Gambia jest wszędzie

Gambia jest wszędzie

Przemysław Wielgosz

Wyróżniony na Afrykamerze film Gosi Juszczak pt. „Stolen Fish. Kiedy zabraknie ryb” nie tylko dotyka istotnego wymiaru globalnego kapitalizmu w najnowszym wydaniu, ale i konsekwentnie oddaje głos tym, którzy ponoszą największe koszty jego ekspansji

Jeszcze 2 minuty czytania

Ten film zaczyna się jak interwencja publicystyczna, ale to pozór. Poza krótką migawką nie zobaczymy w nim gadających głów. Dokument zatytułowany „Stolen Fish. Kiedy zabraknie ryb”, wyreżyserowany przez Gosię Juszczak, opowiada o nowej kolonizacji Afryki, ale jej ponure oblicze nie wyłania się z wykresów i statystyk. Poznajemy je z historii trojga mieszkańców wybrzeża najmniejszego kraju kontynentu – Gambii. Wszyscy starają się żyć z morza, bo to jedyna dostępna opcja w jednym z najbiedniejszych miejsc regionu, ale z dnia na dzień staje to coraz trudniejsze. Przyczyną jest ekspansja wielkich korporacji, które właśnie ponownie odkryły uroki eksploatacji afrykańskich zasobów. Z opowieści dwóch bohaterów i bohaterki filmu dowiadujemy się, jak to jest być rybakiem na łowisku przełowionym za sprawą wielkich statków z Chin, jak wygląda dzień kobiety usiłującej utrzymać się z obróbki i sprzedaży malejących plonów morza, jaką cenę płaci się za próbę ucieczki z wszechogarniającej beznadziei.

Reżyserka zabiera nas na plaże Gambii, by pokazać problem dotyczący całego wybrzeża Afryki Zachodniej. Oblewający je ocean, niegdyś bogaty w ryby i skorupiaki, stał się w ostatnich dekadach sceną i ofiarą korporacyjnej grabieży w niemal podręcznikowej wersji. Zaczęło się od statków europejskich przetwórni, wpuszczonych przez lokalne rządy na należące do nich łowiska. Wszystko w imię wolnorynkowej polityki otwierania rynków i przyciągania inwestorów. Niedawno do jednostek z UE dołączyła flota chińska. I to właśnie chińscy rybacy pustoszą dziś wody przybrzeżne Gambii. Połowy metodą trałowania dennego, którą można porównać do bombardowania dywanowego zachodnich miast podczas II wojny światowej, przekształcają morskie środowisko w pustynię. Zarazem dewastują struktury życia mieszkańców wybrzeża, naruszając kruchą równowagę ekologiczną, warunkującą dotychczas ich przetrwanie. Perwersji sytuacji dodaje fakt, że wyławiane przez Chińczyków dzikie ryby przerabiane są na mączkę służącą jako karma dla ryb i innych zwierząt hodowlanych w Europie (do której docierają, na przykład… via Wietnam). Produkuje się ją w fabrykach wybudowanych bezpośrednio na plażach przez chińskich inwestorów.

Być może puszki z mięsem ryb żywionych tą mączką trafiają do sklepów w Gambii, ale zwykłych Gambijczyków z pewnością nie stać na ich zakup. Problem w tym, że wskutek przełowienia w wodach przybrzeżnych innych ryb już prawie nie ma. Dla ludzi od pokoleń zależnych od spożycia białka z ryb łowionych przez lokalnych rybaków i dla ich gospodarki, której 30% PKB to turystyka, wyjałowienie zasobów morskich i zanieczyszczenie plaż przez chińskie fabryki oznacza katastrofę. Zglobalizowany rynek produktów spożywczych po globalnych (czyli równających w górę) cenach nie nakarmi społeczeństw, których dochody pozostają na lokalnym, dramatycznie niskim poziomie. Dla nich pnące się w górę wskaźniki zysków przemysłu rybnego oznaczają widmo realnego głodu. Nieliczni znajdują marnie płatną, śmieciową i jednocześnie zagrażającą zdrowiu pracę w chińskich przetwórniach. Pozostali walczą o przetrwanie, ale dla wielu jedynym na to sposobem staje się niebezpieczna migracja do Europy.


