WITOLD MROZEK: Masz już dosyć opowiadania o Teatrze Polskim we Wrocławiu?
ANDRZEJ KŁAK: Trochę mnie to już… nie tyle nie obchodzi, co już tak bardzo się tym nie przejmuję. Ale jak coś przeczytam, to mnie rusza.
Twoi koledzy właśnie wygrali w sądzie pracy.
Tak, sąd nakazał przywrócić do pracy Michała Opalińskiego, co jest dosyć śmieszne. Wygrała też swój proces Marta Zięba.
A ty nie poszedłeś do sądu?
My z Anią [Ilczuk] też poszliśmy do sądu, ale mamy innego prawnika – nasz prowadził sprawę w ten sposób, że jeszcze w grudniu ubiegłego roku teoretycznie zawarliśmy ugodę. Pełnomocnik Morawskiego zawarł z nami ugodę i przyznano nam odszkodowanie – mniej więcej takie, jakie chcieliśmy. Ale nasz prawnik wcisnął tam jeszcze taki zapis, że „za niezgodne z prawem zwolnienie z pracy”. Oni po tygodniu się od tego odwołali – stwierdzili, że nie chcą zawierać tej ugody, bo uważają, że zwolnili nas zgodnie z prawem. Mogliby nam zapłacić pieniądze, ale nie z takim zapisem. Sąd nie uznał tego odwołania i sprawa trafiła do sądu drugiej instancji. I tak to trwa.
Ale Wrocław już za tobą?
Emocjonalnie tak… Ci, którzy zostali we Wrocławiu, kombinują, jak to robić – założyli Teatr Polski w Podziemiu… To, że już nie ma takich emocji – to może nawet lepiej, bo można bardziej politycznie o tym pomyśleć. Ale ktoś musiałby się tym zajmować każdego dnia, z Warszawy się nie da.
Praca nad „Procesem” Lupy zaczynała się dwukrotnie. Ta pierwsza, jeszcze we Wrocławiu, wyglądała inaczej niż za drugim razem, w Warszawie?
Na pewno się różniła. Wtedy miałem wrażenie, że wchodzimy w to delikatniej, że mamy czas. Nikt nie myślał o tym, że to się wydarzy z Morawskim... Zaczynaliśmy wchodzić w to łagodniej. Tutaj, w Warszawie, gdy spotkaliśmy się po rocznej przerwie – to wiadomo było, że poszły już grube układy czterech teatrów warszawskich i zagranicznych koproducentów, że już nie ma wyjścia – ta premiera musi się odbyć dokładnie w tym dniu, na który jest zaplanowana, bo już krążą kontrakty. Mam wrażenie, że wszyscy – Krystian też – odczuwaliśmy presję, że „musi być zrobione”. Było bardziej nerwowo. We Wrocławiu miałem odczucie, że mamy więcej czasu na macanie się z tematem. Tutaj trzeba było się macać na ostro.
I robić równolegle inne rzeczy? Większość obsady była już w nowych teatrach, a jednocześnie w tej koprodukcji.
Tak, ale ja miałem akurat to szczęście w nieszczęściu, że Łysak zdecydował, że oprócz tego „Procesu” nic nie będę robił, że w nic nie wchodzę – a miałem wejść w „Mefista”, chyba jeszcze w coś… – że nie, że trzeba się skupić na „Procesie”.
Inni mieli inaczej.
Marcin [Pempuś] np. równolegle robił dwie inne premiery – tak się dogadał z Natalią [Korczakowską, dyrektorką artystyczną Teatru Studio – przyp. red].
Jak się czujesz w piątej godzinie grania K.? To główna rola, wciąż na scenie, tymczasem inni wchodzą, wychodzą…
To jest dziwne. Pół żartem, pół serio powiem tak: koledzy, którzy wchodzą w piątej godzinie na scenę, chcą swoje sceny tak rozegrać, żeby zaistnieć. A ja mam w piątej godzinie takie wrażenie, że nie ma co rozgrywać, tylko trzeba iść do finału. Ale to pasuje do konstrukcji – każde słowo, które koledzy cedzą wtedy ze sceny, to jest dla mnie straszny ból psychiczny i fizyczny, bo nie jestem w stanie znieść tego wysiłku… Jak jest ta ostatnia scena w katedrze – gdy Szeremeta cedzi każde słowo i robi co zdanie pauzę – to mi się już mózg gotuje.
