Frajda
fot. Bambi Coco

12 minut czytania

/ Teatr

Frajda

Rozmowa z Edytą Ostojak

Chciałabym spróbować różnych nowych rzeczy, ale nie umiem się pchać i przypominać o swoim istnieniu. Ale to pewnie pretensja bardziej do mnie samej

Jeszcze 3 minuty czytania

WITOLD MROZEK: Zagrałaś w zeszłym sezonie nauczycielkę idealistkę w ważnym przedstawieniu o polskiej szkole – „Kowbojach” Anny Smolar i Michała Buszewicza. Pracowaliście przy tym spektaklu z nauczycielami z Lublina?
EDYTA OSTOJAK: Ania i Michał odbyli z nauczycielami z Lublina i okolic warsztaty przez kilka dni, my jako zespół aktorski mieliśmy z nimi jedno czterogodzinne spotkanie. Mieliśmy wtedy okazję zapytać o wszystko, co nas interesuje.

Ile w twojej Świetliczance jest z tego spotkania?
Hm… Faktycznie, pewna historia nas zainspirowała. Uśmiechnięta nauczycielka, która przyznała, że rezygnuje z zawodu, bo nie widzi nadziei na wygraną w walce z systemem. Była już na etapie zawodowego wypalenia…

To chyba niezbyt optymistyczny punkt wyjścia?
Tak, od początku wiedziałam, że ta dziewczyna – moja postać – tego nie wytrzyma. Tak się zdarza, gdy do tego zawodu trafiają wrażliwcy, ludzie z dużą empatią. Ciężko im to potem ograniczać na rzecz funkcjonującego u nas wciąż „pruskiego” systemu edukacji, ale w spektaklu widz dostaje też Świetliczankę z początku jej drogi. Aktorka/nauczycielka stara się nawiązać więź z widzem/uczniem, zdobyć autorytet i sympatię.

Myślałaś przy tamtej pracy o konkretnych nauczycielach, jakich spotkałaś w życiu?
Jestem z rodziny nauczycielskiej. Tych postaci było więc sporo. O swojej postaci myślałam, że jest polonistką. A polonistkę miałam w liceum wspaniałą. Rzeczywiście, miała dużo miłości i szczerego podejścia do nas, do dzieciaków. Naprawdę jej się chciało. Ale nie było też tak, żebym wzorowała się na jakiejś jednej konkretnej postaci, którą bym kopiowała. Dużo brałam z siebie, zwłaszcza że pracowaliśmy na improwizacjach.

Czujesz się współautorką tekstu?
Tak, szczególnie pierwszej części, gdzie improwizuję z widzami. Kiedy reżyser pracuje na improwizacjach aktorskich, to siłą rzeczy stają się one częścią tekstu, czasem całe fragmenty (np. pierwsza cześć mojego monologu) ale to Michał w konsultacji z Anią dokonywał selekcji, konstruował i też sam pisał niektóre sceny.

Porównujesz tam sytuację ucznia w klasie i widza w teatrze. „Jesteśmy na siebie skazani (…) Albo będę tu stać i klepać to, co przygotowałam godzinę wcześniej / Albo zaproszę was do swojego świata / Jak będę stać i klepać, to będę gadać tylko do siebie / I nie zdziwię się, jak zaczniecie ziewać / I nie będę wiedziała, jaki był efekt mojego gadania / A jak dacie się zaprosić / To mamy dwa wyjścia / Albo oczekujecie, że dam wam wszystko na tacy / Albo będziecie chcieli ze mną szukać”.
Ten fragment akurat napisał Michał Buszewicz. To faktycznie coś, co łączy widza teatralnego i ucznia w klasie. Lubię spotkania z widzem – kiedy do niego wychodzę, widzę jego twarz, mogę mu spojrzeć w oczy i się z nim skonfrontować. Mimo że sama będąc w teatrze jako widz, nienawidzę tego, boję się tego, paraliżuje mnie to. Znowu te interakcje! Przymus, atak… Ale jako aktorka to lubię, lubię to wyjście do nich, lubię na nich patrzeć. 

