Czy #metoo było rozczarowaniem? Na pewno nie jest to pierwsza reakcja, jaka przychodzi w tym kontekście na myśl. Reakcje na #metoo kojarzą się raczej z intensywniejszymi emocjami: z gniewem prowadzącym ku żądaniu sprawiedliwości wobec sprawców czy z oburzonym niedowierzaniem przechodzącym w próby uciszenia ofiar. Zważywszy na ogrom przemocy i cierpienia, który został upubliczniony pod tym hasłem, trudno uniknąć poczucia, że w stwierdzeniu: „#metoo było rozczarowaniem”, jest coś niestosownego. Ale kiedy opadły już fale wściekłości i żalu, to trudno temu rozczarowaniu się oprzeć. #metoo rozczarowuje, ponieważ jest to historia, którą aż zbyt dobrze już znamy.
Oczywiście, trudno nie być pełną podziwu wobec odwagi pokrzywdzonych, które zdecydowały się opowiedzieć o tym, co je spotkało. Ale cała ta litania skarg, jakkolwiek konieczna, nie ujawniła nam niczego, o czym krytyka feministyczna nie mówiła już od dawna. Nikogo tak naprawdę nie powinno dziwić, czego harveye weinsteiny tego świata się dopuszczały – i czego nadal się dopuszczają. #metoo stanowiło po prostu kolejny – nie pierwszy i nie ostatni – moment, w którym do masowej świadomości na chwilę przebiła się wiedza o tym, że przemoc seksualna, przymus, napastowanie są codziennością tych, których pozycja w społeczeństwie jest słabsza – przede wszystkim kobiet, ale przecież nie tylko (jeden z najlepszych tekstów z tamtego czasu dotyczył napastowania młodego mężczyzny przez starszą profesorę – i został napisany przez transkobietę).
Przemoc seksualna nie jest wyjątkiem, nie jest reliktem brutalnych czasów męskiej dominacji, ale stanowi konstytutywny element naszej współczesności. Pod tym względem nie jest zewnętrzna wobec miłości, jaką znamy, ani też wobec wzorców pożądania i seksualnych skryptów, którymi się kierujemy. Stanowi ich strukturalną część. Można nie zgadzać się z kategorycznością słów Andrei Dworkin dowodzącej, że w warunkach patriarchatu każdy kontakt seksualny między kobietą i mężczyzną jest gwałtem – ale spostrzeżenie to nie wzięło się znikąd i nie da się traktować go tylko jako bełkotliwego wybuchu histeryczki.
Długa historia nieudanych rozwiązań
#metoo było rozczarowaniem, ponieważ przypomniało, po raz kolejny, że pomimo wszystkich podejmowanych na przestrzeni ostatnich dekad starań, pomimo ogromu wysiłku włożonego w próby zbudowania nowej, sprawiedliwszej, mniej seksistowskiej etyki seksualnej to się dalej dzieje. O tym też pisze Amia Sirinvasan, autorka zbioru esejów „Prawo do seksu”, odnosząc się do skomplikowanego dziedzictwa rewolucji seksualnej (i tego, co przyszło po niej):
Niezwykłe w rewolucji seksualnej – i dlatego właśnie tak silnie ukształtowała politykę całego pokolenia radykalnych feministek – jest to, ile rzeczy się nie zmieniło. Kiedy kobieta mówi „nie”, wciąż tak naprawdę myśli „tak”, a kobiety, które mówią „tak”, nadal są uważane za puszczalskie. Niebiali mężczyźni to nadal gwałciciele, a gwałt na niebiałych kobietach nadal się nie liczy. Dziewczyny wciąż same się o to proszą. Chłopcy wciąż muszą się nauczyć, jak to robić.
