„Jak być kochaną” Weroniki Szczawińskiej, podobnie jak film Hasa i opowiadanie Brandysa, ma charakter retrospekcji – odtwarza strukturę wspomnienia. W spektaklu nie ma jednak narracyjnej ramy, nadrzędnego poziomu, z którego sięgalibyśmy w przeszłość – jak sytuacja lotu do Paryża, podczas którego w swoją pamięć zapada się filmowa postać Barbary Krafftówny. Potok obrazów, skojarzeń, zapętlonych zdań i piosenek rządzi się u Szczawińskiej bardziej skomplikowaną logiką.
Aktorom nie są przypisane poszczególne postaci opowiadania. Wypowiadane naprzemiennie przez nich proste zdania nie tylko od początku nadają spektaklowi wyraźny rytm, ale i sprowadzają historię do pojedynczych faktów. Powtarzane, porządkowane w różnych konfiguracjach słowa i zdarzenia, układają się w rekonstruowaną opowieść, w miarę jak mówiąc „ciepło”, „zimno” – naprowadza na nią Piotr Wawer.
Warto w paru słowach przypomnieć tę historię. Aktorka, pracująca podczas okupacji w artystycznej kawiarni jako kelnerka, ukrywa poszukiwanego przez gestapo Wiktora, w którym jest beznadziejnie i bez wzajemności zakochana. Ten – po tym, jak wdał się w sprzeczkę z folksdojczem Petersem – posądzany jest o jego zabójstwo. By chronić ukrywanego w swoim mieszkaniu Wiktora, kobieta znosi szereg upokorzeń – zatrudnia się w hitlerowskim teatrze miejskim, co traktowane jest jako kolaboracja; wreszcie zostaje zgwałcona przez poszukujących mężczyzny żołnierzy. Po wojnie, Wiktor od razu ją opuszcza. Bohaterka spotyka go jeszcze – gdy, siedząc w knajpie, buduje on swoją kombatancką legendę. Pozbawiona prawa wykonywania zawodu bohaterka występuje anonimowo jako Pani Felicja w rozrywkowej radiowej audycji – „Obiady państwa Konopków”.
U Szczawińskiej kluczowe fakty powracają pod postacią powtarzanych prostych gestów: „folksdojcz” – gest salutu hitlerowskiego ze sprężystym przytupem; „policzek” – policzek. Silna muzyczność, zdyscyplinowana struktura oparta na frazowaniu i rytmie – to cecha wszystkich projektów reżyserki. Tu przejawia się najbardziej wyraziście w warstwie wokalnej, inaczej niż w „Jackie” czy „Nożach w kurach”, gdzie skandowanemu rytmicznie i zapętlanemu tekstowi towarzyszyła z kolei bardziej rozbudowana choreografia. W „Jak być kochaną” pojawia się cała gama muzycznych odniesień do najważniejszych polskich opowieści o II wojnie światowej. Żołnierskie piosenki, ale i przebój Sławy Przybylskiej „Pamiętasz, była jesień” z „Pożegnań” Hasa, niczym – potraktowany z lekkim przymrużeniem oka – hołd dla reżysera.
W spektaklu bohaterka „Jak być kochaną” rozszczepiona jest na dwie sceniczne figury. Gdy jako Felicja Konopkowa występuje w radiowej audycji, budując postać „idealnej żony”, jej głos jest od niej oddzielony. Przed mikrofonem staje Aleksandra Padzikowska, mówi jednak Natasza Aleksandrowitch. Temat kobiecego głosu – tożsamości kobiety, kreowanej przez cudze słowa i odzyskiwanej w sposób wywrotowy, również dzięki słowom – powraca we wszystkich niemal przedstawieniach Szczawińskiej. Podwójność kobiecej postaci w „Jak być kochaną” można odczytać na szereg sposobów. Pierwsza z nich to ta, która wspomina, druga – ta, która się z tego wspomnienia wyłania. Albo też: „Ofelia” bez imienia, której ofiara nie mieści się ani w ramach romantycznego modelu miłości, ani w ramach patriotycznego etosu – i Felicja, fikcyjna żona z wzorcowego drobnomieszczańskiego małżeństwa, której imię znają wszyscy, a której ofiara – wpisana w patriarchalny porządek rodziny – pozostaje niewidoczna.
