Podchodzę do mikrofonu, mówię parę słów.
Taśma jest przepleciona przez pięć mniej lub bardziej zdezelowanych magnetofonów szpulowych, pracujących na dość wolnych obrotach. Magnetofony stoją od siebie w pewnej odległości – dźwięk podróżuje w przestrzeni na taśmie, na jej konkretnym odcinku, zamiast być błyskawicznie transmitowany na przykład po kablu. Mój głos przemieszcza się powoli – zanim usłyszę swoje słowa w głośniku, mija półtorej minuty.
Cała ta machina działa w pętli, zatem po jakimś czasie zapis mojego głosu znów trafi do magnetofonu z mikrofonem. Ale głowice magnetofonów są stare i sfatygowane, więc taśma krążąca po sali nie od razu się namagnesowuje na nowo. Dlatego zanim nowy dźwięk całkiem zastąpi poprzednie nagranie, pojawią się echa i nawarstwienia. Taśma znów powraca – słyszę własny zniekształcony głos.
Jestem w Bytomiu, w Centrum Sztuki Współczesnej „Kronika”, a przede mną stoi sklecona z bardzo starego sprzętu RTV instalacja Igora Warykiewicza „Głuchy telefon”. To jedna z prac na wystawie „Lombard Bytom”, inspirowanej filmem „Lombard” Łukasza Kowalskiego. W nagradzanym dokumencie lombard, chyba największy w Polsce, jest miejscem nie tylko handlu, ale też społecznego wsparcia, prób pogodzenia życia prywatnego z zawodowym, utrzymania się na powierzchni. A wszystko to w bytomskiej dzielnicy Bobrek, zwanej „dzielnicą cudów” – Bobrek to Bytom Bytomia. Lombard z filmu działa w budynku dawnej Biedronki, wcześniej działał w kamienicy w centrum – ale, jak to bywało ostatnio w zdewastowanym szkodami górniczymi Bytomiu, kamienica się zawaliła. Wyobraźcie więc sobie miejsce, gdzie nie może utrzymać się Biedronka.
Lombard Bytom
kuratorka: Agata Cukierska, Kronika, Bytom, do 2 czerwca 2023
Dobrze, to ostatnie to żart. Biedronka jest, nowa, 400 metrów obok. Ale i tak młoda pracownica lombardu, skądinąd przypominająca mocno młodą Dorotę Masłowską, pyta koleżanki: „Kto normalny wynosi się na Bobrek?”.
Łukasz Warykiewicz, „Głuchy telefon”, fot. W. Mrozek
Było, minęło
„Można z każdego przedmiotu zrobić dzieło sztuki” – mówi w filmowym „Lombardzie” Wiesław Makowski – właściciel interesu, malując stary fotel, by zrobić z niego reklamowy potykacz.
Twórcy wystawy w Kronice – głównie młodzi artyści związani z katowicką ASP – potraktowali to przesłanie dosłownie. Lesław Tetla w „Karawanie szczęścia” ustawia niekończący się sznur znalezionych w lombardzie figurek słoni. Słonik, wiadomo, na szczęście. Figurek jest – podobno – 352, każda ma reprezentować jeden z przedmiotów zastawionych w lombardzie w wybranym dwutygodniowym okresie. Dwa tygodnie to ponoć akurat tyle, ile obejmuje w lombardowym systemie zapisu jeden zeszyt. Baśniowa instalacja jest zarazem wykresem, ekonomiczną mapą – jej rewersem są paski papieru i wielokolorowe pinezki oznaczające dalszy los przedmiotów.
Można powiedzieć, że prace z wystawy sprawdzają przykładane przez recenzentów do filmu „Lombard” społeczne diagnozy. Krzysztof Siwoń na łamach „Kultury Liberalnej” uznał film Kowalskiego za „mający zadatki na metaforę współczesnej Polski”. „Nic nie działa tu, jak powinno, a jednak wszystko jakoś funkcjonuje” – pisał. Z kolei w „Tygodniku Powszechnym” Anita Piotrowska stwierdziła, że „Lombard” jest „też trochę o nas”. Dlaczego? „Na półkach uginających się pod ciężarem bezwartościowych rzeczy, tych z drugiej i trzeciej ręki, odnaleźć możemy własne zamiłowanie do nabywania, gromadzenia, wyrzucania. Z tą różnicą, że w «Lombardzie» stoi za tym nie fanaberia, ale kwestia przetrwania, rozumianego najbardziej dosłownie”. Wreszcie, jako „świetny komediodramat o polskim biedakapitalizmie” opisał dokument w „Polityce” Jakub Demiańczuk.