Problem ten – któremu zresztą całe „Prawo do seksu” jest poświęcone – nie powinien być sprowadzany tylko i wyłącznie do najbardziej oczywistych i rażących form seksualnej przemocy i wykorzystywania. To, na czym skupiła się medialna uwaga przy okazji #metoo, to jedynie wierzchołek góry lodowej. Seryjne gwałty, których dopuścił się (których mógł się dopuścić) Harvey Weinstein, albo mordercza furia incelów-terrorystów w stylu Elliota Rodgersa nie są tylko problemem samym w sobie, ale również symptomem. Leżą na tym samym kontinuum, na którym znaleźć też można codzienne uliczne napastowanie czy seksistowskie żarty, na które nie ma się już nawet siły reagować. Stanowią część tej samej konstelacji co koleś z Tindera, który po seksie mówi ci, że twoje ciało sprawia, że czuje się chory, a po kilku miesiącach milczenia znowu zaprasza cię do łóżka, bo znowu przyszła mu na ciebie ochota. Ale jednocześnie wszystko to – ciężar świadomości przemocy i ogrom złych doświadczeń – nie prowadzi do wygaśnięcia pragnienia. Żyjemy w rozczarowaniu miłością, intymnością i seksem, ale mimo wszystko nie przestajemy ich chcieć. Nawet Andrea Dworkin miała męża.
Rozczarowanie tym, co się „nie zmieniło”, jest również świadectwem niepowodzenia rozwiązań proponowanych kiedyś na problemy, które mamy z seksem. Zresztą radykalnie feministyczne postulaty wykorzystania policyjnej pałki w celu ratowania kobiet przed „prostytucją” i „pornografią” mają swoją własną paskudną historię przepotwarzania się w fobiczną przemoc. MacKinnon aktywnie pomagała ultraprawicowym politykom w znajdowaniu prawnych narzędzi mających uderzyć w „prostytucję”. To przy jej współpracy William Hudnut III, ultrakonserwatywny burmistrz Indianapolis, wprowadził rozwiązania, które na szczeblu lokalnym pozwalały na zwalczanie „pornografii”, którą dla republikańskich radnych miejskich były nie tylko sex-shopy czy kina porno, ale też jakiekolwiek publiczne przejawy życia gejowskiego i lesbijskiego. Jakąś dekadę później za pomocą podobnych narzędzi Rudy Giuliani zdołał zniszczyć i tak już osłabioną pandemią AIDS przestrzeń społeczną klubów gejowskich w Nowym Jorku. Zeznania Dworkin na temat niszczycielskich wpływów pornografii stały się częścią „raportu Meese’a” – dokumentu, na podstawie którego republikański senator Jesse Helms skutecznie walczył o ograniczenie państwowych funduszy na edukację i sztukę.
Problem w tym, że proseksualny, przeciwny cenzurze queerowy feminizm, który powstał w dużej mierze jako odpowiedź na tego typu postawy, nie poradził sobie dużo lepiej. Jednym z powodów, dla których obserwujemy w ostatnich latach powrót do radykalnego feminizmu – którego „Prawo do seksu” jest tylko jednym z przykładów – jest jeszcze jeden wymiar rozczarowania (po) #metoo. Wszechobecność przemocy, w której cieniu seks uparcie pozostaje, czyni przyjmowanie postaw sekspozytywnych znacznie trudniejszym. Niekoniecznie niemożliwym, ale na pewno trudniejszym. Obietnicą sekspozytywności było w końcu to, że jeśli tylko zdołamy przezwyciężyć nasze uprzedzenia, jeśli tylko zdołamy nauczyć się mówić „tak” i słyszeć „nie”, wtedy seks przestanie mieć kły, przestanie boleć.
Jeśli porażką radykalnego, antypornograficznego feminizmu było jego przejście w pochwałę więzienia i policyjnej pałki, tak porażką sekspozytywności stała się tendencja, aby obwiniać kobiety za to, że nie zdołały lepiej opanować swojej seksualności; za to, że nie potrafią odróżnić „złego seksu” od „przemocy” (jak zasugerowała kiedyś jedna z najsłynniejszych krytyczek antypornograficznego feminizmu Laura Kipnis, stwierdzając, że młode kobiety są uczone sięgać po biurokratyczne rozwiązania, aby „odpowiedzieć na seksualne potknięcia i niepewności”). Problem z tego rodzaju myśleniem doskonale formułuje Katherine Angel w „Tomorrow Sex Will Be Good Again”, książce, która ukazała się na krótko przed „Prawem do seksu”:
Jest to feminizm, w którym obowiązkiem każdej kobiety są asertywność i pewność siebie, w którym chodzi przede wszystkim o to, aby przypadkiem nie sprawić wrażenia zranionej, ofiary. Sam fakt poczucia zranienia jest w tym indywidualistycznym reżimie traktowany jako słabość, a zły seks przedstawiany jako nieunikniony element krajobrazu, brutalny fakt, z którym kobiety muszą nauczyć się sobie radzić.