W miejscu, gdzie grane jest „Jak być kochaną”, brak wyraźnie wyodrębnionej sceny. Scenografia Izabeli Wądołowskiej jest rozrzucona w przestrzeni i podzielona na „pola” o różnej wysokości, między którymi siedzą widzowie. Przypomina trochę planszę gry, po której skaczą sceniczne figury – pionki Historii. Nie dajmy jednak zwieść się tej metaforze. Rozbite między wykonawców postaci dramatu nie są po prostu miotane wiatrem dziejów. „Jak być kochaną” to u Szczawińskiej nie opowieść o wojennej traumie, której nie może zrozumieć współpasażer głównej bohaterki w filmie Hasa, bo nie zaznał rzeczywistości okupacyjnej Polski. Historia ma nad bohaterami Szczawińskiej władzę, ale też służy im jako instrument czy budulec. To podstawowa opozycja, na której zasadza się koncepcja adaptacji dokonanej przez Agnieszkę Jakimiak.
Nie każdemu dane jest jednak równe prawo do panowania nad historyczną opowieścią, do budowania z niej swojego życia. Mężczyzna skleja swój mit ze strzępków bohaterskich opowieści; kobieta pozostaje w roli ofiary. I gdy w końcu Pani Felicja Aleksandry Padzikowskiej mówi, że to ona dała w twarz Petersowi i go zastrzeliła – nie chodzi tu o elementy rodem z kryminału, błyskotliwą fabularną przewrotkę i ostateczną odpowiedź na pytanie „kto zabił”. Kobieta zyskuje mocniejszą pozycję. Może kreować swoją własną „politykę historyczną”, brać udział w grze. I – co równie ważne – może tego odmówić.
Póki jednak Felicja pozostaje Ofelią, póki tkwi w toksycznej relacji; przyglądamy się temu, jak ludzie opowiadają historię, a zarazem sami są przez nią opowiadani. Znana z filmu i opowiadania szekspirowska paralela skumulowana została w scenie ślubu pod koniec spektaklu. Zaślubiny szybko przechodzą w rozśpiewaną patriotyczną rewię, w której są i rozkwitające pąki białych róż, i czerwone maki, co z polskiej rosną krwi, i kieliszki ze spirytusem podpalane przez Cybulskiego w kultowej scenie „Popiołu i diamentu” – cztery lata przed rolą w „Jak być kochaną”. A wszystko to rozbrzmiewa na scenie po to tylko, by rzucić konfabulującemu swą wojenną przeszłość Wiktorowi:
„Na zachód, na wschód / I nie walczyłeś / Na południu / Warty, Bugu, Nysy brzeg / Także tam nie było cię / I cię nie było w Armii Krajowej / W Armii Ludowej nie było też / I cię nie było wtedy w Warszawie / W Bitwie o Anglię nie było cię. / Barbarossa / I 303 / Enigma / To też nie ty”.
To „nie było cię” nie jest po prostu zwykłym zarzutem wobec pojedynczego kłamcy czy pozera. Sprawa jest poważniejsza i znacznie bardziej aktualna. Wielokrotnie podkreślona nieobecność odnosi się do tych wszystkich, którzy w głównym, oficjalnym i zmitologizowanym nurcie historii nie uczestniczyli; a zarazem „mówią wierszem” – pod naciskiem postszlacheckiej kultury bohaterskiego czynu przyjmują heroiczne narracje jako własne i z nie-swoich opowieści tworzą swoją tożsamość. Wątpliwy charakter uczestnictwa wynika nie tyle z trywialnej przyczyny zbyt późnego urodzenia; chodzi bardziej o obcość kulturową, światopoglądową, klasową... „Wiersz” może być nostalgią chłopskiego wnuka za przedwojennym dworkiem i oficerskim honorem; może być ucieczką z biedy i niepewności w patos nacjonalistycznych pochodów. Może brzmieć też jak ten, który Wiktorowi wkłada w usta Jakimiak:
„I ciągle słyszę świst kuli przeszywającej serce Petersa / I ciągle słyszę meserszmity kołujące nad naszymi głowami / I ciągle słyszę tętent kopyt białego konia Andersa / I ciągle słyszę głos katiuszy nad spalonymi polami”.
Wiktor – rozszczepiona postać u Szczawińskiej, Cybulski z filmu Hasa – nie jest już tylko patriarchalnym oprawcą (choć jest również i nim) ani żałosnym zakłamanym kabotynem. Sam również jest ofiarą – narzuconej pamięci, przemocy wizji historii jako westernu, w którym każdy chciałby zagrać dzielnego kowboja.