1.„Nie ma porno? Chrzanię taki teatr!” – mówi 65-letni pan Marian w wypowiedzi dla „Super Ekspresu”. Wystawienia Jelinek rzadko trafiają na łamy tej gazety. Była penetracja, czy nie było? Spór ciągle budzi emocje, zeznania świadków nie są zgodne. Patrząc z perspektywy mojego czwartego rzędu i szkieł -1,5 dioptrii, podczas przedstawienia we wtorek, 24 listopada – stawiałbym raczej, że w prześmiewczej migawce na początku spektaklu zapowiadany przez Ewelinę Marciniak stosunek się nie odbył. Ale „przecież w to, że oglądamy seks na żywo, musimy uwierzyć na słowo”, pisała Magdalena Piekarska w swojej recenzji „Śmierci i dziewczyny” z Teatru Polskiego we Wrocławiu.
W ferworze emocji, oburzenia na działania władzy, relacji z przepychanek i protestów na premierze – sam spektakl jakby trochę zniknął. I zredukował się do postawionego wyżej pytania. Nie skończył się za to festiwal komentarzy. Można dość łatwo zrozumieć, że Piotr Tomaszuk, dyrektor współprowadzonego przez ministerstwo, podobnie jak Polski we Wrocławiu, Teatru Wierszalin w Supraślu – miał potrzebę oświadczyć w poświęconym Marciniak wywiadzie: „Jestem dokładnie tego samego zdania jak pan minister Piotr Gliński”. Bardziej zastanawia, dlaczego na łamach „Kuriera Porannego” Tomaszuk uśmiercił przy okazji Elfriede Jelinek, mówiąc o „żałosnej postaci światowej literatury, narkomance, która zmarła z powodu przedawkowania i z powodów politycznych dostała Nagrodę Nobla za zupełnie żałosne dramaty”? Choć może to proste. Artysta Tomaszuk, reprezentant mistycyzującej tradycji polskiego teatru, na co dzień obcuje przecież z duchami. Może mu się pomylić, kto żyje, a kto nie, w banalnie materialistycznym rozumieniu Urzędu Stanu Cywilnego. A że nikt w redakcji „Kuriera Porannego” nie sprawdził, choćby w Wikipedii, czy Jelinek ciągle chodzi po austriackiej ziemi, to już sprawa prekaryzacji mediów. „Supraśl? To na Białorusi?” – pytali ponoć stażyści w stołecznych newswroomach.
2. Z żyjącymi autorami bywają problemy. Choć na afiszu wrocławskiego spektaklu widnieje tytuł „Śmierć i dziewczyna”, a scenariusz Łukasza Wojtyski jest kolażem – to główny wątek i „fabularny szkielet”, jak nazwał to Marcin Kościelniak w „Tygodniku Powszechnym”, pochodzi z „Pianistki”, do której zapowiadanej przez teatr realizacji Marciniak nie dostała praw. „Pianistki” całkiem tu sporo. W bardzo niesprzyjających okolicznościach wyobrazić można byłoby sobie scenariusz, w którym „Śmierć i dziewczyna” schodzi z afisza z zupełnie innych powodów niż moralne oburzenie Krucjaty Różańcowej, szpalery narodowców pod drzwiami teatru czy urzędnicze szantaże. Jak pokazuje przykład objętego przez poznański sąd zakazem grania luźno odnoszącego się do „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz spektaklu Weroniki Szczawińskiej i Agnieszki Jakimiak, mecenasi od praw autorskich potrafią być znacznie bardziej skutecznymi cenzorami, niż ministrowie, samorządowcy czy duchowni.
Zwroty
W swoim cyklu Witold Mrozek, krytyk teatralny i publicysta, zajmie się kulturą od kuchni, ze szczególnym uwzględnieniem okolic sceny. W „Zwrotach” nie zabraknie politycznych aluzji, środowiskowych kwasów i zwykłych impertynencji.
Gdy odwołamy się do „Pianistki”, obecność aktorów porno od razu robi się bardziej zrozumiała. Po pierwsze, przypomnijmy: pornografia jest elementem fabuły. Bohaterka powieści Jelinek odwiedza regularnie peep show, ogląda pokazy, zbiera zaschnięte chustki ze spermą onanizujących się w obskurnym lokalu mężczyzn.
Po drugie, „Śmierć i dziewczyna” Marciniak ma być spektaklem o wypieraniu seksualności. Małgorzata Gorol przemieszcza się więc po sterylnym wnętrzu kuchni z twarzą – nieruchomą maską zastygłą w półuśmiechu, a tuż obok, jakby na innym planie, w lateksie rozgrywają się jej fantazje? To, co przez nią wyparte, wysublimowane w sztukę? Pop-psychoanaliza dostarczyłaby tu licznych interpretacji równie poręcznych, co efektownych, zgrabnych i prostych.