Proseksualny feminizm, przynajmniej w swoich ekstremalnych postaciach, okazał się więc równie zdolny do dostarczania argumentów, które potem mogli powtarzać reakcyjni konserwatyści. Ani sekspozytywność, ani seksnegatywność nie zapewniły rozwiązania problemu z seksem. Podsyciły jedynie nadzieje, że takie rozwiązanie się kiedyś znajdzie – nadzieje prowadzące do kolejnych rozczarowań.
Prawo do niepewności
Powtarzam to słowo – „rozczarowanie” – cały czas umieszczając je w kontekście samej negatywności. Ale rozczarowanie, samo w sobie, nie musi być niczym złym, nawet jeśli rzadko kiedy bywa przyjemne. Oznacza bowiem rodzaj przejrzenia na oczy, porzucenia złudzeń, nawet takich, w które chciało się wierzyć. Rozczarowanie to koniec zauroczenia – słodkiego, ale niedającego się utrzymać stanu, w którym zamykamy oczy na to, co kłopotliwe w przedmiocie naszej miłości. Niekoniecznie jednak musi to prowadzić do odrzucenia tego przedmiotu.
Weźmy jeden z kluczowych przykładów, na których pracuje Sirinvasan, czyli kwestię konsensualności w seksie. Jedną z powracających przy okazji #metoo odpowiedzi na problem przemocy seksualnej było powtarzanie hasła, że „nie znaczy nie” i „tak znaczy tak”. Czasami kryło się za tym wręcz założenie, że nie trzeba więcej, że jeśli tylko nauczymy się respektować zgodę i jej brak, bez pytania i wątpliwości, to nasze kłopoty z seksem się zakończą. I oczywiście, konsensualność leży u samych podstaw seksualnej etyki. Problem jednak w tym, że sam fundament nie jest jeszcze domem, a na pewno nie schronieniem. Seks może być konsensualny, a mimo wszystko przemocowy – znowu, nie jest to żadna nowa obserwacja. Zgoda na seks jest absolutnym minimum, niczym więcej. A poza tym, jak świetnie zauważa Angel w „Tomorrow Sex Will Be Good Again”, samo pytanie o to, czy seks odbył się za zgodą obu stron, obchodzi ten niezręczny problem, że czasami nie wiemy, czego same chcemy:
Etyka seksualna warta tego określenia musi zostawić miejsce na niejasność, nieprzejrzystość, na nie-wiedzenie. Musimy zacząć od tego właśnie założenia, jakkolwiek trudnego i ryzykownego: że nie powinniśmy musieć w pełni siebie rozumieć, aby być bezpiecznymi od przemocy.
Niejasność, nieprzejrzystość, nie-wiedzenie są też kluczowym problemem dla Sirinvasan, która podobnie jak Angel zastanawia się, co zakrywa przed nami nadmierne skupienie się na zgodzie jako wyznaczniku dobrego bądź złego seksu. Wychodzi w ten sposób poza nadzieje na to, że okrzyk „nie znaczy nie” nas uratuje – bo gdyby tak było, to problem, którym jest seks, nie bolałby tak bardzo. Zgoda jest kryterium formalnym, a nacisk na jej obecność lub brak jest przede wszystkim wygodny dla systemów prawnych, które mogą za pomocą tej binarnej opozycji łatwo klasyfikować seks jako „legalny” bądź „karalny”. Nawet konsensualność okazuje się więc rozczarowaniem.
Dla Sirinvasan tytułowe „prawo do seksu” jest wezwaniem do pytania o to, jak wyglądałaby bardziej sprawiedliwa polityczna organizacja przestrzeni seksualnej. Problem w tym, że takie przekształcenie nie jest czymś, co można zbudować odgórnie, poprzez prawną reformę. Równość nie jest budowana na poziomie ustaw i konstytucji, ale stanowi codzienną praktykę budowania sprawiedliwego świata blisko siebie. Jakie miałyby być tego rezultaty? Odpowiedź znaleźć możemy na pierwszej stronie „Prawa do seksu”:
[Feminizm] pyta, co oznaczałby koniec politycznego, społecznego, seksualnego, ekonomicznego, psychologicznego i fizycznego podporządkowania kobiet. Odpowiada: nie wiemy, spróbujmy i przekonajmy się.
