Tytułowy bohater Voltaire’owskiego „Kandyda” na koniec swoich nieprawdopodobnych przygód odrzuca wiarę w najlepszy z możliwych światów, a zarazem odkrywa rozkosze eskapizmu. Wydana w 1759 roku pod pseudonimem książka głęboko wzburzyła ówczesne autorytety polityczne i religijne. Kończąca ją metafora uprawiania własnego ogródka zainspirowała rozliczne wizje życia i intelektualnych dociekań z dala od pogrążonego w chaosie społeczeństwa. Niemal dwa wieki po premierze najsłynniejszego dzieła Voltaire’a pewien zapowiadający się brytyjski pisarz, ukrywający swoje prawdziwe personalia pod pseudonimem George Orwell, zasadził róże w skromnych ogródku w Wellington. Choć fakt ów zwykle pomija się w biografiach i opracowaniach jego dzieł, Rebecca Solnit uznała, że ogrodnicze pasje autora „1984” zasługują na uczynienie ich osią opowieści o jego życiu i zaangażowaniach. W wydanych niedawno po polsku „Różach Orwella” amerykańska autorka pisze, że Orwell nie uciekał do Wallington, by odciąć się od świata. Ogród, w którym obok róż znalazło się miejsce dla kilkunastu kur i kozy, służył mu raczej za dobry punkt obserwacyjny, sposób na wzbogacenie jadłospisu i źródło energii pozwalające na skuteczniejsze interwencje w rzeczywistość polityczną. Symbolizował także stawkę społecznego zaangażowania Orwella, która stawia go bardzo daleko od filozofujących literatów ery oświecenia.
Wielka wycinka i wynalezienie natury
Na czym polega ta różnica, Solnit wyjaśnia w „Zewie włóczęgi” – wcześniejszej swojej książce poświęconej europejskiej kulturze wędrowania. Otóż w połowie XVIII wieku wczesny europejski kapitalizm wchodził w erę angielskiej rewolucji przemysłowej. Integralną częścią tych procesów było wynalezienie natury. Nie było ono jednorazowym aktem, ale raczej całą serią przesunięć semantycznych, ideologicznych zerwań i transformacji w obrębie wrażliwości moralnej i estetycznej zachodniej kultury. Przede wszystkim jednak procesów ekonomicznych, militarnych i politycznych.
Podbój Nowego Świata byłby niemożliwy bez podboju natury. Budowa tysięcy statków i okrętów przewożących broń (do Afryki), niewolników (do Ameryk) oraz złoto, srebro, tytoń, skóry i cukier (do Europy) wymagała gigantycznej wycinki. Pod topór poszło wtedy miliony hektarów lasów. Historiografia polska długo podkreślała rolę folwarków pańszczyźnianych rozsianych wzdłuż Wisły i Warty w zaopatrywaniu niderlandzkich portów w zboże. W rzeczywistości Rzeczpospolita dostarczała do Antwerpii także ogromne ilości drewna oraz uzyskiwanego z jego spalania potażu, który był najbardziej zyskownym towarem eksportowanym przez Gdańsk.
W Anglii i Niderlandach lasy wyrąbano niemal całkowicie, zanim przy pozyskiwaniu energii zaczęto stosować węgiel. Skądinąd to właśnie powiększający się deficyt drewna opałowego i konieczność jego importu popchnęły angielski kapitalizm w stronę wykorzystywania paliw kopalnych. Nie przeszkodziło to specjalnie w wycince i innym formom zawłaszczania terytorium. Przejmowanie chłopskich pól, a szczególnie należących do wiejskich wspólnot łąk, zagajników, sadów odegrało w procesie akumulacji pierwotnej kapitału rolę równie kluczową, co zamienianie lasów na deski i potaż oraz handel niewolnikami. Intensywność wycinek rosła wprost proporcjonalnie do koncentracji ziemi w rękach wielkich posiadaczy, którzy przeznaczali swoje włości na pastwiska i uprawy dostarczające produktów na wzrastające dynamicznie rynki towarowe. Na Wyspach Brytyjskich proces prywatyzacji przestrzeni, zwany grodzeniami, zaczął się już w czasach Henryka VIII, ale kulminację osiągnął między latami 1725 a 1825, gdy ziemiaństwo wspierane przez monarchię przejęło ponad 2,5 miliona hektarów (ok. 25% ogółu ziemi) gruntów należących wcześniej do chłopskich wspólnot.
