Dużo z „Reksia”
fot. Bambi Coco

18 minut czytania

/ Teatr

Dużo z „Reksia”

Rozmowa z Moniką Frajczyk

Najpierw grałam w „Nie-boskiej komedii” Strzępki za Martę Ojrzyńską, potem za Martę Nieradkiewicz, gdy Ojrzyńska wróciła. Miałam sceny z Martą Ojrzyńską, za którą grałam miesiąc wcześniej – to było strasznie śmieszne. Miałam pierwszy raz percepcyjne problemy – w co ja teraz wchodzę?

Jeszcze 5 minut czytania

WITOLD MROZEK: Jak ostatnio cię widziałem, to przyjmowałaś poród w spektaklu „Cząstki kobiety” w TR Warszawa. Wyglądało to bardzo realistycznie. Jak to się robi?
MONIKA FRAJCZYK: To dobrze, bo właśnie tak miało wyglądać. Na początku ciężko było nam uwierzyć, że da się taki efekt w ogóle uzyskać w teatrze. Takie sceny, jak śmierć czy narodziny, w teatrze przecież zawsze obnażają iluzję. Jak to sprytnie zrobić, żeby widz był w stanie to uwierzyć? Reżyser Kornél Mundruczó był jednak bardzo spokojny o tę scenę i świetnie przygotowany. Wiedział, jak to chce pokazać, od razu przyszedł z pomysłem robienia tego kamerą, w livestreamingu. Cały układ tego mastershota, rodzaj kadrowania – miał już w głowie. Stworzyliśmy pierwszą strukturę sceny w improwizacjach, ale potem on ją tak ustawiał i naginał, by było to jak najbardziej wiarygodne. Jego przygotowanie było bezcenne. A druga sprawa – to kolosalny research w tym temacie. Najgłębszy i najszerszy w moim dotychczasowym życiu. Musiałam się do tego fachowo przygotować…

Czyli chodziłaś na porodówkę?
Tak. Zaprzyjaźniłam się z porodówką w Krakowie, znalazłam tam fantastyczne panie, które pozwalały mi na bardzo dużo, wszystko pokazywały i bardzo mi pomogły w różnych praktycznych rzeczach. Co zrobić, jak zbadać pacjentkę, co powiedzieć, żeby ją uspokoić… Co jest najważniejsze w komunikowaniu się (również niewerbalnym) podczas porodu z ciężarną, jakie gesty wykonać itp. No i było też tysiąc filmów. Szok, co ludzie wrzucają do internetu.

Swoje porody?
Tak. Czasem są to porody odbywające się tylko we dwójkę – kobieta rodzi sama, a ktoś to filmuje. Takich filmików jest mnóstwo, to szokujące, jak bardzo ludzie mogą dopuścić obcych do swoich najintymniejszych sfer. Chcieliśmy jak najbardziej zbliżyć się do tych dokumentalnych zapisów. To śmieszne, ale przyjeżdżając na spektakl, w ogóle nie mam wrażenia, jakbym przyjeżdżała do teatru, tylko jadę na poród. Moje zadanie jest tak ustawione – koledzy, którzy grają w drugiej części, mają swoją „teatralną” część. Ja odbieram o 19:00 poród w ATM-ie.

To tak, jakbyś jechała na plan filmowy?
Nie, też nie. Na planie też „grasz”, a przede wszystkim masz duble, więc scena jest grana kilka razy. Na planie nie gra się też tak długich scen, 35-minutowych,  gdzie wszystko jest wycyzelowane co do centymetra i co do sekundy. Tam scena trwa kilka minut.  Tu musisz naprawdę to dziecko odebrać, nic przecież nie powtórzysz.

Interesuje cię praca w filmie? Ostatnio zagrałaś w „Klerze”…
Tak, to było najbardziej spektakularne pięć sekund w polskiej kinematografii (śmiech). Uwielbiam pytania w rodzaju, „czego nie robię, a co bym chciała”… Ale wiadomo: nie ma takiej przestrzeni w tym zawodzie, której bym jakoś nie chciała dotknąć. A zajmuję się tym, co mi teraz najbliższe i co do mnie przychodzi. Myślę o tym, co mam do roboty teraz. Lubię swoją pracę w teatrze, która mi zabiera najwięcej czasu – pomimo wszystkich trudów i czasami frustracji. Zobaczymy. Jak się człowiek uprze, to musi pewne rzeczy do siebie zaprosić – np. film.  I poświęcić im dużo czasu i energii. Zresztą, przedtem pochłaniała mnie też przeprowadzka.