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

To była twoja pierwsza praca oparta na improwizacji?
Nie… Chodziłam trochę na warsztaty z improwizacji. Oczywiście, technika impro jest czymś innym niż improwizacja teatralna, ale nie czułam się na próbach zupełnym laikiem, sporo reżyserów pracuje teraz na improwizacjach. Lubię to – to taki trening. Mózg ci dymi, bo nie chcesz gadać głupot, chcesz, żeby coś w tym było interesującego. To bardzo angażuje. Jest super, zwłaszcza jak masz poczucie, że to „żre” i wychodzi z tego coś naprawdę ciekawego. Mam poczucie, że to, co robi Anka, jak pracuje na improwizacjach, jest blisko aktora i blisko człowieka. Lubię przedstawienia, gdzie aktor normalnie gada. Gdzie nie mamy do czynienia z wydumanym problemem, który mnie nie obchodzi i z którym się totalnie nie mam szansy utożsamić.

Gada „normalnie”, czyli nie gada jak?
Nie mam poczucia, że Wygłasza Tekst. I że mamy do czynienia z jakąś narzuconą formą, i że aktor jest skupiony na sobie, a nie na tym, co „załatwia” i co chce przekazać. Improwizacja daje zaś coś takiego – widać to bardzo np. u aktorów, którzy pracują z Michałem Borczuchem – jak umiejętność grania na granicy prywatności. Nigdy nie wiesz, czy to, co mówią, to ich prywatna rzecz czy bardziej postaci. Bardzo się w to wierzy, ja bardzo w to wierzę i chce mi się tego słuchać. Lubię takie aktorstwo, jest mi bardzo bliskie.

Jak odnalazłaś się zatem w formie Jędrzeja Piaskowskiego, w „Trzech siostrach”? Tamten spektakl ma bardzo mocną ramę…
Tak, to totalna zabawa formą. U Jędrzeja jest świetna atmosfera pracy. Jest dużo zabawy, śmiechu, czasem śmiechu do łez. Często jest tak, że jeśli ktoś nie kuma tego, co robimy na próbach, i zobaczyłby to z zewnątrz, powiedziałby, że jednak jest to trochę dziwne… Przychodzisz i dostajesz od reżysera intencję: „Ale fajnie, ale zabawa, halo, halo, to ja!”. Trzeba w tym być, żeby to kumać. To młody koleś, ledwo przekroczył trzydziestkę. I ma niesamowite podejście do aktora, bardzo otwierające. I stało się coś tak dziwnego, że choć wychodziliśmy od formy i się nią bawiliśmy, to paradoksalnie bardziej widać dramat tych postaci. I mi łatwiej przeskoczyć z tej formy nagle do jakichś emocji, odnaleźć je w sobie – łatwiej, niż gdyby ktoś mi powiedział: „Słuchaj, teraz płaczesz, jest rozpacz. Płacz. Płacz!”. Albo: „Śmiej się”. W pracy z Jędrzejem to się jakoś organicznie wydarzało.

Jak zareagowałaś na to, że masz robić Czechowa?
Trochę się przestraszyłam. Lubię jednak robić rzeczy, których jeszcze nie dotykałam. Chociaż robiłam opowiadania Czechowa z Igorem Gorzkowskim. Ale to było dosyć lekkie przedstawienie, bez cierpienia i całej tej melancholii…

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

Aktor „po lalkach” to jest „inny” aktor?
Cały czas się nad tym zastanawiam. Ja trafiłam szybko do teatru dramatycznego. Już mniej więcej na drugim roku, gdy jest w programie natłok technik lalkowych, wiedziałam, że to nie jest dla mnie. Że nie kocham tego na tyle, żeby to robić. Ale bardzo doceniam tę szkołę i świadomość formy, którą daje. No i musieliśmy być bardzo zaradni – gdy się uczyłam, studenci na „lalkach” sami robili sobie scenografię, sami ustawiali sobie światło, sami reżyserowali swoje etiudy. To daje dużą świadomość całości przedstawienia, a nie tylko twojego własnego zadania. Mieliśmy też świadomość, że będziemy musieli bardziej o siebie walczyć.