Ogrody
Początki ogrodów, jakie znamy, sięgają czasów XVII wiecznego kryzysu klimatycznego, zwanego Małym zlodowaceniem. Wywołane przezeń susze, głód, epidemie i wojny zabiły trzecią część populacji planety, co przypominało ówczesnym intekektualistom w rodzaju Thomasa Hobbesa o słabości społeczeństwa w obliczu pogrążonej w chaosie natury. Jaki to ma związek z ogrodami? Otóż metaforycznym wyrazem odpowiedzi na te katastrofy stała się kariera ogrodu francuskiego. Jego regularny plan opracowany wedle zasad geometrii oraz pasja nadawania zgodnego z zasadami estetyki kształtu roślinom stanowiły próbę odpędzenia koszmaru świata pogrążonego w chaosie. Porządek ogrodu francuskiego dawał wytchnienie i azyl od trwającej za jego granicami wojny wszystkich ze wszystkimi, a nawet obiecywał wzięcie rozpadającej się rzeczywistości w karby prawa i porządku. Paradoksalnie atrakcyjność tego programu związana była z dramatycznym doświadczeniem przewagi, jaką nad światem ludzkim manifestowały siły natury zwielokrotnione przez skutki małej epoki lodowcowej.
Ogrody Schönbrunnu, Wersalu i Wilanowa mogły się wydawać bezpiecznym azylem i architektonicznym wcieleniem godności człowieczeństwa, dopóty na zewnątrz szalała przemoc powszechnego nieporządku, która masowo zabijała realne istoty ludzkie, a w gruncie rzeczy wszystko, co żyje. W momencie gdy kryzys odszedł w przeszłość, chłód odpuścił, a na horyzoncie zamajaczyła potęga kapitalizmu przemysłowego, sytuacja uległa radykalnej zmianie. Spustoszenie dokonane przez ekspansję nowej, energochłonnej gospodarki w środowisku naturalnym doprowadziło do dramatycznej zamiany miejsc. W wieku oświecenia natura została zawłaszczona przez społeczeństwo. Stała się zasobem policzalnym i wycenianym, przekształciła się w paliwo systemu. Paradoksalnie właśnie wtedy dokonało się odkrycie takiej jej postaci, jaką znamy.
Rebecca Solnit, „Róże Orwella”. Przeł. Dawid Czech, Karakter, 344 strony, w księgarniach od kwietnia 2023Bogacący się angielscy mieszczanie, kupcy i jeszcze bogatsi wielcy właściciele ziemscy zapałali miłością do naturalnego krajobrazu, do jego walorów estetycznych i moralnych. To, co jeszcze kilka dekad wcześniej budziło grozę, teraz stało się wcieleniem pożądanego spokoju, źródłem wytchnienia, przedmiotem zachwytu i kontemplacji. Wobec faktu, że po wielkich wycinkach, grodzeniach i odkrywkach z krajobrazu Anglii niewiele zostało, prawdziwym królestwem natury stał się angielski ogród. Naturalność, a nawet dzikość, które na pierwszy rzut oka tak bardzo odróżniały go od francuskiego konkurenta, to tylko pozór. W istocie okazują się one w równym stopniu dziełem troskliwej ręki ogrodnika. Natura została w nim zaprojektowana tak, by odgrywać rolę natury. Innymi słowy, przykrojono ją do wyobrażeń bogacącego się na handlu niewolnikami i cukrem mieszczaństwa. Nie chciało się ono już zadowalać spacerami po wysypanych żwirem alejkach. Pragnęło skończyć z krążeniem od ogrodzenia do ogrodzenia. Stać je było na to. Jako taki angielski ogród natury mógł służyć za wzniosłe tło portretów szlachetnych ludzi interesu w stylu bohaterów „Mansfield Park” Jane Austin albo pradziadka Orwella, Charlesa Blaire’a, którzy wzbogacili się na transatlantyckim handlu żywym towarem. Pozwalał też napawać się bezkresem drzew i krzewów w czasie, gdy wytwarzana przez kapitalizm – i samych napawających się – natura przybrała postać zurbanizowanego, zanieczyszczonego, zasnutego smogiem industrialnego piekła. Jak zauważa Rebecca Solnit w „Różach Orwella”, w każdym ze swych wcieleń oswojona dzikość wczesnej epoki przemysłowej stanowiła rodzaj alibi. Przywołując słowa Bertolta Brechta, Solnit sugeruje, że jej dobrze urodzeni i rentownie ustawieni wielbiciele – ci z powieści Austin i ci z obrazów sir Joshuy Reynoldsa – w rozmowie o drzewach szukali sposobu na przemilczenie swojego udziału w nieludzkich czynach epoki.