Jan Kukułka, „Diamentowy szlak”, Kronika, fot. W. Mrozek
Jasne, można by powiedzieć, że powyżej widzimy typowe recenzenckie szlagworty. Ale słowa o „biedakapitalizmie” zdają się bardzo na miejscu, gdy patrzy się chociażby na instalację „Diamentowy szlak” Jana Kukułki. Jej głównym elementem jest imitacja strony internetowej z przełomu stuleci; czasów, gdy dostęp do internetu opłacało się od minuty (a raczej od każdych trzech minut), zdzwaniając się modemem pod numer 0202122. „Żeby odnieść sukces, musisz działać”, „Zwycięzcy nie słuchają bzdur”, „Musisz wierzyć, że możesz zmienić swoje życie” – krzyczą złotą czcionką napisy z niebieskiego tła, wśród retroikonek. Instalacja powstała w oparciu o coachingową książeczkę „Diamenty biznesu”; to z niej pochodzą skrzydlate słowa uderzające ze starego monitora CRT. Audiosferę ciemnego, dusznego pokoiku, który Kukułka zagospodarował, budują odtwarzane w pętli nagrania z motywacyjnych kaset, znalezionych, oczywiście, w lombardzie. Pamiętam, jak przez mgłę, ludzi, którzy naprawdę wierzyli, że angielski z kaset czy korespondencyjny kurs biznesowy zmienią trwale ich życie.
Piętro niżej ze ściany uderza napis „Robert Lewanderski” – na wielkiej plandece. Mogłaby reklamować wulkanizatora, ale mogłaby też być transparentem na stadionie. „Inspiracją do pracy stały się znalezione w lombardzie karty z piłkarzami, wśród których był też egzemplarz z podobizną niejakiego Roberta Lewanderskiego” – opisuje w katalogu twórca bannera, Jakub Padula. Można pomyśleć o butach Adidos czy radiomagnetofonach Panasonix, których osobliwe istnienie jest jednym z powidoków dzieciństwa przypadającego na czas transformacji. Te podróbki wtedy bawiły, dziś możemy myśleć o nich z jednej strony alterglobalistycznie, jako o pamiątce z czasów sprzed reżimu praw autorskich; z drugiej – jako próbie gry ze znanymi globalnymi symbolami na własnych zasadach. Z trzeciej wreszcie strony można to dzieło podróbkę odczytać jako metaforę ustrojowych przemian. Czyli gorączkowych prób imitacji Zachodu: szybkim adaptowaniu nowych słów czy estetyk, bez przyjmowania mniej efektownych elementów zachodniego ładu społecznego, jak chociażby cywilizowany rynek pracy czy mieszkań.
„Lombard Bytom” w Kronice zręcznie balansuje między społeczną krytyką a wpisującymi się w duchologiczne nastroje melancholią i nostalgią. Magdalena Ferdyn składa z uszkodzonych kul dyskotekowych psychodeliczno-poetycką instalację pod tytułem „Było minęło”. Dobrawa Cichoń i Stefania Skłodowska z fragmentów ubrań zrobiły swoisty strój pokutny z maską wstydu, pracę o przemocy seksualnej zatytułowaną „What they were wearing”. Wreszcie Angelika Czubasiewicz pokazuje performans o swoim ojcu górniku, łącząc św. Barbarę i katastrofę klimatyczną, rozlicza się ze wstydu za dziedzictwo – czy śmierć planety to wina pojedynczego górnika? Wystawa jest zarazem bardzo sensualna i konceptualnie spójna, przemyślana.
Kolejny raz w ostatnim czasie miałem w Kronice wrażenie napotkania sztuki świeżej i świadomej, błyskotliwie grającej napięciem tematu i formy. Komunikatywnej zarazem. Wreszcie takiej, która umie mówić o śląskiej odrębności bez autoegzotyzacji, ale też bez samopogardy, a zarazem w tutejszych realiach widzieć elementy globalnych problemów. „Lombard Bytom” potrwa w Bytomiu zaledwie do 2 czerwca; bardzo chciałbym, żeby projekt ten miał dalsze życie.