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

… ze Starego Teatru.
Przyzwyczaiłam się do życia w pociągu. Tak, lubię życie w pociągu, mam swoich znajomych konduktorów. Odpowiada mi ten tryb, paradoksalnie – jest bardziej stabilny. Pozwala mi zdystansować się do każdej przestrzeni, w której pracuję, to jest super. Potrafię na rzeczy spojrzeć z innej perspektywy, czuję się wolna.  Lubię to miasto, Warszawa miło mnie przyjęła – różne są początki, mój był dobrą przygodą.

Ile razy w tygodniu jeździsz pociągiem?
Zdarzało się, że dziesięć razy w tygodniu. Dwa razy dziennie – na próbę do Warszawy i na spektakl do Krakowa, i tak cały tydzień.

Mówisz, że Warszawa dobrze cię przyjęła, ale ty w ogóle miałaś przecież fajny start. Wszyscy narzekają na początki, ty chyba nie możesz… Wystartowałaś jeszcze w szkole u Pawła Miśkiewicza i Jana Klaty.
Do Miśkiewicza trafiłam właśnie ze szkoły. Miałam z nim zajęcia, a potem współpracowałam z Wydziałem Reżyserii, gdzie on opiekował się egzaminami. Tak się poznaliśmy i polubiliśmy. Bardzo lubię język Pawła i uwielbiam chodzić na jego spektakle, po drugiej stronie to też wspaniała przygoda. Jako pierwszy zaproponował mi debiut – w „Królu Learze”, a właściwie „Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna” w Teatrze Słowackiego. Po drodze wydarzył się jeszcze „Skowyt” z Maciejem Podstawnym w Łaźni Nowej. Zaczęłam dobrze, nie ma co ukrywać.

Jak to się robi, żeby tak zaczynać? Dwa miesiące później poszłaś do Klaty robić „Wroga ludu” w Starym.
Przede wszystkim trzeba mieć szczęście. Trzeba mocno chcieć i wierzyć. Ale jest też tak, że ludzie muszą chcieć cię wyciągnąć, dać ci pięć minut, szansę rozwinięcia się i pokazania. Samemu człowiek tego nie zrobi. Ja miałam to szczęście, że Janek zaproponował mi pracę, przyszedł na dyplomy, zobaczył mnie. Wiadomo, musisz też zarażać swoją chęcią i swoją energią, ale ktoś musi też chcieć ci to oddać. Mnóstwo jest przecież ludzi po szkołach, to też moi koledzy, którzy ciągle czekają na tę szansę, na tego swojego teatralnego ojca albo matkę. Warto szybko zacząć pracować, popróbować różnych języków. Im szybciej to się stanie, tym lepiej, tym bardziej horyzonty się poszerzą i będzie się łatwiej pracować – człowiek będzie bardziej elastyczny. I to, czy trafisz na taką szansę – to kwestia szczęścia. Ja przez te dwa sezony pracowałam i z Klatą, i ze Strzępką. Robiłam też różne zastępstwa, z sześć czy siedem, w tym dwa w jednym spektaklu – grałam trochę sama ze sobą.

Jak to?
Najpierw grałam w „Nie-boskiej komedii” Strzępki za Martę Ojrzyńską, potem za Martę Nieradkiewicz, gdy Ojrzyńska wróciła. Miałam sceny z Martą Ojrzyńską, za którą grałam miesiąc wcześniej – to było strasznie śmieszne. Miałam pierwszy raz percepcyjne problemy – w co ja teraz wchodzę? Tych zadań było strasznie dużo w każdym razie, dzięki temu miałam możliwość szybko się rozgimnastykować. To szkoła życia i szkoła przetrwania, jestem za to bardzo wdzięczna.