Walka o lasy
Ale nie był to jedyny sposób podejścia do natury u progu nowoczesności. Dwudziestoczteroletni Karol Marks poświęcił kwestii dostępu do terenów zielonych jeden ze swoich pierwszych artykułów publicystycznych dla efemerycznego periodyku „Rheinishe Zeitung”. Opublikowaną w październiku 1842 roku relację z obrad szóstego Landtagu reńskiego opatrzono niezbyt porywającym tytułem „Debata nad ustawą o kradzieży drzewa”. Świeżo upieczony doktor filozofii pisał w niej o podjętej przez króla Prus Fryderyka Wilhelma próbie uchylenia prawa do zbierania leśnego chrustu, które od wieków przysługiwało nadreńskiej biedocie. Był to rodzaj serwitutu, przednowoczesnego świadczenia socjalnego, stanowiącego pozostałość po chłopskich dobrach wspólnych. Zaczynająca się właśnie ekspansja kapitalizmu przemysłowego w Niemczech wymuszała dokończenie prywatyzacji środowiska naturalnego, co pociągało za sobą konieczność wywłaszczenia ubogich z tych uprawnień. Wraz z delegalizacją prawa do zbierania chrustu nadreńscy landlordzi czynili wielki krok ku utowarowieniu nie tylko ziemi, fauny oraz flory, ale i siły roboczej żyjących na niej ludzi. Gdy już go dokonali, mogli zaoferować biedakom wolność. Tyle że jak słusznie głosiło polskie porzekadło z nieco późniejszych czasów – chłopom zdjęto kajdany razem z butami.
Logikę kryjącą się za przemianą zbierania chrustu w kradzież drzewa rozpoznał zresztą nie tylko Marks. Na długo przed nim uczynili to sami zainteresowani. Jednym z głównych pól walki prowadzonych przez europejskich chłopów w XVIII i XIX wieku były właśnie lasy. Walczono o nie ze szlachtą w sądach, ale i mniej formalnie – stosując akcje bezpośrednie, w razie potrzeby także z bronią w ręku. Taką długą i uporczywą walkę toczą choćby żyjący w latach 80. XIX stulecia bohaterowie i bohaterki „Chłopów” Reymonta. W tym samym mniej więcej czasie, gdy mieszkańcy i mieszkanki Lipiec potykali się z ludźmi dziedzica w obronie wspólnego lasu, na Wyspach Brytyjskich przedmiotem sporu było odzyskanie natury, którą już wcześniej zdążono sprywatyzować. Robotnicy, zwykle potomkowie wywłaszczonych z ziemi chłopów, domagali się nie tylko wyższych płac, lepszych warunków pracy i czasu wolnego, ale też dostępu do zieleni i świeżego powietrza. Kwestia ta stała się integralną częścią programu ruchu robotniczego.