3. Marta Bryś w recenzji „Śmierci i dziewczyny” stwierdza, że Marciniak „nie radykalizuje tez Jelinek”. Nie chciałbym zabrzmieć jak przedwcześnie postarzały recenzencki wuj, broniący świętości tekstu. Ale „tezy” Jelinek są naprawdę wystarczająco radykalne, a Marciniak z dramaturgiem Łukaszem Wojtyską robią coś wręcz przeciwnego. Zdejmują z Jelinek ciężar społecznego kontekstu, snując opowieść o zagubionych jednostkach, kolejny spektakl z tych o ciele i kryzysach tożsamości.
Teatr Marciniak w najnowszym wydaniu, z „Portretem damy” czy „Śmiercią i dziewczyną” na czele, to wyestetyzowany, świetny warsztatowo manieryzm czystej wody. Choreografia Dominiki Knapik – w „Morfinie” czy „Portrecie” żywy, pulsujący i ogarniający całe przedstawienie idiom – tu skupia się przede wszystkim na tworzeniu obrazów, interludiów nasuwających na myśl odczłowieczone ciała ze spektakli Xaviera Le Roy. Wszystko to składa się na perfekcyjny, świetnie zagrany i zaprojektowany, hiperatrakcyjny kicz. Teatralny Sorrentino – czy to nie nadaje się na afisz lub fejsbukową zajawkę? Tyle, że raczej Sorrentino z „Młodości” niż z „Wielkiego piękna”.
Wszystko tu jest bardzo, bardzo ładne. Piękno przelewa się strugami światła o soczystych barwach. Z dusznego austriackiego mieszkanka scenografia Katarzyny Borkowskiej przenosi nas do przestronnego wnętrza. Na ścianach – czarne prostokąty na białym tle. Zręcznie oświetlone fascynują swoją fakturą.
Relacja między pianistką a jej uczniem też zmienia swój odcień. W powieści Walter Klemmer przesiąknięty jest resentymentem, wraz z fascynacją nauczycielką rośnie w nim przemoc. W wykonaniu obdarzonego specyficzną vis comica Andrzeja Kłaka bezimienny adept fortepianu jest raczej uroczym niezdarą, pozostającym jakby za szybą.
Grana przez Ewę Skibińską matka to żaden faszystowski potwór z kart Jelinek. Raczej postać ze Stanisława Ignacego Witkiewicza. Bardziej tego z powieści, niż z dramatów. Rywalizacja artystów, poszukiwanie spełnienia, twórcze męczarnie – to co najmniej równie istotny wymiar spektaklu Marciniak, co stłumiona seksualność.
Inscenizacyjny rozmach idzie tu w parze z wysoko-modernistycznymi fascynacjami i artystowskimi ciągotami. Bach grany na trzy fortepiany towarzyszy monologowi o dążeniu do perfekcji w sztuce. Wreszcie, kategoryczny profesor o autorytecie niemal boskim, powtarzający zaczerpnięte bodaj z książki Bernharda o Glennie Gouldzie zdanie, by nie tyle grać na fortepianie, a stać się fortepianem. Profesora gra Michał Opaliński – to jego najlepsza rola od czasów „Tęczowej Trybuny 2012” Strzępki i Demirskiego. Moment, gdy Opaliński bezpośrednio zwraca się do widzów, uciszając ich i dyscyplinując – najbliższy jest serwowanemu przez Jelinek z lodowatą ironią nastrojowi represji i przemocy.
Bo poza tym, nawet przemoc pojawia się tu w formie bajecznie kolorowych rozbłysków. Jak w scenie z pociętymi dłońmi koleżanki (w powieści Klemmer wrzuca jednej z uczennic potłuczone szkło do kieszeni płaszcza, by wyeliminować konkurencję).
Wszystko, co tu opisuję, można oczywiście czytać jako specyficzną ironię Marciniak, albo też jako pomysł dramaturgiczny pokazujący świat z zaburzonej perspektywy głównej bohaterki, odklejonej, uwięzionej w świecie swoich fantazji i obsesji. Tyle tylko, że cała ta feeria nie jest właściwie niczym przełamana. Niczym, poza ostatnim zdaniem wypowiedzianym w spektaklu – wskazówką, by wszystko, co właśnie zobaczyliśmy, przeczytać teraz zupełnie na odwrót.
4. Jak to jest, że największe skandale w polskim teatrze wywołują nie te przedstawienia, po których byśmy się tego spodziewali, bo są mocnymi głosami w jakiejś sprawie? Że nikt nie przerywał Janowi Klacie wybuchowego „Utworu o matce i ojczyźnie” według Bożeny Keff, a na opowiadającym o egzystencjalnych dylematach artysty, świetnie zagranym przez Marcina Czarnika, ale i dość poczciwym „Do Damaszku” skrajnie prawicowi działacze wznosili agresywne okrzyki? Wszystko jest sprawą kontekstu. Listopad dwa lata temu, tuż po zamieszkach po marszu nacjonalistów i atakach na instalację w CSW, również był czasem wzmożenia, które przelało się na widownię Starego.
