Kij i marchewka

12 minut czytania

/ Teatr

Kij i marchewka

Witold Mrozek

Wielka jest potęga Magdy Gessler. Bo choć obecny polski minister kultury ma czarny pas judo, profesurę z socjologii i stanowisko pierwszego wicepremiera – wolał jej zejść z drogi

Jeszcze 3 minuty czytania

A było tak. Pada marcowy śnieg, teatry znów zamknięte – ot, myślę, popatrzę sobie chociaż na afisze. Wczesnomodernistyczną fasadę warszawskiego Teatru Polskiego zdobią plakaty przedstawień, plakaty te zaś mają logotypy województwa i Ministerstwa Kultury – podmiotów, które Teatr Polski wspólnie finansują. Na plakacie „M.G.”, ostatniego spektaklu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego z Elizą Borowską w roli Magdy Gessler, logotypu ministerstwa nie widzę. Jest na plakacie spektaklu „Baba-dziwo” i na plakacie „Marleny. Ostatniego koncertu”, ale na plakacie „M.G.” nie ma.

Sprawdzam jeszcze raz.

„Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana jest jednostką organizacyjną Samorządu Województwa Mazowieckiego współprowadzoną przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego”, czytamy na plakacie „Baby-dziwo” według Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Od czarnego tła afisza białym prostokątem z ceglastą czerwienią w środku odcina się resortowe logo, jeszcze sprzed dodania do nazwy „i Sportu”.

„Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana jest jednostką organizacyjną Samorządu Województwa Mazowieckiego” – i tyle, brzmi napis na plakacie „M.G.”. Sprawdzam w „Dzienniku Urzędowym Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu”. 3,5 miliona złotych rocznie, które dokłada resort Piotra Glińskiego do budżetu Teatru Polskiego, wcale nie zniknęło. Teatr ma obowiązek umieszczać logo ministerstwa na swoich plakatach, a skoro go nie dał – to minister logo na plakacie nie chciał.

W spektaklu rozpoczynającym się jak netflixowy serial – wypadkiem w mrocznym lesie – bylejakość powiatowych restauracji, prowadzonych przez szukającą azylu pod lasem klasę wielkomiejską średnią, staje się alegorią bylejakości polskiego życia w ogóle. Magda Gessler nawiedza tajemnicze miasteczko razem z wzywaną przez jego mieszkańców nieustannie Matką Boską, Gombrowicz upomina polskich inteligentów, by nie powoływali się na niego zbyt pochopnie, a dyrektor miejscowej opery – czemu miasteczko nie ma mieć opery? – organizuje tylko antrakty i bankiety, bo po cóż innego kultura. W świecie wojny wszystkich ze wszystkim, w miasteczku, w którym każdy mieszkaniec twierdzi, że wygrał wybory, więc jest burmistrzem, w pewnym momencie zjawia się widmo kobiecej rewolucji.

Co przedstawia afisz „M.G.” autorstwa Luka Rayskiego? Marchewkę. Nieco zgeometryzowaną marchewkę – marchewkę w kształcie błyskawicy. Skojarzenie jest dość proste: Magda Gessler, mówiąc krótko i nieco upraszczając, ma być w spektaklu Strzępki i Demirskiego ikoną kobiecej rewolucji. Nie pierwszy raz się ją tak czyta. „Magda Gessler jest gastronomiczną Larą Croft, korpulentną fighterką sprzedającą rytualne (może nieco wrestlingowe) laczki na ryj polskim mężczyznom”, „Gessler występuje w roli Matki Boskiej Nagle Nadchodzącej Pomocy, która wyśle na terapię alkoholową, do fryzjera, przytuli i okrzyczy męża, że nie płaci ZUS-u” – pisała o kuchennej rewolucjonistce Dorota Masłowska.

Resort Glińskiego wystraszył się marchewki. Marchewki w kształcie błyskawicy. Niepokojący jest psychoanalityczny kontekst tegoż faktu – uwadze czujnych obserwatorów nie uszło bowiem, że resort kultury boi się przedmiotów podłużnych. Przypomnijmy bowiem, co w ostatnich latach wpędzało ministra w medialne tarapaty.