Od początków XIX wieku przemysłowy smog, mylnie brany za mgłę, stał się symbolem Londynu. Początkowo miał poważną konkurencję. W 1815 roku przykryły go dymy po wybuchu wulkanu Tambora, które zasnuły niebo nad większością półkuli północnej, inspirując powstające w tym okresie obrazy Caspara Davida Friedricha czy Williama Turnera i mroczny nastrój romantycznej literatury. Ale po 1816, roku bez lata, w ciągu kilku następnych lat dymy znad Tambory rozwiały się, zaś londyński smog pozostał. Miał się jeszcze lepiej i stawał coraz groźniejszy. Nie tylko dawał osłonę licznym występkom i zbrodniom, pozwalając rozpływać się w kłębach pyłu kolejnym wcieleniom Kuby Rozpruwacza, ale dosłownie zabijał. I to na masową skalę. Działo się to jeszcze w połowie lat 50. XX wieku. W roku 1952 niebo nad Londynem zasnuł Wielki Smog, pociągając za sobą około 12 tysięcy ofiar śmiertelnych. Dziś, pomimo postępu technologicznego, zmniejszenia emisji zanieczyszczeń i wdrażania rozmaitych zielonych polityk, skutki działania londyńskiej mgły możemy oglądać na całym świecie, w tym w wielu polskich miastach. Według najnowszych badań co roku w wyniku wdychania smogu w samej Europie umiera 800 tys. osób, a na całym świecie dziesięciokrotnie więcej.
Proletariusze idą na wycieczkę
Od początków ery przemysłowej ubóstwo środowiskowe nie zagrażało klasie robotniczej mniej niż to ekonomiczne. Walka o dostęp do pięknych krajobrazów i czystego powietrza była równie ważna jak ta, której stawkę stanowił chleb. I równie groźna dla kapitalizmu. Bądź co bądź prawo do niedzielnych wycieczek i pikników pod chmurką kolidowało ze świętym prawem własności i jako takie podważało jeden z filarów systemu, który powstał przecież także za sprawą ogradzania i prywatyzacji terenów wspólnych. Nic dziwnego, że jego rewindykacja była długa i czasem brutalna. Akcje bezpośrednie polegające na organizowaniu masowych wtargnięć wycieczkowiczów na tereny prywatne nierzadko kończyły się pobiciami i aresztowaniami. Do starć dochodziło m.in. w hrabstwie Derbyshire – członkowie robotniczych stowarzyszeń wdzierali się do Peak Districkt, ponad 60-kilometrowego niezamieszkałego pagórkowatego obszaru położonego między Manchesterem a Sheffield. Tamtejsze krajobrazy kilka dekad wcześniej były jeszcze dobrami wspólnymi. Podziwiało je wówczas rodzeństwo Williama i Dorothy Wordsworthów, nazywani czasem prekursorami nowoczesnej turystyki. Opiewała je też Jane Austin w „Dumie i uprzedzeniu”. W drugiej połowie XIX wieku tereny Peak Districkt zostały jednak sprywatyzowane – i jako włości stały się polem walki między amatorami długich spacerów a uzbrojonymi w kije leśniczymi. Największa z takich bitew rozegrała się w roku 1932 i wzięło w niej udział 400 radykalnych wędrowców z British Workers Sports Federation, kilkudziesięciu leśników oraz czwarta część sił policyjnych Derby. A jednak narażanie się dla paru kilometrów spaceru miało sens. To, że dziś w Wielkiej Brytanii istnieją publiczne tereny, po których można swobodnie wędrować, należy do wielkich zdobyczy ruchu robotniczego. Skądinąd – jak podkreśla Solnit – udało się mu odzyskać dla wspólnoty zaledwie jedną trzecią brytyjskiej natury.