Bardzo możliwe, że efektowny i wyestetyzowany spektakl Marciniak stanie się nagle ikoną polityczności polskiego teatru. To trochę jak ze śp. „Tęczą” na warszawskim placu Zbawiciela. Miała być pracą o wspólnym spółdzielczym trudzie i przymierzu jak z Księgi Rodzaju, została sztandarem walki o poszanowanie różnorodności i praw mniejszości. Tyle tylko, że instalację Julity Wójcik każdy mógł zobaczyć, jeśli nie na żywo – to na tysiącach zdjęć. I ataki odnosiły się bezpośrednio do dzieła, a nie do jego legendy.
Tymczasem w teatrze najbardziej oburza to, czego się nie widzi – stąd skandalom towarzyszą całe łańcuchy nieporozumień. Za kulisami dzieją się, jak wiadomo, rzeczy obsceniczne. Nic dziwnego, że poprzednie teatralne zamieszanie odbyło się wokół niedokończonego i niepokazanego nigdy na scenie spektaklu Olivera Frljća „Nie-boska komedia. Szczątki” z Narodowego Starego Teatru w Krakowie.
Zresztą, w całkiem szerokim społecznym wyobrażeniu teatr jest głównie obsceniczny. Chyba od końca lat 90. pokutuje w zdroworozsądkowym Kowalskim przekonanie, że cały ten teatr współczesny to golizna i bluzgi. Nie pomaga to budować nowych sojuszy. Odbija się w tym poglądzie czkawką „nowy brutalizm”, wałkowany przed prawie dwiema dekadami. Gdzieś w tle, w ramach międzydyscyplinarnej medialnej osmozy, migną czasem Nieznalska i genitalia na krzyżu. By sparafrazować słowa nieśmiertelne i skrzydlate: dla wielu nowy teatr to chuj, dupa i brzydkich wyrazów kupa.
Założę się o bilet na „Śmierć i dziewczynę”, że sprawa wrocławska przedłuży jeszcze żywot tego mniemania i je wzmocni. Powrót„pokolenia porno”? Wolałbym nie.
5. Nie ma wątpliwości, że „Śmierć i dziewczyna” będzie najgłośniejszym teatralnym wydarzeniem sezonu. Jednocześnie Teatr Polski stanowczo i zawzięcie protestuje przeciw opiniom, jakoby awantura przed premierą była zaplanowaną „akcją promocyjną”. Opublikował nawet oficjalne dementi. Trudno się dziwić – wypadałoby uważać z mówieniem o lansie, gdy pracownicy teatru otrzymują pogróżki, a ministerstwo w oficjalnym dokumencie pisze, że cenzury w sztuce być nie może, ale premierę należy wstrzymać. Gdy komuś grozi przemoc, nie powinno się mówić ofierze, że prowokowała.
Z drugiej strony, po co opowiadać o aktorach porno przed premierą, jeśli nie po to, by wywołać zainteresowanie? Czy nie wszyscy w teatrze się o nie staramy? Gdyby w obecnym kontekście politycznym i przy obecnych nastrojach społecznych reżyserka i dyrektor nie zdawali sobie sprawy z tego, że podana mediom zapowiedź „pełnego aktu seksualnego na scenie” wywoła burzę – to, mówiąc eufemistycznie, nie świadczyłoby to najlepiej o politycznej wyobraźni posła Mieszkowskiego.
Mechanizm skandalu został wprawiony w ruch, ale jestem niemal pewien, że skala reakcji przerosła początkowe wyobrażenia. Mieszkowski zapytany w wywiadzie dla „Wyborczej”, czy chciał swoją premierą testować granice wolności twórczej w Polsce, odpowiedział: „Nie, w ogóle nie chcieliśmy tego badać i nie zakładaliśmy takich eksperymentów”. Dziwne, bo potraktowana jako szeroko zakrojony projekt prowokacji, „Śmierć i dziewczyna” mógłaby się bronić jako diagnostyczne nakłucie, przeprowadzony w nowych warunkach sprawdzian wolności słowa, niezależności samorządu i autonomii instytucji kultury. Zresztą powiedzmy sobie wprost i nieco patetycznie: skoro marszałek ani dyrektor nie ugięli się pod naciskami, to ten sprawdzian polska demokracja tym razem zdała. Ile razy zda go jeszcze? Kiedy znów obleje?
PS: Jedne z mądrzejszych słów w całej medialnej burzy wokół wrocławskiego spektaklu, wypowiedział na antenie TOK FM Rafał Woś. Tak, dziennikarz ekonomiczny, który na co dzień ma z teatrem tyle zapewne wspólnego, co ja z motoryzacją. Woś dziwił się całej sytuacji i zauważył, że zamieszanie wokół seksu w teatrze przypomina mu próby „epatowania mieszczucha” sprzed stu. Być może cofamy się w czasie, przynajmniej do lat 90. A co jest dzisiejszym polem konfliktu i skandalu według Wosia? Na przykład podjęcie tematu praw pracowniczych w instytucjach kultury. Kandydatom na nowych skandalistów podpowiem: w sztukach wizualnych już na to wpadli. Wrzućcie w Google'a: „łukasz surowiec arsenał”, „julita wójcik podania”. I szukajcie dalej.