Lombard w dawnym Supersamie, czerwiec 2022, fot. W. Mrozek
Biedni, ale sexy
Swoją drogą, galeria Kronika jest od rewitalizowanej dziś ulicy Wałowej oddalona o dokładnie 145 metrów. Sprawdzam to oczywiście w Google Maps, siedząc na swojej kanapie na Mokotowie i przypominając sobie poczucie pewnego zażenowania, a może tylko dezorientacji, gdy w warszawskiej Kinotece sala reagowała ogólną wesołością na tańczących do Zenka Martyniuka mieszkańców bytomskiego Bobrka. Ta scena, przynajmniej w dramaturgii filmu Kowalskiego, to faktycznie jest jakiś triumf lokalnej wspólnoty. „Czeskie kino” – pisał o „Lombardzie” Jakub Socha w „Dwutygodniku” i był to nie dość, że komplement, to jeszcze nawet całkiem adekwatny komplement. Ale myślę też, że kultura Czechów jest plebejska i – chyba – nie żywi się tak mocno pańskimi fantazjami i dystynkcją jak kultura panów Polaków; w czeskiej tradycji filmowej przaśna impreza w gospodzie znaczy coś innego niż w dominującym nurcie kultury polskiej. Ale uciszmy lewicowe sumienie.
Bo przecież można na to też spojrzeć inaczej. „Lombard” rymuje się nie tylko z dzisiejszą duchologiczną retromanią, ale też wydobywa rozmaite sprzeczności związane z często przywoływaną w dyskusjach o późnym kapitalizmie kategorią porażki. Lombard – przynajmniej w filmie Kowalskiego, jakoś trwa mimo całkowitego nieprzystosowania do realiów rynku. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dzisiejszy Bytom właśnie z kategorii porażki czyni jakiś osobliwy ośrodek tożsamości. Zakład Pogrzebowy Bytom w mediach społecznościowych promuje się czarnym humorem. A każdy tekst w lokalnych mediach o tym, że coś się udało, trzeba opatrzeć na wstępie przewrotną wzmianką o tym, że „w mieście podobno skazanym na porażkę”.
Chwilę po tamtym festiwalowym seansie odwiedziłem Bytom. Turysta we własnym mieście. Razem z S. z Warszawy, będącą tu po raz pierwszy, chcieliśmy oczywiście zobaczyć Ten Słynny Lombard. Okazało się, że z Biedronki na Bobrku lombard pana Wiesława już się wyprowadził – jest tam teraz duży sklep znanego polskiego producenta jogurtów. Zaś lombard przeprowadził się do bytomskiego Supersamu – kiedyś najlepszego w mieście domu handlowego, dziś bardziej nawiedzonego domu – choć zarazem wciąż pięknego pomnika gierkowskiej modernizacji; do miejsca, gdzie jakoś pod koniec lat 80. pierwszy raz zobaczyłem automatyczne drzwi. Obszerne socmodernistyczne wnętrza dawnego domu handlowego jeszcze bardziej wyostrzały monumentalizm zbiorów sedesów czy wielkich starych przytulanek, gromadzonych w lombardzie na wieczne niesprzedanie.
Pan Wiesław był w pracy. Dał nam gigantyczną zniżkę na i tak zdecydowanie za tanią kurtkę ze sztucznej skóry, kopalniany kufel i trochę całkiem ładnej ceramiki z porcelitu.
Gdy rok później odwiedziłem kolejny raz swój hajmat, żeby zobaczyć wystawę w Kronice, lombardu w Supersamie też już nie było. W końcu pan Wiesław mówił, że i stąd będą się wyprowadzać. Ale dodał, że chciałby w dawnym PRL-owskim supermarkecie otworzyć klub taneczny z muzyką. I pomyślałem wtedy, że pan Wiesław ma zmysł biznesowy raczej na Berlin niż na Bytom. „Biedni, ale sexy” – oto my, bytomianie.
Stoisko w parku, „Lombard Bytom”, Kronika, fot. W. Mrozek
Mobilną wersję lombardu zbudowała za to Kronika. Wymiana bez pieniądza, przedmiot za przedmiot, nowe ekonomie, te sprawy. Namiot pojawił się w parku miejskim z okazji majówkowego pikniku. Przycupnął nieco na uboczu – w środku pysznił się kwintet dęty ze szkoły muzycznej II stopnia, harcerze kręcili watę cukrową, a dom kultury zapraszał na warsztaty ze sztrykowania, jak mówimy na Śląsku na robienie na drutach.
Ale na stoisku galerii sztuki współczesnej nie było sedesów, górniczych kufli ani czajników. Były biżuteria i ubrania wyglądające na takie, które da się nosić. Zmiana biedakapitalistycznego gargantuicznego składu w mobilny kulturalny brand musiała wymusić racjonalizację skali i asortymentu.
A Wiesław Makowski? Zapowiedział niedawno w „Dzień Dobry TVN”, że chce wznowić działalność.