Poza przerwami w „Procesie” w ogóle nie schodzisz ze sceny, prawda?
W ogóle. Teraz mam to szczęście, że z Marcinem gramy co set na przemian. Teraz ostatni set grał Marcin, więc niby miałem więcej takiego luźnego czasu. Ale okazało się, że i tak nie jestem w stanie pójść do garderoby – siedziałem sześć godzin w kulisie. Uzależnienie od tematu jest aż takie.
Ciężko oddać rolę po tak dużej robocie?
Bardzo ciężko. Miałem z tym dosyć duży problem. Set przedstawień, o którym mówię, Marcin grał w lutym. Już w grudniu, gdy graliśmy na Boskiej Komedii, to wiedziałem, że będę musiał to potem „oddać”. Ale przecież on pracował nad tym tak, jak i ja. Tylko wyszło tak, że ja zagrałem tych pierwszych siedem spektakli i przekazanie tego było dla mnie niewyobrażalne, miałem takie uczucie, jakby ktoś mi to „ukradł”, jakby ktoś mi teraz „zabrał” moje życie. Męczyłem się psychicznie z tym cały styczeń, musiałem sobie to sam przerobić. No i potem, jak Marcin grał, trudno było mi oderwać się od sceny. Siedziałem w kulisie i rozmawiałem z tym, co się dzieje na scenie.
Mówiłeś swoje kwestie?
Tak, funkcjonowałem w scenie. Prosiłem inspicjenta, żeby wyłączali mi mikroport, żeby mnie przypadkiem nie było słychać, bo się nie kontrolowałem do końca. To dziwne przeżycie psychiczne.
Słychać za to Lupę, który przez mikrofon robi komentarze z offu. Na premierze mówił sporo.
On zawsze dużo mówi. Jeśli to, co się dzieje na scenie, zabiera nas w podróż, to on z tym gra.
To gadanie przez mikrofon was wkurza? Mobilizuje?
Nie wiem, jak kolegom, ale mi to dobrze robi – on nie mówi rzeczy od czapy, mówi w temacie. Czasem pojedyncze słowa albo dźwięki powodują coś takiego, że pogłębia się wewnętrzny trans. To też kwestia tego, że jesteśmy od tego uzależnieni. Gdy przez dłuższy czas jest cisza, masz takie poczucie, że chyba coś jest nie tak, że chyba coś idzie źle, skoro Krystian milczy [śmiech]. Ale to pomaga, nawet jeśli wybija z równowagi albo cię w coś wkręca, jak np. w scenie z panią Bürstner mówi o mojej postaci: „To jest morderca seksualny, to jest morderca seksualny”. To potęguje napięcie między nami na scenie.
To prawda, że praca z Lupą jest taka ciężka emocjonalnie, psychicznie?
Wiesz co, kurde... Na pewno jest inna – zupełnie inna niż z pozostałymi reżyserami, z którymi pracowałem. Ale mnie to nie męczyło.
Wkurzało?
Bardziej mnie wkurzały rzeczy dookoła – typowe problemy przy pracy, jak szwankujące elementy scenografii czy bałagan z mikroportami. Co jest zupełnie normalne i zdarza się zawsze, ale powoduje, że nie możesz pewnych rzeczy płynnie przejść. Jasne, każdy musi wykonać swoją robotę – i akustycy, i elektrycy muszą mieć czas na swoją pracę, a mają przeważnie na nią mało czasu. Wracając do tematu, wiadomo, były takie frustrujące momenty, kiedy nie wiesz, w którą iść stronę. Tym bardziej że byliśmy z Marcinem postawieni w takiej sytuacji – i w sumie nadal jesteśmy – że to niby współpraca, ale jednak rywalizacja. Że robisz to samo, ale patrzysz na kolegę. I widzisz na przykład, że on coś odkrywa…
To jest rozgrywanie was?