Bo „aktor po lalkach” dalej jest traktowany jak „aktor drugiej kategorii”?
Chyba tak, trochę… Ale ja nie miałam nigdy kompleksu na tym punkcie. Cieszę się zresztą z tego, że sporo moich znajomych mówi: „Skoro Ostojak się udało coś tam zrobić w teatrze, to może mi też się uda”. Przełamujmy te stereotypy.

Tobie dość szybko udało się zacząć pracować. Poszłaś na casting do Remigiusza Brzyka, do „Korzeńca” w Sosnowcu?
Pojechałam tam na trzecim roku na casting do „Alicji w Krainie Czarów”, do której to roli miały mnie zbliżać moje warunki zewnętrzne, zwłaszcza na pierwszy rzut oka… Remik zaczynał tam próby, brakowało mu kogoś do roli Ester Pławner, siedemnastolatki, młodej dziewczyny… No i powiedział, żebym przeczytała mu tekst. Przeczytałam. I on: „Wiesz co, tak to przeczytałaś, ja niewiele więcej już potrzebuję”. I było tak, że po zmianie tekstu mojego monologu – nowy dostałam na dwa tygodnie przed premierą – Remik nie pozwalał mi go mówić. Przed premierą powiedziałam go tylko kilka razy.

Dlaczego nie pozwalał?
Żeby nie stracić świeżości.

To naprawdę działa?
Wiesz, zagrałam potem ten spektakl kilkadziesiąt razy. I mam nadzieję, że nie straciłam świeżości… W każdym razie Brzyk miał wtedy taką taktykę. I się tym zestresowałam. Ale ogólnie ta praca była przewspaniała. Myślałam sobie, że jeśli tak ma wyglądać ta moja praca w teatrze, to… spoko. Wtedy w Sosnowcu zespół bardzo się zjednoczył. Była wspaniała atmosfera.

„Korzeniec” to była duża zmiana wizerunkowa tamtego teatru.
To był taki moment, że zespół bardzo chciał zmiany. Było dużo entuzjazmu. Remik ze Śpiewakiem mieli ze strony ludzi dużą akceptację. Trafiłam na moment mobilizacji i nadziei.

Wiedziałaś wtedy coś o Zagłębiu?
Nie.

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

A skąd jesteś?
Spod Ostrowa Wielkopolskiego, z miejscowości Granowiec.

Ale weszłaś w te sosnowieckie klimaty?
Jak najbardziej. Ja się szybko odnajduję. Wiadomo, jakie są stereotypy o Sosnowcu. Ale będę bronić tego miasta, bo tam jest dużo urokliwych miejsc. Choć, gdy przechodzi się z dworca do teatru i mija stację benzynową… I tak żyłam te pięć lat na trasie: dom – teatr, dom – teatr. Poznałam cudownych, ciepłych ludzi. I jest tam wspaniała widownia.

W Sosnowcu u Brzyka zagrałaś też m.in. w „Siódemce” według Ziemowita Szczerka. Dlaczego?
Musiałbyś zapytać o to Remika. Ja po prostu dostałam na próbie: „Masz, czytaj”. I tak już zostało. Dla mnie to było absolutnie wspaniałe. Taka frajda – masz gościa, który pije, ćpa, jedzie przez Polskę, sarkastycznie komentuje rzeczywistość. I gra to drobna blondi, czuje się jak w filmie akcji i przez dwie godziny nie schodzi ze sceny – uwielbiam.