Czułaś się w Starym dobrze przyjęta przez zespół?
Tak, zwłaszcza że sporo ludzi znałam ze szkoły – uczyli mnie. To coś innego, niż gdy przychodzisz do zespołu, który cię nie zna. Oczywiście, zmiana rodzaju kontaktu ze szkolnego student-profesor na bardziej partnerski to też wyzwanie. Ale przebiegło to bardzo OK. Nie miałam żadnej „fuksówki” – ani w Starym ani w TR Warszawa. Myślę, że już z tego na szczęście wyrastamy. Ten rodzaj kompleksów i wyżywania się na młodszych kolegach jest bardzo słaby. Cały czas zdarza się, że jeśli ktoś nowy przychodzi do zespołu i jest jakoś wyobcowany, musi przejść jakiś „rytuał przejścia”. Czasem robi to takiej osobie nawet dyrekcja, żeby „zasłużyła”, zanim dołączy do zespołu. To są różne niefajne power games...

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

Na czym to polega?
Na przykład przychodzi do zespołu i nie grasz dwa sezony. Żeby „zasłużyć” na to, żeby zacząć grać. Nie rozumiem tego, a gdzieniegdzie przecież wciąż są takie zasady. Są różne formy napiętnowania, przemocowe mechanizmy. My z tym walczymy i widzę to, że z tym walczymy. Ale też mam sama do siebie zarzuty, że w niektórych sytuacjach mogłam się odezwać w obronie kolegi, zauważyć, co się wydarza, szybciej zareagować– a tego nie zrobiłam. Muszę się z tym jakoś mierzyć. Chociaż coś się zmienia.  Często rozmawiam o tym z Gośką Wdowik i Klaudią Hartung-Wójciak, młodymi reżyserkami, które czy przez to, że są dziewczynami, czy że są młode, muszą ścierać się z różnymi mechanizmami, także instytucjonalnymi. I starają się, żeby w przyszłości pracowało się lepiej, uczciwiej, bardziej kolektywnie, z poszanowaniem własnego pola bezpieczeństwa… Bez osobistych wycieczek – i żeby po prostu nie schodzić z pewnego poziomu profesjonalizmu.

Reżyserki mają w teatrze dalej trudniej?
Wiesz co… Niestety, trochę tak. To się pewnie zmienia – ja dużo teraz pracuję z dziewczynami i są nastawione dość bezpardonowo, żeby sobie radzić. Muszą walczyć i mieć siłę przebicia chcąc robić swoją robotę. Wiadomo, że to się tyczy wszystkich początkujących, ale dziewczyny wiedzą, że muszą tej pary dać dwa razy więcej: żeby być słuchane, żeby być zauważane, być istotne. Żeby nikt im nie „tłumaczył świata”. Jest lepiej, ale wciąż jest dużo pracy do wykonania.

Pod koniec roku grasz w Krakowie „Wesele” Klaty po dwa razy dziennie, dwa razy po cztery godziny. To duży wysiłek?
Myślałam, że będzie lajcik – że wyjdziemy i „machniemy”. Ale mieliśmy trochę przerwy w graniu „Wesela” i kondycja nam spadła. I te dwa spektakle pod rząd to jest faktycznie spory wysiłek. To przedstawienie się ciekawie trzyma. Bo to jest tak, że jak po premierze przedstawienie się „wygra”, to jest pewien poziom, z którego się nie schodzi. Istnieje w obsadzie pewna pamięć tej materii, do której już się dobraliśmy. Początkowo się baliśmy, bo ta przerwa trwała z pół roku, ale wyszliśmy i daliśmy radę, pamięć zadziałała. Ale wydatek energetyczny jest wielki. Miałam dziś jechać do Warszawy na Sylwestra, ale chyba się raczej nie zbiorę, dogorywam.  Fajnie jednak było znów się spotkać z tymi wszystkimi ludźmi, zobaczyć znów te twarze.