Jak mówi reżyserka w wywiadzie dla OKO.press: „Sytuacja w Gambii to tylko jeden z przykładów bezkarnego eksploatowania biednych krajów przez potęgi gospodarcze”. Dziś Gambia jest wszędzie, a na pewno wszędzie na Południu. Kapitalizm w tym filmie ma chińską twarz, ale to sprawa drugorzędna. Ważniejsze jest, że obserwujemy system, który powraca do swojej starej postaci, z brutalną grabieżą zasobów jako głównym sposobem generowania zysku. Po dekadach wiary w społeczeństwo sieci, sztuczne raje finansowych produktów pochodnych i kreatywne rozkosze pracy niematerialnej kryzysy lat 2007–2015 sprowadziły seksowne utopie fundamentalistów rynkowych na bruk. Okazało się, że wyciskanie bogactw z ziemi, morza, lasów daje profity nieco tylko mniejsze, ale nieskończenie bardziej stabilne niż ekscesy finansjery. Dlatego w ostatnich latach obserwujemy gwałtowny wzrost inwestycji w odkrywkowe górnictwo, wylesianie stref tropikalnych i eksploatację zasobów morskich. Paradoksalnie, najnowsze wcielenie kapitalizmu przypomina jego najwcześniejsze formy, z początków ery nowożytnej, gdy ekspansja morska krajów północnego zachodu Europy żywiła się wyzyskiem afrykańskich niewolników, grabieżą amerykańskiego srebra i wylesieniem ogromnych obszarów Europy Wschodniej. Różnica polega na tym, że dzisiejsza postać wyciskania wartości bezpośrednio z natury (jej ekstrakcja, stąd określenie ekstraktywizm opisujące tę strategię akumulacji) jest nieporównanie bardziej niszczycielska i odbywa się na nieporównanie większą skalę. 

Układ, w którym Europa monopolizuje zyski, spychając na Afrykę koszty ekspansji kapitalizmu, trwa od dawna. Dziś, za pośrednictwem obiektywu Gosi Juszczak, obserwujemy kolejną odsłonę zapoczątkowanego setki lat temu dramatu. Za zyski europejskich i chińskich firm oraz ich lokalnych partnerów znowu płaci ogromna większość społeczeństw regionu. Jak na razie jedynym sposobem, żeby mieszkańcy Gambii mogli skorzystać na rybnym eldorado zagranicznego kapitału, jest migracja do Europy. Tyle że Europa nie chce słyszeć o otwarciu granic i choćby takim wynagrodzeniu ofiar swej neokolonialnej polityki.

Jednym ze zwykle przeoczanych skutków kryzysu pandemicznego jest wzmożenie ruchu na morskim szlaku uchodźczym z Afryki Zachodniej na Wyspy Kanaryjskie. Ta bardzo niebezpieczna droga została kilkanaście lat temu zablokowana w wyniku brutalnych działań unijnej agencji Frontex i władz hiszpańskich. Już po polskiej premierze „Stolen Fish” jeden z bohaterów filmu przedostał się tym szlakiem na Teneryfę. Dziś wraz z setkami innych uchodźców, którzy dotarli ostatnio na wyspę, znajduje się w jednym z ośrodków turystycznych pod kuratelą Hiszpańskiego Czerwonego Krzyża. Pod koniec grudnia dotarła tam także reżyserka z zamiarem dokręcenia epilogu do swojej historii.

W tym krótkim filmie cała warstwa ekonomiczna wyrasta wprost z bardzo wysmakowanych obrazów i bardzo osobistych doświadczeń bohaterów. Oszczędne, spokojne kadry płynnie przechodzą w niemal barokowe ujęcia rozładunku łodzi rybackich przy brzegu oceanu. Kamera goni połyskujące w zachodzącym słońcu ciała tragarzy biegnących ze skrzynkami ryb na głowach, by zniknąć w bramie fabryki. Przy tym reżyserka „Stolen Fish” unika estetyzacji świata przedstawionego. Nędza bywa bardzo piękna i stylowa, szczególnie jeśli dodać do niej szczyptę egzotyki. Wielu artystów, jak choćby swego czasu Sebastião Salgado, ulegało jej powabowi. Gosia Juszczak omija tę pułapkę dzięki rezygnacji z pozycji wszechwiedzącego narratora i konsekwentnemu oddaniu głosu trojgu swoich bohaterów. To oni mówią, ich opowieści, a nawet dosłownie natężenie głosu i sposób intonacji nadają rytm i wyznaczają tempo narracji. Są pełnoprawnymi współautorami tego przejmującego obrazu. Warstwa wizualna odgrywa tu zaś rolę komentarza. Długie, niespieszne ujęcia, czyste szerokie kadry uniwersalizują subiektywne przeżycia bohaterów, pozwalają umieścić je w szerszym kontekście, ułożyć z tego, co osobiste i wyjątkowe, pewną całość, której sens wykracza poza ramy biografii konkretnych osób. Dzięki temu globalny problem nie rozpuszcza się w jednostkowym doświadczeniu i jednocześnie unikamy dystansu redukującego ludzi do danych statystycznych. Nie tracimy też z pola widzenia politycznego wymiaru indywidualnych losów. Oglądając film, wciąż mamy poczucie uwikłania w sytuacje, o których opowiada reżyserka. To także, prócz innych, wielka wartość „Stolen Fish”.