Jest coś odważnego w tym „nie wiemy”. Jest to zresztą ton, który dominuje w całym tekście Sirinvasan, która nieustannie powraca do niepewności i ambiwalencji jako jedynego dostępnego gruntu do budowania feministycznej etyki seksualnej zdolnej do przetrwania długiej historii rozczarowań. W kolejnych esejach w „Prawie do seksu” porusza szereg etycznych i politycznych problemów wiążących się z przestrzenią seksualną: od pornografii, przez kwestię „spania ze studentami”, po incelstowo i feminizm skupiony na zaludnianiu więzień. We wszystkich tych przypadkach podchodzi do tych wyzwań bez nadziei na zapewnienie gotowych rozwiązań. Nawet w sytuacjach, w których mocno opowiada się po określonej stronie – na przykład pisząc o tym, dlaczego nie powinno się sypiać ze studentami – robi to, zostawiając wiele miejsca na własne wątpliwości, niepewność, na wszystkie te przestrzenie, w których jej własne opinie mogą wybrzmieć jako postawy polityczne, a nie jednoznaczna prawda.
Z rozmów o „Prawie do seksu” i lektur recenzji wiem, że nie wszystkich to przekonuje. Ambiwalencja nie jest szczególnie seksowna – brakuje jej intensywności i erotyki mocnego „nie” lub „tak”. Wobec ogromu problemów wiążących się z seksualną przemocą i niesprawiedliwością ustępowanie wobec niepewności i otwarte przyznawanie się do tego, czego nie wiemy – i być może nigdy wiedzieć nie będziemy – może sprawiać wrażenie rozczarowującego. Ale o to chyba chodzi.
Nurkując do wraku
Sirinvasan opatrzyła „Prawo do seksu” mottem zaczerpniętym od lesbijskiej poetki i aktywistki Adrienne Rich. To trzy krótkie wersy:
po to przyszłam:
po wrak, a nie po historię wraku
po sam obiekt, a nie mit
Urzeka mnie elegijny ton tych wersów, który powraca wciąż w samym tekście. Eseje Sirinvasan są naznaczone głęboką, ale ciepłą melancholią; podobnie zresztą pisze Angel, do której tak chętnie się tutaj odwoływałam. Stylistyka taka to coś więcej niż tylko przejaw zmęczenia – czyli doświadczenia, które blisko towarzyszy rozczarowaniu. To również rezultat świadomości tego, że pracując nad seksualnością, pracuje się nad wrakiem albo całym ich cmentarzyskiem. Długa rewolucja historii seksualnej, ciągnąca się właściwie od połowy XIX wieku, składa się z kolejnych prób wyzwolenia seksualności od tego, co na niej ciąży – czyli od historii przemocy, podporządkowania, niesprawiedliwości. Ale nawet w tych wypadkach, w których (w mniejszym lub większym stopniu) zakończyło się to jakimś powodzeniem, pozostały po tym blizny i ruiny składające się na ucieleśniony krajobraz naszej intymności. Seks nie leży poza historią i poza polityką – a świadomość tego ciąży na kochających ciałach.
Nie ma chyba takiej osoby, która w trakcie #metoo nie przypłaciła opowiadania się po stronie ofiar koniecznością odpowiadania na zarzut, że feministki chcą zabić flirt. Reakcją na to najczęściej była próba tłumaczenia, że nie, że chodzi tutaj tylko o redukcję przemocy, o poprawę sytuacji. Ale „Prawo do seksu” czy „Tomorrow Sex Will Be Good Again” sugerują, że taka linia obrony mogła być nie najlepiej wyznaczona; że być może dużo ciekawsze byłoby pytanie o to, jakie mamy podstawy, żeby wobec całej tej historii przemocy w ogóle jeszcze pragnąć miłości? Odpowiedź Sirinvasan, wypowiedziana słowami Rich, jest taka: bo to, czego pragniemy, to wrak, nie historia wraku. I wciąż chcemy być rozczarowywane przez to, co podnosimy z dna.