wobec rockowych opisów rzygania za sceną w środku koncertu. Rzecz nie w tym, że to fałsz, że tak nie jest, ale w tym, jakie głosy nikną w tym opisie.

Kiedy odkrywałam Against Me! po raz pierwszy, Grace była już po swoim coming oucie. Od kilku lat żyła i tworzyła otwarcie jako kobieta. Wiedziałam więc, że jest trans, chociaż nie przykładałam do tego szczególnej wagi, być może też tego po prostu nie rozumiałam. Pamiętam tylko, że najnowszy wtedy album, który nagrała, otwarcie autobiograficzny „Transgender Dysphoria Blues”, wydawał mi się zbyt ostry i nieprzyjemny. Było w nim coś niepokojącego. Dzisiaj żałuję, że nie wsłuchałam się wtedy w niego uważniej.


Ale nie byłam też chyba wówczas na to gotowa. W „Transgender Dysphoria Blues” Grace śpiewa swoim mocnym transgłosem, którego nie stara się feminizować. Jest to muzyka kipiąca żalem, gniewem, ale też euforią kobiety, która wreszcie znajduje jakiś rodzaj wyrazu, który jest jej własny, a nie narzucony. Nic dziwnego, że grając już jako kobieta, Grace przyciągnęła do Against Me! nową grupę fanów, transdziewczyn i queerów rozumiejących, co znaczy okrzyk „i zawsze będzie między nami różnica” na koniec pożegnania z męskością, jakim jest kawałek „Drinking With the Jocks”, albo rozpaczliwa i pełna dumy zapowiedź „z tego haju już nie zejdę” na koniec „Black Me Out”.

Przez ostatnie dwa lata, próbując jakoś dojść do porządku – bez szczególnego, dającego się wpisać w elegancką narrację powodzenia – z własną płcią, zasłuchałam „Transgender Dysphoria Blues” na śmierć, ale album ten wciąż nie przestaje mnie poruszać. Podobnie jak nagranie z 2015 roku, na którym Grace, w duecie z niebinarną gwiazdą pop Miley Cyrus, śpiewa jeden ze swoich utworów z tej płyty, „True Trans Soul Rebel. Dwie piękne, pewne siebie artystki trans śpiewają do siebie: „Powinnaś była być żoną/ powinnaś była być matką/ powinnaś była uciec stąd już dawno/ powinnaś żyć innym życiem”. Na studyjnym nagraniu wersy te brzmią gniewnie i rozpaczliwie, są pełne żalu. Ale w tym wykonaniu, w zwróconych ku sobie uśmiechach jest świadomość, że nie trzeba już niczego tłumaczyć, że obie śpiewające osoby wiedzą i rozumieją, co to wszystko znaczy. I właśnie dlatego wydaje mi się, że dobrze jest czytać Laurę Jane Grace, ale przede wszystkim warto jej słuchać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)