2019: Banan. Słynna praca Natalii LL „Sztuka konsumpcyjna” z 1972 roku zniknęła z – i tak likwidowanej – Galerii Sztuki XX i XXI wieku w Muzeum Narodowym. Wcześniej jego dyrektor, Jerzy Miziołek, znalazł się na dywaniku u ministra Glińskiego – miał złożyć wyjaśnienia w sprawie pisma kobiety, która Muzeum odwiedziła z dzieckiem, a pracę uznała za gorszącą. „To jest Muzeum Narodowe i pewna tematyka z zakresu gender nie powinna być explicite pokazywana” – mówił dyrektor Miziołek w kwietniu 2019 roku. Minister odciął się jednak poniekąd od dyrektora, ćwierkając na Twitterze, że o cenzurowanie bananów oskarża go towarzystwo „oderwane od kokosów”. Afera znalazła finał w cieniu palmy – tej z Alei Jerozolimskich. Media społecznościowe zalała fala zdjęć ludzi jedzących banany w pozach stylizowanych na Natalię LL, a pod gmachem Muzeum odbył się bananowy protest – manifestujący przynieśli ze sobą żółte owoce. W grudniu tego samego roku Miziołek nie był już dyrektorem Narodowego.

2020: Pałka (tonfa). Tęczowe pały artysty smoleńskiego Jacka Adamasa kupił do kolekcji swojej instytucji nowy dyrektor CSW Zamek Ujazdowski, Piotr Bernatowicz. I może nie byłoby to jeszcze takie najgorsze – zakup sfinalizowano tuż po erupcji policyjnej przemocy przy zatrzymaniu Margot, więc pracę dałoby się czytać jako ironiczny znak oporu wobec policyjnej przemocy. Albo – znak nieheteronormatywnych policjantów, zmuszonych do ukrywania swojej orientacji przed kolegami, jak bohater filmu „Noamia” Antoniego Galdameza. Niestety, oficjalną wykładnię fallicznych neonów zaprezentował zastępca Bernatowicza, Marcel Skierski – przed przeprowadzką do Warszawy popularyzujący w Radiu Poznań Ruch Narodowy. Jak podał Skierski na konferencji prasowej, pałki reprezentują „ideologię LGBT”, wnoszącą do przestrzeni publicznej „realne zagrożenie”.

2021: Wibrator. „Wibratory istnieją, ktoś je produkuje, ktoś kupuje (w większości kobiety), nawet najbardziej konserwatywny moralista nie może temu faktowi zaprzeczyć” – pisał do ministra Glińskiego jego podwładny, dyrektor Dariusz Wieromiejczyk, próbując ocalić na podległym sobie festiwalu siedmiominutowy film o fabryce wibratorów na bratnich Węgrzech – a zarazem własną posadę. Na nic jednak te rozsądne, zdawałoby się, wyjaśnienia. Studencki „Vibrant Village” w reżyserii Weroniki Jurkiewicz kosztował Wieromiejczyka stanowisko dyrektora Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego, a i pewnie dalszą karierę w obozie „dobrej zmiany”. Nie czas na sprośne drżenie, gdy obóz rządzący trzęsie się w posadach – a ministra kultury krytykują jego właśni sojusznicy.

Kultura dzieli jak węgiel

Nie tylko sądy, Europa i węgiel – kultura również jest elementem konfliktów w obozie władzy. Czytelników i czytelniczki może to nieco zdziwić, ale sprawujący od pięciu i pół roku rządy nad polską kulturą, a od pół roku i nad polskim sportem Piotr Gliński ma w wielu prawicowych kręgach opinię niepewnego liberała, błyskawico-marchewka mogłaby mu zatem szkodzić. I nie chodzi tylko o opinię trolli ze skrajnie prawicowych portali, wypominających Glińskiemu w komentarzach przynależność do Unii Wolności, albo rzucających bon motami w rodzaju „każdy socjolog to marksista”. Nie tylko o konfederatów i działaczy Marszu Niepodległości na konferencjach prasowych odpytujących ministra, czy wierzy, że matka Mickiewicza była Żydówką – i jak może tolerować, że ktoś coś takiego napisał na stronie Muzeum POLIN.