Trzeba przy tym pamiętać, że walka o prawo do natury nie była brytyjską specyfiką. Górnośląscy górnicy z początków XX wieku podzielali zamiłowanie do spacerów swoich wyspiarskich kolegów i koleżanek. Wiemy o tym m.in. dzięki badaniom Adolfa Levensteina przeprowadzonym w 1907 i opublikowanym w 1912 roku pod tytułem „Die Arbeiterfrage”. Odkryty ponownie przez śląskiego historyka Dariusza Zalegę zbiór 5000 ankiet pozwala zrekonstruować zarys spontanicznej robotniczej ekologii. Czego chcieli ówcześni proletariusze? Odpowiadając na pytania: „Co byś zrobił, gdybyś miał wystarczająco dużo czasu każdego dnia?” oraz „Jakie masz nadzieje i życzenia?”, 21-letni górnik deklarował: „Wyszedłbym na dwór cieszyć się świeżym powietrzem. Uczyniłoby to moje życie lepszym. Kupowałbym też książki społeczne i polityczne”. Inny – 23-latek – oznajmiał: „Chciałbym każdego dnia iść na spacer i przyglądać się światu z bliska, bo inaczej przyjdzie mój koniec i stracę się jak dżdżownica w ziemi”. Z kolei jego 28-letni kolega pisał: „Najpierw wyspałbym się dobrze, potem poszedłbym do lasu na spacer, by pozbyć się trujących atomów z piersi”. Pojawia się też wizja ogrodu: „Codziennie chodziłbym na spacer i zajął się ogrodnictwem. Mała gospodarka z czymś, pole i sad”, mówił 32-letni górnik. Z kolei pewien 35-latek zapewniał: „W lecie przeznaczyłbym po kilka godzin na ogrodnictwo”.
W odpowiedziach na ankietę Levensteina pojawiają się też głosy uniwersalizujące potrzebę codziennych spacerów. Zdaniem 30-letniego górnika: „Ziemia ożywia wszystko z martwych. Jesteśmy pełni ducha i życia. Więc musimy być stworzeniami pierwotnego ducha. Zakładam z absolutną pewnością, że tak oprócz tych praw naturalnych także prawa duchowe muszą stanowić prawo. Biada tedy eksploatować wszystko dla siebie”. Jego 29-letni kolega dopełnia tę wizję retorycznym pytaniem: „Jak doszło do tego, że Graf mógł nazywać ten las swoją własnością?”.
Kontratak z ogródka
Orwell z pewnością nie szukał w uprawianych przez siebie różach żadnego alibi. Nie musiał mówić o kurach, by nie zaprzątać sobie głowy cierpieniem, nie potrzebował pielęgnacji grządek warzywnych, by zapomnieć o wyzysku i wojnach. Ogródek był dla niego dokładnie tym, czym natura dla współczesnych mu kobiet i mężczyzn z angielskiego proletariatu – źródłem siły i oparciem dla kontrataku w słusznej sprawie. Zawdzięczał mu zdolność do nieustannego zaangażowania w polityczne spory i ideologiczne debaty, czerpał z niego siłę i spokój, tak potrzebne do niepokojenia opinii publicznej.
Simon Leys, „Orwell, czyli wstręt do polityki”, tłum. Iwona Badowska, Bartłomiej Zborski, PIW, 120 stron, w księgarniach od lutego 2022Oczywiście na pierwszy rzut oka proletariacka ekologia może się pomylić z drobnomieszczańskimi sentymentami do wiejskiej prostoty, a nawet gorzej, z amerykańskim ideałem życia podmiejskiego, który narodził się już po śmierci Orwella. Może też wydawać się politycznie i kulturowo konserwatywna. Szczególnie jeśli zestawić jej mało efektowny horyzont oczekiwań z polityką natury uprawianą w stalinowskim Związku Radzieckim. Nowe państwo wyłaniające się z Hołodomoru i Wielkiego Terroru nazwało się komunistycznym, ale w rzeczywistości oparte było na redukcji projektu komunistycznego do modernizacji i uprzemysłowienia, które miały pozwolić Moskwie dogonić i przegonić Zachód. Zapanowała moda na spiętrzanie i odwracanie biegu rzek, osuszanie bagien i irygację pustyń. Niczym w czasach grodzeń i angielskiej rewolucji przemysłowej natura stała się przedmiotem podboju i ujarzmienia. Symbolem tego, w gruncie rzeczy bardzo reakcyjnego, podejścia stał się nie tylko Kanał Białomorski, ale też cytryny w daczy Stalina pod Moskwą i kariera Trofima Łysenki, biologa-lamarkisty obiecującego błyskawiczne przyspieszenie cyklu wegetacji roślin i dostosowanie ich do potrzeb zagrożonego głodem radzieckiego społeczeństwa.