Nie wiem, jak Krystian to sobie wymyślił i prowadzi. W pewnym sensie to jest rozgrywanie. Ale super jest, że powiedzieliśmy sobie już na początku, w trójkę, że trzeba żerować na koledze. Czyli: tak naprawdę dużo więcej dowiadujesz się z obserwacji. Gdy Marcin próbował sceny, to ja z patrzenia na niego dowiadywałem się dużo więcej, niż gdy sam próbowałem. Widzisz wtedy możliwości, które istnieją, widzisz błędne kierunki, ale możesz je wypróbować. Robisz jednocześnie dwa kroki do przodu, a nie jeden.
Od początku było wiadomo, który z was gra premierę?
Nie. Umówiliśmy się, że może będziemy losować, że Krystian rzuci monetą… Ale powiedział też, że sobie zastrzega prawo do decyzji. I podjął tę decyzję cztery trzy dni przed premierą. To też był na pewno element frustrujący, że nie wiedzieliśmy, kto zagra tę premierę. Przez to, że próbowaliśmy na przemian, to niektóre sceny próbowaliśmy raz na dwa tygodnie.
Ale nie wiem, czy ta praca jest „męcząca”. Na pewno jest wymagająca; wymaga psychicznego zaangażowania. Nie trzeba tego robić, ale Lupa, który żyje pracą 24 godziny na dobę, daje możliwość; jeśli tego chcesz, może cię zainfekować tym, co robisz, tak że i ty żyjesz tym na okrągło. Wiadomo, masz obowiązki, dziecko, dom. Ale wychodziłem na godzinę na spacer w nocy, tutaj po Saskiej Kępie, tylko po to, żeby myśleć o Kafce, o scenach, o „Procesie”. I to było superprzyjemne. Budujesz sobie świat – i Lupa sprawia, że to się staje strasznie łatwe i nie kosztuje tyle wysiłku, co przy pracy z niektórymi reżyserami, gdzie musisz w sobie wszystko sam zbudować, zasiać ziarno i potem to podlewać. Lupa ci tak zasieje, że jak chcesz o to zadbać, to samo wyrośnie.
Jan Frycz opowiadał dawno temu, że na próbach Lupa wchodzi na scenę i pokazuje aktorom, jak mają grać.
A który reżyser nie pokazuje? Monika Strzępka uwielbia pokazywać, też to zawsze robiła. I robi to superdobrze, i w trakcie tego pokazywania „się gotuje”, i sama z siebie śmieje. A Lupa robi to na serio. I też robi to zajebiście dobrze. Widać u niego, że zanim wejdzie coś pokazywać, to buduje sobie proces myślowy w głowie, wyobrażenie. Widać w jego oczach, że nagle trafia w ten świat wewnętrzny postaci. Jedno oko mu się robi takie dziwne, jakby większe. I już go nie ma.
To trochę magiczne.
I wtedy gra, i przeważnie gra to w punkt. On właściwie nie „pokazuje”, bardziej właśnie gra. Potrafi scenę dialogową dwóch osób zagrać sam, przechodząc płynnie z jednej w drugą. Rozmawiałem też o tym z Marcinem – czasem go denerwuje, że nie ma takiej wolności, żeby coś zrobić po swojemu. Ja tak nie czuję; możesz tam zrobić wszystko, tylko są pewne bramki, przez które trzeba przejść – i które Lupa stawia na próbach razem z aktorami. Elementy, do których trzeba dojść, żeby się odbić i pójść dalej. Nikt mi przecież nie kazał machać lewą ręką, bo Krystian tak sobie machał. To inspiracja – i pokazuje ci, jak możesz otworzyć w sobie szaleństwo. Bo Krystian jest wariatem – i to, co robi, jest strasznie wariackie. Jak gra te sceny, to robi je strasznie skrajnie.