Myślę, że to mogłoby być nieznośnie maczystowskie, gdyby grał to facet
Może. W każdym razie Szczerek powiedział, że gdyby jeszcze raz pisał „Siódemkę”, to główną bohaterką byłaby kobieta.

Do Lublina przyjechałaś z nową panią dyrektor…
Dorota [Ignatjew, wcześniej dyrektorka artystyczna teatru w Sosnowcu – przyp. red] już tam była. Ja jeszcze przez rok po jej wyjeździe grałam w Sosnowcu, ale chciałam spróbować czegoś nowego. Tym razem nie byłam już przerażonym dziewczęciem prosto ze szkoły, miałam jakieś tam doświadczenie. I znalazłam się w zespole. I w mieście, które jest… inne. Nie powiem „ładniejsze”, bo nie zdradzę Sosnowca!

Jest ktoś, z kim szczególnie chciałabyś pracować w teatrze?
Ciekawe pytanie, może dobrze byłoby powiedzieć to głośno… Chciałabym pracować z Krystianem Lupą, Michałem Borczuchem, Warlikowskim, Moniką Strzępką, sporo jest takich osób, ha. Z wieloma pracowałam, z wieloma jeszcze nie. I mam nadzieję, że mnie to spotka.

Nie masz tak czasem, że myślisz, że chciałabyś być w jakimś większym ośrodku?
Czasami mam i jestem na to otwarta. Ale jeśli jestem w jakimś miejscu, to staram się w nim być całą sobą i nie skupiać się za bardzo na tym, gdzie mogłabym być, tylko wkładać serce w to, co w tym momencie robię. Jak ktoś się odezwie i zaprosi do współpracy, to z pewnością to rozważę…

Tak się właśnie odezwał Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie?
Tak…

fot. Bambi Cocofot. Bambi Coco

Ale nie zostałaś we Współczesnym…
Nie, choć zostałam tam ciepło przyjęta. Wiesz, zaproszenie od dyrektora warszawskiego teatru do pracy ze znanymi, świetnymi aktorami to duże wyróżnienie. Mam taką teorię, że wszystko spotyka cię po coś. Tak się chyba łatwiej żyje.

I po co był Maciej Englert?
Głównie po to, żeby się trochę ruszyć z Sosnowca, zdobyć cenne lekcje, popracować w innym systemie. Żeby też docenić, że na co dzień jestem traktowana jako młoda aktorka, która jednak ma coś do powiedzenia i jakieś własne doświadczenie.

A tam byłaś traktowana protekcjonalnie?
Aż tak bym tego nie nazwała. To po prostu inne miejsce, tam jest inaczej. To teatr gwiazdorski, teatr mieszczański, ma swoją, inną specyfikę. A ja z kolei byłam przyzwyczajona, że więcej zależy ode mnie. Miałam we Współczesnym pracę w dublurze, niewiele prób. No i to też jest teatr autorski, teatr o formule autorskiej i autorytarnej. Na pewno było to ciekawe doświadczenie. Ale czułam, że to nie jest ten moment. I że w tamtej chwili bardziej się rozwijam w Sosnowcu.

Wszyscy w tych wywiadach narzekają, a ty uprawiasz nieznośnie pozytywny przekaz.
Wiesz, strasznie lubię tę robotę (śmiech). Po prostu cieszę się, że mogę to robić. Nie jest tak, że nigdy nie narzekam, nie zawsze jest fajnie. Chciałabym pewnie spróbować różnych nowych rzeczy, ale nie umiem się pchać i przypominać o swoim istnieniu. Ale to pewnie pretensja bardziej do mnie samej.

Mówiąc „nowe rzeczy”, masz na myśli film?
Tak, to też. Ale jeśli jesteś aktorem spoza Warszawy i grasz sporo, a ja gram sporo, to ciężko się wyrwać. Zdjęcia zazwyczaj trafiają mi się wtedy, gdy mam przedstawienie!