Jak jest w Starym Teatrze po tym sezonie kryzysu i po próbie nowego początku – czyli powrocie Strzępki z „Rokiem życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej”? To „Wesele”, ostatni spektakl Klaty w Starym, znaczy teraz coś innego? Początkowo grane było jak manifest, jakiś protest-song.
Tak, to było bardzo nacechowane emocjonalnie. I to z dwóch stron – bo widownia też przychodziła z olbrzymim ładunkiem energetycznym. Grało się to w innym kontekście. Teraz, przez te prawie półtora roku od tamtej sytuacji, wiele rzeczy się zmienia. Najlepiej widać to w tym, jak się gra spektakle „Triumfu woli”, który na początku był takim czysto eksperymentalnym sprawdzianem, czy jesteśmy jeszcze w stanie pozytywnie spojrzeć na jakieś, jakiekolwiek rzeczy. Potem, z racji tego, co się działo wokół Starego – bardzo trudno było grać ten spektakl. A teraz wrócił na dawne tory.  Wracając regularnie do Starego widzę nieprawdopodobne koszty ludzkie i emocjonalne tej sytuacji, traumy, które dopiero teraz mają szansę na przepracowanie i odpuszczenie. W zeszłym roku to było niemożliwe. Trudno powiedzieć, żeby sytuacja była teraz jakaś bardzo pozytywna. Raczej jest stabilna – i ludzie robią, co mogą, żeby tę stabilną sytuację utrzymać. I ratują tyłek ministerstwu – bo jego eksperyment się po prostu nie udał. I tylko dzięki samozaparciu zespołu coś tam teraz poszło dalej. Choć dalej jest wrażenie „obcego”, które jest w tej instytucji. Statek jest po ogromnym sztormie i załoga się wspiera, żeby go doprowadzić do portu. Mnie każdy powrót tam cieszy, przeżywam go emocjonalnie – ale też jest trudny, bo to było dla mnie ciężkie doświadczenie, teraz myślę, że cięższe, niż wcześniej myślałam.

Niektórzy nie pamiętają, że  „Wesele” nie było ostatnim spektaklem za dyrekcji Jana Klaty, było jeszcze „Wszystko zmyślone” w reż. Anny Karasińskiej…
To było moje pierwsze spotkanie z Anką – i bardzo istotne. Bardzo lubiłam ten spektakl. Miał bardzo ciężki poród (śmiech). W trakcie tego całego skandalu, awantury wokół zmiany dyrekcji, pracowaliśmy nad zupełnie innym materiałem. Trzeba się było jakoś odciąć od tego – Anka pracuje na zupełnie innych tematach niż te, które odnoszą się wprost do bieżącej sytuacji politycznej. To była niesamowita podróż. Uwielbiam ten język teatralny, strasznie dobrze się w nim poczułam. To było wtedy bardzo ważne, by spróbować się od tego wszystkiego oddzielić, opowiedzieć o innych rzeczach, istotnych, oderwanych od teatru.  Bardzo żałuję, że tamten spektakl zagraliśmy tylko siedem razy.

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

Stwarzaliście tam poetycki opis świata – zaczynając od bardzo podstawowych spraw i pojęć. Dużo dzieje się tam w tekście – Karasińska z nim przyszła? Wyimprowizowaliście go razem?
Ania przyszła z propozycją tematyczną, jak zwykle. Chciała pracować nad tematem snów. Ale w tamtym momencie to w ogóle nas nie ruszało, a byliśmy też w takiej kondycji, byliśmy tak wykończeni, że trzeba było znaleźć coś, co nas naprawdę uruchomi. No i zaczęło się poszukiwanie na bazie różnych ćwiczeń, zadań koncepcyjnych, improwizacji… Czekaliśmy, aż coś się z tego pojawi, coś, o czym będziemy chcieli opowiedzieć. I pewnym momencie, gdzieś w połowie prób, kiedy już byliśmy wykończeni i myśleliśmy, że to się nie uda, Ania kazała nam opowiedzieć o tym, co jest dla nas na świecie naprawdę najważniejsze. I zaczęliśmy… Okazało się, że jest bardzo dużo rzeczy, o których już od dawna nie myśleliśmy, o których ja nie pamiętałam i nie zdawałam sobie sprawy, że je doceniam. Nie do końca nie pierwszym miejscu był teatr (śmiech). Tak, jak się tłumaczy świat dziecku – tak czasem można wytłumaczyć go sobie i to dużo układa w głowie na nowo. To było dla mnie bardzo oczyszczające. Ania zaczęła spisywać te improwizacje, potem je opracowała, trochę podopisywała, trochę pozmieniała – ale bazowała na nich. I dlatego to super, że zawsze wciąga aktorów na listę autorów tekstu. U Anki słowo jest bardzo ważne – ale zwykle w teatrze pracę ze słowem zaczyna się od drugiej strony. Czyli tak, jak u Strzępki – ona przychodzi z tekstem Pawła, wychodzi się od szczegółu do ogółu. Pracuje się z tym słowem, nadaje mu konteksty, dopieszcza i dopieszcza i z tego się nadbudowuje nad tym cały świat. A u Karasińskiej duży świat się kondensuje, kondensuje, rzeźbi i rzeźbi, aż zostaje jedno słowo, zdanie, kilka scenek – które dokładnie nazywają tę sferę wyobrażeń, którą ona chce. To słowo może pracować na różnych poziomach – w „Fantazji” np. nie jest wypowiadane przez aktorów.