Przerysowuje?
Tak, zachowania i emocje. Potem to trzeba po prostu wsadzić do środka.
Wróćmy do Wrocławia. Gdy zawaliły się pierwsze próby do „Procesu”, trafiłeś na plan „Świata według Kiepskich”, gdzie grałeś… Kopernika. Jakie to było uczucie?
Było fajnie. Oczywiście ja na tym planie byłem wcześniej. Dostałem jakiś epizod. A potem reżyser i scenarzyści widzieli mnie chyba w „Artystach” i stwierdzili, że mi coś napiszą. No i po tym całym bałaganie, po tych emocjach z Morawskim, to była superodskocznia. Spędzasz parę dni na planie zdjęciowym z wariatami, robisz głupie rzeczy, możesz się wyluzować i jeszcze przy okazji zarobić.
A w „Artystach” grasz Krzysztofa Garbaczewskiego? To on jest pierwowzorem neurotycznego reżysera Krzysztofa Schillera?
Tak. To jawna inspiracja. Taka była rozmowa z Moniką Strzępką – to ma być Krzysiu Garbaczewski, trzeba mu oddać hołd [śmiech].
Rozmawiałeś o tym z Garbaczewskim?
Oglądaliśmy to wspólnie – Monika nam pokazała fragmenty jednego odcinka. To było trochę śmieszne, bo siedzieliśmy razem przy jednym stoliku i oglądaliśmy to z jednego komputera. No i Krzysiek zapytał: „Czy ja naprawdę tak mówię?”. To było super, byliśmy teraz z „Chłopami” Garbaczewskiego na festiwalu w Opolu. Podchodzili do nas ludzie z teatru i mówili: „Chcieliśmy panu podziękować bardzo za serial «Artyści», bo my tu wszyscy Krzysia znamy i bardzo lubimy i pan tam grał tego Krzysia naszego tak wspaniale, że z mężem płakaliśmy ze śmiechu”.
Z Garbaczewskim pracowałeś w każdym teatrze, do którego trafiałeś. Pierwsza praca to „Opętani” w Wałbrzychu…
Tak, potem „Kronos” i „Burza” we Wrocławiu, wreszcie „Chłopi” w Powszechnym. Krzysiek jest wspaniały. Głupio się tak mówi, bo takie porównania są bez sensu – ale tak mi się wydaje, że jeśli ktoś jest dziś artystą pokroju Krystiana Lupy, to dla mnie jest to Krzysztof Garbaczewski. Z całym jego zaangażowaniem w świat, który sobie buduje w głowie, z jego odjechaniem. Mam wrażenie, że Krzysiek ma niekończącą się wyobraźnię. Coś mu tam w tym mózgu tak styka, że po prostu nie boi się jechać po bandzie – tylko po to, żeby coś sprawdzić. To jest super. Tak było już przy „Opętanych” w Wałbrzychu, kiedy był zaraz po szkole czy nawet jeszcze w szkole. Jak gadamy czasem o tym z Pawłem Smagałą czy Krzyśkiem Zarzeckim, to wspominają tamtą robotę jako jakąś niesamowitą przygodę.
