Karasie
fot. Natalia Kabanow

Karasie

Witold Mrozek

Jaremko chce zrobić z Gombrowicza polityczny manifest. Jednocześnie przegapia wszystko to, co można by w tekście „Iwony” rzeczywiście uruchomić dla politycznych stawek – tematy władzy, spojrzenia, ciała czy obezwładnienia społecznymi relacjami

Jeszcze 2 minuty czytania

„Iwona, księżniczka Burgunda” to najczęściej dziś wystawiany tekst Witolda Gombrowicza. W Moskwie robił ją niedawno z sukcesem Grzegorz Jarzyna, w Warszawie – Agnieszka Glińska, w Opolu – Krzysztof Garbaczewski, w Łodzi wystawiła Agata Duda-Gracz. Po sztukę o obcości, stwarzaniu własnej formy przez przemoc sięgnął teraz w Wałbrzychu Grzegorz Jaremko – student krakowskiej szkoły teatralnej. To ambitny zamiar – w ramach reżyserskiego debiutu odwiedzić dwór, gdzie mianowana dla żartu książęcą narzeczona nijaka Iwona wyzwala w koronowanych głowach, na zasadzie skojarzeń i projekcji, dawno pogrzebane wstydy i poczucia winy.

Jaremko chce zrobić z Gombrowicza polityczny manifest. Jednocześnie przegapia wszystko to, co można by w tekście „Iwony” rzeczywiście uruchomić dla politycznych stawek – tematy władzy, spojrzenia, ciała czy obezwładnienia społecznymi relacjami. Zamiast tego są tu toporne klisze, które mają trafiać w społeczne emocje.

Spektakl Jaremki to nazbyt prosta próba znalezienia teatralnego przepisu instant – jak wystawić „Iwonę” czasów „dobrej zmiany”? Rozbieramy więc damy dworu i z rozerotyzowanym komentarzem zestawiamy je z Iwoną ubraną w aseksualną bieliznę cielistej barwy i nijakiego kształtu – o, no tak, przecież robimy teatr „feministyczny”.  O, teraz będzie o Puszczy. O proszę, ten zły pan trzyma biało-czerwoną flagę, to znaczy, że nacjonalizm jest zły właśnie. A na sam początek ten sam zły pan – król Ignacy – będzie pozował z ludem z banknotem pięciusetzłotowym. He, he, pięćset plus, pięćset plus. Króla gra Włodzimierz Dyła, weteran wałbrzyskiej sceny. Tylko jego sprawdzone setki razy, rubaszne i rozhukane numery aktorskie wprowadzają na ten dwór od czasu do czasu jakieś życie.

W pierwszej wersji dramat Gombrowicza nosić miał tytuł „Filip”. To młody książę przechodzi w tym tekście przemianę (jak to brawurowo zaakcentował u siebie Jarzyna), ma najwięcej kwestii, to wokół niego kręci się akcja. Tymczasem u Jaremki rola ta została dramatycznie źle obsadzona – Jakub Sasak, również debiutujący gościnnie w Wałbrzychu, jest dramatycznie nijaki, jego zachowania nie determinuje ani nuda, ani perwersyjna potrzeba przemocy, ani chęć wyemancypowania się z dworackiego otoczenia; braku motywacji nie uzupełnia też forma. Sasak po prostu sobie jest, stoi, mówi. To on jest w tej „Iwonie” irytująco bezbarwny, zamiast tytułowej bohaterki. Tyle, że książę Filip nie milczy, choć niewiele to zmienia.

Mizerię odczytania dramatu Gombrowicza pogłębiają tu dodatkowo wybitnie banalne partie dopisane tu przez dramaturga Tomasza Jękota – drętwe i ogólnosłuszne pogadanki o dyscyplinie, dietach, piciu wody, ćwiczeniu i farbowaniu odrostów. I po co tu odczytywane w antrakcie lekko podretuszowane przemówienie ministra Jana Szyszko? Nie pomaga to ani polskiej przyrodzie, ani spektaklowi.