Dzisiejsza ekologia jest na antypodach tej wizji postępu sprowadzonej do budowy wielkich kombinatów i zagłębi górniczych. Ale paradoksalnie często podziela antagonistyczną wizję relacji natury i człowieka wynalezioną w XVII wieku i zrewitalizowaną przez wiek XX. Tyle że odwraca znak. W imię ocalenia natury sugeruje konieczność ujarzmienia człowieka. Według niej musimy powściągnąć apetyty konsumpcyjne, zacisnąć pasa, porzucić tanie linie lotnicze i słomki w drinkach, a w wersji hard przestać się rozmnażać. Trudno nie zgodzić się ze słusznością ogólnego postulatu zmniejszenia śladu węglowego ludzkości. Jeszcze trudniej jednak wyobrazić sobie masowe poparcie dla takich postulatów. Jak dotąd miotanie oskarżeń pod adresem abstrakcyjnej ludzkości odgrywa rolę retorycznej zasłony dla przerzucania kosztów transformacji ekologicznej na najbiedniejszych i domagania się cięć w zaspokajaniu potrzeb tych, którzy doświadczają cięć od jakichś trzech dekad.
Dlatego zdaniem amerykańskiego geografa Matta Hubera taka strategia – choć daje poczucie moralnej wyższości tym, którzy ją stosują – nie ocali nas przed skutkami ocieplenia klimatu. Wyjście proponowane przez niego w głośnym tekście „Polityka ekologiczna dla klasy robotniczej”, opublikowanym w magazynie „Jacobin”, już na pierwszy rzut oka kojarzy się z formami, które przyjmowały ekologiczne aspiracje klasy robotniczej w XIX wieku. Huber odrzuca zielony ascetyzm jako zbyt przypominający kapitalistyczne zaciskanie pasa, by promować ekologiczną obfitość. Podstawą jego podejścia jest zatem porzucenie fałszywej alternatywy między społecznym światem człowieka i jego naturalnym środowiskiem, które było oczywistością dla proletariackich wielbicieli wycieczek sprzed wieku. Podobnie jak dla sadzącego róże w Herfordshire Orwella.
Skądinąd program ten jest nie tylko pożądany, ale jak najbardziej możliwy. Według najnowszych raportów Oxfam ślad węglowy 1% najbogatszych – czyli 65 milionów superuprzywilejowanych – jest większy niż ślad 4 miliardów biedniejszych mieszkańców planety. Oznacza to, że to sprawiedliwszy rozkład kosztów kryzysu i więcej egalitaryzmu – a nie czynienie biednych jeszcze biedniejszymi – są kluczem do skutecznego ograniczenia skutków globalnego ocieplenia.
Zapomniany Orwell
Umieszczając domek w Wellington na osi swojej opowieści o Orwellu, Solnit przywraca angielskiego pisarza jego własnemu światu i światopoglądowi. Wbrew pozorom doświadczenie związane z naturą było dla niego kluczowe. Ekologizm Orwellowski nie jest po prostu dodatkiem, ale integralną częścią jego myślenia. „Róże Orwella” przywracają tej kwestii należne miejsce. Podobnie zresztą czynią z innymi Orwellowskimi zaangażowaniami, które szczególnie w jego polskiej recepcji uchodzą zwykle za nieistotne i w istocie nieszkodliwe dziwactwa typowe dla mieszkańców Wysp Brytyjskich. Polska recepcja Orwella konsekwentnie nie zauważała jego biografii, zaangażowania i poglądów. Traktowała je z wyższością naszych rzekomo wyjątkowych wschodnioeuropejskich martyrologii jako wyraz naiwności, na którą człowiek Zachodu może sobie pozwolić. Ta ignorancja pozwalała używać Orwella w walce z realnym socjalizmem i skutecznie cenzurować jego pisarstwo dla potrzeb tej walki. Co gorsza umożliwiała obsadzenie go w roli rzecznika realnego kapitalizmu. Dziś odzyskanie Orwella integralnego, z bagażem jego doświadczeń i przekonań, może nam pomóc uczynić go aktualnym w inny sposób.