Praca z Garbaczewskim przez te dziesięć lat jakoś się zmieniała? Kiedyś dyrektorzy się go bali, dziś się o niego zabiega…
W Wałbrzychu Danuta Marosz [dyrektor naczelna Teatru im. Szaniawskiego] powiedziała po pierwszej próbie generalnej, że ona tego nie rozumie, nie wie, co się tutaj dzieje, i że trzeba zadzwonić po Kruszczyńskiego [dyrektor artystyczny wałbrzyskiego teatru w latach 2002–2008 – przyp. red.], żeby przyjechał. No i Kruszczu przyjechał i powiedział, że to jest zarąbisty spektakl. I Danuta się uspokoiła. Wiesz, Krzysiek jest teraz dużo bardziej komunikatywny; ale pamiętam, jak przy „Opętanych”… nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt poważnie: „miał problem z komunikacją”, ale jakiś tam problem miał, żeby się w prosty sposób wypowiedzieć zrozumiale. A teatr, który robi, jest pojechany i dziwny. Myślę, że Krzysiek konsekwentnie pracując, zbudował sobie markę. A jednocześnie nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Pamiętam, jak robiliśmy „Chłopów”, Krzysiek pierwszy raz pracował w Powszechnym. Też się wszyscy zastanawiali: „Boże, co to będzie, co my będziemy tu robić”. I dyrektorzy też nie bardzo wiedzieli, co z tego będzie. A my z Anią i z Ewą Skibińską mówiliśmy „Spokojnie! Jest tydzień do premiery, nie ma problemu”. No bo u Krzyśka to powstaje cały czas, a niekoniecznie musi o tym informować wszystkich, co się dzieje w jego głowie. Czasem się robi rzeczy, które wydają się bezsensowne, bo nie wiadomo, po co się coś robi na tych próbach. A potem on z tego coś bierze, czerpie. Fajne jest też to, że on nie ma problemu, by coś zmienić na dzień przed premierą – obrócić coś do góry nogami. Bo uważa, że właśnie wpadł na dużo lepszy pomysł. Ta praca jest zawsze ryzykowna i zawsze ciekawa.
Gdy znalazłeś się w Wałbrzychu, to miałeś poczucie, że złapałeś Pana Boga za nogi?
Szczerze ci powiem, że było mi tak wszystko jedno… Skończyłem szkołę, dostałem jakąś tam nagrodę na festiwalu szkół teatralnych. Pamiętam nawet taką scenę z tego festiwalu w Łodzi: wtedy przewodniczącym jury był Krzysiek Mieszkowski. Spotkał mnie gdzieś na korytarzu w hotelu, zapytał, jakie mam plany, i ja mu odpowiedziałem: „Wypić piwo”. Zamiast wstać, powiedzieć: „Dzień dobry, szukam pracy”, to powiedziałem „Wypić piwo”. No i sobie poszedł. Bo mi było wszystko jedno. Nigdy nie miałem zamiaru składać gdzieś CV. Dopiero potem do mnie dotarło, że trzeba by jakąś pracę znaleźć. I wtedy było już wiadomo, że Sebastian Majewski będzie przejmował teatr w Wałbrzychu, a Kruszczyński mnie zaprosił tam na przesłuchanie. Pamiętam, że straszne to było. Była Monika Strzępka, Natalia Korczakowska, Kruszczyński…
Taka komisja?
Tak. Było tam ze mną chyba jeszcze troje kolegów z roku. To było żenujące, mieliśmy odegrać jakąś scenkę z dyplomu… Straszne, okropne. Z tego przesłuchania w zasadzie nic nie wyszło, ale Teresa Sawicka [aktorka, wykładowczyni wrocławskiej PWST od 1979 roku – przyp. red] powiedziała, żebym zadzwonił do Sebastiana bezpośrednio. No i zadzwoniłem.
W Wałbrzychu pracowałeś bardzo intensywnie.
„Niech żyje wojna” Strzępki to była taka pierwsza duża praca. Wtedy tych „Czterech pancernych” zaczął robić ktoś inny, to w ogóle nie szło, poszliśmy do Sebastiana – zwłaszcza Darek Skowroński – że tak się nie da pracować i że to jest skandaliczne. I Sebastian zadzwonił do Moniki, żeby to uratowali z Pawłem Demirskim. Oni przyjechali ze świeżą energią. Bez presji, zero kwasu – atmosfera była wtedy niesamowita. Dużo się też nauczyłem wtedy jako aktor – nawet takich podstawowych rzeczy, których w szkole człowieka nie uczą, które się wydają oczywiste… Na przykład Monika zwróciła mi uwagę, że mówię wszystko na jednym dźwięku i przez to nie przechodzą intencje – choćbym miał nie wiem jakie emocje, to i tak bełkotałem na jednym dźwięku. Nikt mi w szkole mi na to nie zwrócił uwagi, nie miałem świadomości tego.