Jak w tym teatrze pracuje aktorski detal? Tam się dużo rzeczy bierze z jednego gestu, z jednej miny. To aktorstwo jest minimalistyczne, ale też bardzo precyzyjne.
Ani zawsze zależy na uczciwości komunikatu. Żeby to, co pada ze sceny, miało znamiona maksymalnej prawdy; minimalna treść, którą można w prosty sposób wypełnić. To są bardzo trudne zadania. Taka „Fantazja”, którą uwielbiam i jako widz, i jako aktorka, która zrobiła w nim zastępstwo…. Nie ma tam nic więcej oprócz zadania – czyli najprostszej sytuacji teatralnej. Aktor dostaje zadanie i je wykonuje: „Jesteś wesoły, bo”, „jesteś smutny, bo”. Chodzi o to, by prosto, najbardziej uczciwie wejść w to zadanie i naprawdę w nie uwierzyć – że dajesz widzowi prawdziwy stan. Jeśli się zdystansujesz, będzie w tym jakiś dystans czy nieuczciwość – to w tak prostej formie to się po prostu nie ukryje, zostanie obnażone. Nie będzie miało siły przekazu, za to będzie sabotażem.

Przy „Fantazji” jest jeszcze pytanie, na ile to, co postrzegam, jest projektowane przez moją głową na aktorów – bo słyszę tekst z offu, a na ile wynika to z tego, co faktycznie wy tam robicie.
Tak, oprócz tej pracy ze stanami, pracujemy też z projekcją widza, z jego wyobraźnią. Ale tym bardziej na scenie musimy być na sto procent, bo jeśli tego nie będzie – widz sobie nie wyobrazi, bo będzie miał dysonans poznawczy. Ludzie mówią często, że to takie wspaniale proste – a proces tej destylacji, pracy, by dojść do tak prostych rezultatów, jest bardzo skomplikowany.

W Nowym Teatrze, z „2118. Karasińską” było podobnie?
W Nowym mieliśmy zadany w ramach cyklu kuratorskiego temat, o którym mieliśmy jako pierwsi tam opowiedzieć. „Przyszłość” – to jest temat tak abstrakcyjny, temat, z którym nie mamy osobistych doświadczeń – a jedynie obawy „w związku z”, które bazują tylko na tym, co czytamy i oglądamy w tym popkulturowym zaczynie, w którym tkwimy. Ale sam schemat był podobny – dużo improwizacji, próbowaliśmy, próbowaliśmy, próbowaliśmy… W końcu wypróbowaliśmy i wyimprowizowaliśmy sceny, które Ania połączyła, poprzepisywała, zredagowała. I tak powstał nasz mały postapokaliptyczny świat, w którym jesteśmy przez godzinę.

To bardzo melancholijny świat.
Moja przyjaciółka, która jest biolożką, lubi go najbardziej ze wszystkich moich spektakli. Była już na nim dwa czy trzy razy. Prosty, ale bardzo liryczny język Ani bardzo do niej trafia, podobnie jak zresztą do mnie – dotyka jak poezja. Niestety, wizja przyszłości jest średnia… Ale nie ma się co martwić, meteor uderzy w Ziemię dopiero w 2135.

Powiedzmy na koniec coś wesołego. Podobno wychowywałaś się z „Reksiem”?
Tak, słyszałam też w dzieciństwie, że się wcale nie urodziłam – tylko mój tata-rysownik ze studia filmów rysunkowych w Bielsku-Białej mnie narysował. Razem z mamą narysował również Reksia, Bolka i Lolka i Pampaliniego. Wszyscy mieszkaliśmy razem w bloku w Bielsku-Białej, chodziliśmy razem do szkoły muzycznej i było bardzo fajnie. Myślę, że dużo z „Reksia” i „Bolka i Lolka” zostało mi na życie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).