Gdyby pójść tropem polskich odczytań autora „W hołdzie Katalonii”, należałoby zignorować zarówno jego antyimperializm, jak i antyfaszyzm. A także socjalizm. Tak jakby czytać jego deklaracje przeciw stalinizmowi na poważnie, ale już bagatelizować tę część zdania, w której obok stalinizmu umieszcza brytyjski imperializm i amerykańską broń atomową. Orwell na miarę naszych możliwości zostaje wydmuszką, co najwyżej antyutopijnym antytotalitarystą-libertarianinem w zimnowojennej służbie wolnego świata, który przez pomyłkę zabłądził do komunistycznej milicji w Aragonii. To coś więcej niż wrogie przechwycenie ideologiczne. To wyrwanie z kontekstu, ocenzurowanie i odwrócenie jego poglądów. Niemiecki filozof Max Horkheimer piszący w czasach Orwella zauważa, że „wizerunki filozofów i pisarzy, których autentycznych zwolenników burżuazja wyszydza i szykanuje, znajdują honorowe miejsce w jej salonach pamięci”. Właśnie coś takiego przydarzyło się Orwellowi w naszej części Europy.
Jak zauważa Simon Leys w klasycznym już, ale wydanym w Polsce po raz pierwszy eseju „Orwell, czyli wstręt do polityki”, doświadczenie udziału w rewolucji i wojnie w Hiszpanii było dla niego kluczowe. Pod nieco mylącym tytułem francuski pisarz przypomina, że pozwoliło ono przejść autorowi „Lwa i jednorożca” od moralnego oburzenia i estetycznego obrzydzenia niesprawiedliwościami panującymi w Imperium Brytyjskim, zarówno w koloniach, jak i w metropolii, do spójnego, politycznego i konsekwentnego zaangażowania w ruch socjalistyczny. Orwell deklarował, że po Hiszpanii każdą linijkę tekstu napisał za demokratycznym socjalizmem i przeciw totalitaryzmowi. Nie był to wprawdzie socjalizm partyjnych liturgii ani postępowych tożsamości. Miał znacznie skromniejsze, a zarazem nieporównanie większe ambicje. Sprowadzał się do konsekwentnego stania po stronie uciskanych i czynnego udziału w ich walce.
Imperialne żywoty równoległe
Oczywiście Orwellowi zdarzało się stać po tej samej stronie co obrońcy kapitalizmu. Nie oznacza to jednak, że w jakikolwiek sposób sam go bronił. Żeby dostrzec różnicę, warto porównać biografię autora „Folwarku zwierzęcego” i takiego np. Winstona Churchilla.
Orwell i Churchill byli dziećmi brytyjskiego imperializmu. Obaj pracowali w instytucjach kolonialnych, obaj parali się literaturą i polityką. Obaj byli zaprzysięgłymi wrogami ZSRR. Obaj też konsekwentnie bronili swych poglądów. Przez kilka lat Orwell i Churchill stali po jednej stronie barykady. Walczyli z Hitlerem, ale tylko Orwell czynił to w obronie demokracji, sprawiedliwości społecznej i wolności. Tylko Orwell był przeciw faszyzmowi, bo chciał lepszego świata. Doświadczenie hiszpańskie przekonało go, że do zwycięstwa nad faszyzmem nie wystarczy przewaga militarna. Jeśli wszystko pozostanie po staremu, faszyzm wygra, tak jak w końcu wygrał w Hiszpanii. Dlatego warunku jego klęski upatrywał w społecznej rewolucji. Jesienią 1940 roku, w czasie najsilniejszych bombardowań Londynu, kreślił wizję socjalistycznego przewrotu w Anglii, robotniczych milicji zajmujących hotel Ritz i kanałów spływających krwią zdrajców z klas wyższych. Ta wizja nie była odosobnioną fantazją literata, nierozumiejącego, że w obliczu zewnętrznego wroga trzeba zewrzeć narodowe szeregi. Wisiała ona dosłownie w powietrzu. I to nie tylko w Anglii. Antyfaszystowskie ruchy oporu, od Francji, przez Włochy, Jugosławię, Grecję, po Wietnam, Indonezję i Filipiny, głosiły właściwie to samo co Orwell. Latem 1944 roku głosiło to także polskie państwo podziemne i Delegatura rządu londyńskiego. Historycy II wojny światowej mają w zwyczaju pomijać ten wątek, ale ostatecznie to setki tysięcy zbuntowanych mężczyzn i kobiet z bronią w ręku wymusiły na zwycięskich rządach głębokie reformy, które dały początek państwu dobrobytu i dekolonizacji.