Potem kojarzono cię jako aktora Strzępki. Były spektakle „O dobru”, „Courtney Love”…
Tak, przez chwilę… No i były też „Położnice szpitala św. Zofii”.
Tam z kolei ty uratowałeś Strzępkę. Przyjechałeś do Chorzowa i zrobiłeś zastępstwo.
Na tydzień przed premierą. To zupełnie inna energia – teatr muzyczny, zespół taneczny i wokalny… To było niesamowite, wiedziałem, że jadę tam na tydzień i nie mam czasu na te swoje lęki w kontaktach z drugim człowiekiem, na poznawanie się, na jakieś rozmyślanie, kto kim jest itd. Wtedy pierwszy raz poczułem, że mam swoją wartość. Że mogę po prostu wpaść i zrobić coś odważnie. Że praca gościnna z obcymi ludźmi jest możliwa, że nie muszę pracować z kimś, kogo znam pięć lat i czuję się bezpiecznie. To był ogromny zastrzyk energii.
A przeprowadzka do Wrocławia?
To przeszło jakoś płynnie. Wróciłem do miasta, w którym studiowałem. Dostałem do mieszkania kawalerkę na Psim Polu – pierwszy raz mieszkałem sam, miałem mieszkanie tylko i wyłącznie dla siebie. Zachłysnąłem się wolnością – bo wcześniej to zawsze z kimś, albo z rodzeństwem, albo z dziewczyną.
I znalazłeś się na barykadzie ze „Śmiercią i dziewczyną” Eweliny Marciniak?
Ja wiem, barykada… Mam wrażenie, że to wszystko było rozdmuchane medialnie. To, co na przykład dzieje się tutaj przy „Klątwie”, w Powszechnym, jest dużo mocniejsze; i powód tego jest dużo mocniejszy. Przy „Śmierci i dziewczynie” zrobiła się z tego taka aferka; polityczna rozgrywka między posłem a ministrem. Krzysiek Mieszkowski jednak to trochę wykorzystał. Te konferencje prasowe Nowoczesnej przed teatrem… Machina PR-owa została uruchomiona.
Ale jednak graliście przy protestujących na zewnątrz faszystach.
To się zdarzyło raz. W dzień premiery, bo ktoś gdzieś coś doniósł, że aktorzy porno, że jest tam nie wiadomo jaki seks na scenie… To był jednorazowy strzał. Przyszło kółko różańcowe i kibole, przepraszam, może nie kibole, faszyści w każdym razie. Postali, pokrzyczeli – i to już się nie powtórzyło, bo było wiadomo, że nie ma tematu. Przy „Klątwie” jest wyraźnie postawiony temat – więc protesty trwały długo i mam wrażenie, że trwają do tej pory.
Teraz chcesz zostać w Warszawie?
Tak, czuję się tu dobrze. Trafiliśmy z Anią do teatru, gdzie jest superatmosfera i superaktorzy, superludzie, ciekawe osobowości. Jestem za to wdzięczny Pawłowi Łysakowi i Pawłowi Sztarbowskiemu. Mam wrażenie, że jest z kim pracować i ludziom się chce. To nie jest duży zespół, ale zaangażowany bardzo mocno. Może człowiek miał cichą nadzieję, że jak przyjedzie do Warszawy, to będzie więcej robił, że się pojawi więcej propozycji…
Mówisz o filmie?
Tak, że bardziej się zacznie coś kręcić filmowo czy telewizyjnie. Ale prawda jest taka, że jak się tego nie szuka, to samo cię to nie znajdzie. Jest mi tu dobrze. Choć oczywiście jak się pojedzie do Wrocławia – mamy tam rodzinę – to jest taka jakaś tęsknota; myśl, że Wrocław jest supermiastem. No, ale nikt Wrocławia nie zabiera – jeszcze będzie można tam kiedyś zamieszkać.
Tekst (z wyłączeniem zdjęć autorstwa Łukasza Saturczaka) dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).