Nowa wałbrzyska „Iwona” drastycznie niedomaga dramaturgicznie – w wydaniu Jaremki drugoplanowe figury Cyryla, Cypriana i Inocentego (złożone w jedną rolę, graną również nijako przez Czesława Skwarka) czy dam dworu są jakby niepotrzebne – nie do końca wiadomo, po co w ogóle wchodzą, sensowniejszym pomysłem byłaby chyba już śmielsza redukcja do czterech czy pięciu postaci. Błyskotliwy aktorski epizod ma Irena Sierakowska w roli nowej narzeczonej księcia, Izy – tyle, że scenka ta nijak nie jest osadzona w całości przedstawienia, idzie jakoś bokiem, nie trafia ani w Iwonę, ani w nic innego. Iza mogłaby nawet być jakimś epizodycznym rozbłyskiem świadomości czy kaprysem księcia Filipa, tyle że wokół obecności Sasaka żadnych dramaturgicznych uzasadnień zbudować się nie da. Alternatywą dla nijakości księcia jest biedawarlikowszczyzna w scenie królowej-matki – Rozalii Mierzickiej, która w tę paździerzową rzeczywistość próbuje włożyć przerysowaną, rozedrganą emocjonalność i rozpacz.

Scenografia też zbita jest z klisz – parę różnobarwnych świetlówek, podesty z płyty wiórowej, okrągłe lustro, jakby „księżycowe”. W tym nieprzekonującym, zgrzebnym i nudnym świecie jedynie Iwona jest blisko widza – grająca ją Sara Celler-Jezierska krąży wokół pola gry, nawiązuje kontakt z otaczającą je publicznością. Jest ciałem obcym – ale przez większość czasu nie ofiarą czy cierpiętnicą, nie prowadzi też na dworze żadnej własnej gry (takie odczytania też się pojawiały). Między Iwoną a pozostałymi postaciami prawie nie dochodzi do interakcji – spojrzeń, dotyków przemocowych albo nie, czy choćby zwrócenia się w jej stronę. Dla króla, królowej czy nawet Filipa Iwona pozostaje jakby za szybą.

Witold Gombrowicz, „Iwona, księżniczka Burgunda”, reż. Grzegorz Jaremko. Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, premiera 13 października 2017Witold Gombrowicz, „Iwona, księżniczka Burgunda”, reż. Grzegorz Jaremko. Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, premiera 13 października 2017Spektakl pozbawiony rytmu i formy przez pierwszą godzinę próbuje kleić muzyka, cienkim lepidłem z zapętlonych, ambientowych dźwięków. Bez nich patrzylibyśmy po prostu na paru ludzi przemieszczających się po scenie bez pomysłu i skandujących tekst. Później następują próby mnożenia atrakcji, niektórzy nazywają to „reżyserią dyskotekową”.

Jakieś zaczątki reżyserskiego pomysłu pojawiają się pod koniec – gdy Jaremko zaczyna operować skrótem, elipsą, kondensacją. Gdy snująca się od dwóch godzin tanecznym krokiem po scenie niczym hostessa Bożena Wydrowska – w srebrnej, ostentacyjnie „wybiegowej” stylizacji  – okazuje się jednocześnie zabijającą Iwonę rybą-karasiem, utopioną dziewczyną z przeszłości obciążającą sumienia króla i szambelana, wreszcie – jakąś abstrakcyjną figurą strachu czy śmierci. Wydrowska, do końca nie wiadomo po co, wykonuje przez cały spektakl choreografię opartą na voguingu – technice tanecznej  inspirowanej przerysowanymi pozami modelek z okładek. Dopiero pod koniec okazuje się trochę „drugą Iwoną”; też jest ciałem obcym – co najmniej równie wyraźnie, co tytułowa postać Celler-Jezierskiej. Sama scena finałowej kolacji skrócona jest do minimum, do paru rozbłysków; poprzedzona zaś efektowną rytmiczną sekwencją do rapowanego jakby przez króla i szambelana refrenu opartego na prostym dźwiękowym skojarzeniu „kara się” – „karasie”. Tylko na końcu tej „Iwony” pojawia się jakiś rytm – dając nadzieję, że może następnym razem jednak będzie lepiej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.