Tymczasem Churchill nigdy nie był antyfaszystą. Jego wrogość do III Rzeszy wynikała jedynie z zagrożenia, jakie państwo Hitlera stanowiło dla brytyjskiej strefy wpływów. Kilka lat po zwycięstwie nad III Rzeszą, w ogarniętej antykolonialnym powstaniem Kenii, Churchill sięgnął po metody żywcem zapożyczone od nazistów, byle tylko bronić rozpadającego się imperium. Tymczasem po swoich doświadczeniach w służbie Policji Imperialnej w Birmie Orwell życzył Imperium jak najgorzej. Autor „Dlaczego piszę” nigdy nie uważał, że w obliczu starcia dwóch mocarstw trzeba być lojalnym wobec swojego. Nigdy nie zapisał się do słusznego obozu geopolitycznego. Nie wybierał między ZSRR a Zachodem. Odrzucał jedno i drugie, zdając sobie w pełni sprawę z różnic między nimi. Oczywiście nie był ślepcem. Doceniał, że może swobodnie pisać i działać, tak samo jak doskonale wiedział, że swobody demokratyczne w Anglii nie były prezentem, jaki rządzący ofiarowali ludowi, ale zdobyczą brutalnie wyszarpniętą im z gardła. Zdobyczą, o którą nieustannie trzeba się z rządzącymi bić.
Ta postawa wydaje się dziś zaskakująco aktualna. Gdy wielu ludzi lewicy na świecie wierzy, że wojna w Ukrainie oznacza konieczność porzucenia wszelkiej krytyki imperializmu i wybrania słusznego obozu geopolitycznego, Orwell może być niezłym drogowskazem. Co prawda nie wiemy, co by zrobił dziś, ale wiemy, co zrobił w sprawie Hiszpanii. Otóż kierował się bezwzględną solidarnością z napadniętymi niezależnie od tego, że po ich stronie stały też siły, które uważał za totalitarne, odrzucał wszelkie usprawiedliwienia frankistowskiej agresji, a wreszcie – nawet z okopów pod Hueską dostrzegał przepaść między aspiracjami hiszpańskiego ludu a intencjami jego sojuszników z Moskwy.
Ogródkowa polityka
Polityka nie musi być wyspecjalizowaną dziedziną uprawianą przez profesjonalistów w ramach zarządzania społeczeństwem. Nie musi też oznaczać ślepej lojalności wobec swojej partii, państwa czy narodu. Może być zaangażowaniem w epokę, a nie w konkretne struktury czy określony nurt ideologiczny. Może odbywać się w ogródku, który nagle przestaje być symbolem ucieczki od świata i staje się przestrzenią zaangażowania. Taki jest właśnie ogród Orwella – zarazem praktykowana utopia i punkt oparcia w walce o społeczną zmianę.
I właśnie to rozumienie polityki łączy potomka handlarzy niewolników, którym był autor „Folwarku zwierzęcego”, z doświadczeniem europejskich plebejuszy ostatnich trzech wieków. Dla wyrzucanych z ziemi chłopów i redukowanych w ramach racjonalizacji produkcji robotnic upolitycznienie równało się obronie wspólnotowych miejsc i form życia oraz prawu do organizowania się. W tej tradycji domaganie się chleba zawsze też łączyło się z żądaniem róż. Tych metaforycznych i całkiem dosłownych. W obliczu kryzysu klimatycznego i całej nędzy współczesnego kapitalizmu, z jego wojnami, wywłaszczeniami i permanentnym kryzysem, program ten wydaje się bardzo na czasie. Tym bardziej że sezon prac ogródkowych w pełni.