Nie, Glińskiego krytykują prominentne postaci obozu rządzącego. Zdaniem prawego skrzydła władzy w Polsce „nie swoim” artystom ciągle za łatwo o grant. „Zachęcam do odwagi w takich sprawach jak rzekoma konieczność przekazywania grubych milionów złotych ludziom, którzy ostro krytykują polski rząd, a jednocześnie wyciągają ręce po rządowe dotacje, uważając, że one się im należą z racji zajmowanej pozycji społecznej, choć już od dawna nie mają nic ciekawego artystycznie do powiedzenia” – mówił w styczniu Kurski w okładkowym wywiadzie dla „Sieci” braci Karnowskich.

Zaś minister Ziobro na tych samych łamach już otwartym tekstem zarzucił Glińskiemu – właśnie teraz, w marcu 2021 roku – „finansowanie kolejnych artystycznych i historycznych prowokacji lewicy”. Prokurator generalny wzorców polityki kulturalnej każe koledze szukać na Węgrzech, mimo istnienia tam fabryk wibratorów i filmów krótkometrażowych na ich temat. „Węgrzy, w dużo trudniejszych warunkach kulturowych, w bardziej zlaicyzowanym społeczeństwie, jednak walczą. Nie idealizuję Orbána, ale widzę, co robi. Zmienia swój kraj” – zachwalał Ziobro.

Sen o lepszej dobrej zmianie

Wyobraźmy sobie pierwsze kroki takiej „dobrej zmiany” w kulturze, której chciałby minister Ziobro. Gliński żegna się ze stanowiskiem, zajmuje się posłowaniem z Łodzi, wykładami oraz chodzeniem na kawę z Janem Marią Rokitą i na piwo z Andrzejem Zybertowiczem. Kto mógłby zostać nowym ministrem kultury? Przykład nowego ministra nauki pokazuje, że ktokolwiek, byleby politycznie zabezpieczał prawą flankę i grał odpowiednio twardo. Posłanka Dominika Chorosińska? W końcu jest aktorką, narzekała na „pijaństwo i masturbację” w polskim teatrze. Jan Żaryn? Parlamentarzystą już nie jest, ale za to projektuje narodowy kult Romana Dmowskiego i pod kierunkiem Glińskiego buduje jego muzeum. Poseł Marek Suski? Skończył liceum technik teatralnych.

Co dalej? Nowy minister – nie bez inspiracji życzliwych – przypomina sobie, załóżmy, że dyrektor Opery Narodowej Waldemar Dąbrowski to były minister kultury u „postkomunistów” z SLD. „Sieci” przypominają, że to najbogatsza instytucja kultury, z dotacją 80 mln zł rocznie. Operze nie pomagają już eventy w rodzaju premiery „Smoleńska” z Pospieszalskim i Macierewiczem (5 września 2016) czy nowego bolidu Alfa Romeo Racing Orlen z Danielem Obajtkiem (22 lutego 2021). Dąbrowskiego z zastępcą Mariuszem Trelińskim zastępuje Antoni Libera.

Kończą się też rządy Jana Englerta w Teatrze Narodowym – w końcu przez 53 lata grywał u Wajdy, a dyrekcję też objął za SLD (i ministra Dąbrowskiego zresztą). Englert z Torończykiem udają się na emeryturę, a kierownictwo narodowej sceny obejmuje sam Wojciech Tomczyk – dramatopisarz wyklęty, laureat Platynowego Opornika. Kierownikiem literackim zostaje Bronisław Wildstein. Nowy sezon otwiera się przewrotną adaptacją „Ukrytego”, smoleńskiego kryminału Wildsteina. Papież prawicowej krytyki, Piotr Zaremba, z przykrością żegna się z Englertem, żal mu jego „Kordianów”, Czechowów i Witkacych, stwierdza jednak na łamach „Plusa Minusa”, że „taki już był w ojczyźnie rachunek krzywd – i ta część Polaków, którą smoleńska tragedia szczególnie dotknęła, nie dostała dotąd w teatrze swojego głosu. Wojciech Tomczyk to osoba z otoczenia byłej wiceminister Wandy Zwinogrodzkiej, która teatr zna jak nikt. Zapewni więc w Narodowym mądrą kontynuację. Tym właśnie jest dobrze pojęty konserwatyzm, którego wciąż u nas za mało”.

Wreszcie, dawno zaniedbana centralizacja – ministerstwo forsuje ustawę, w myśl której każdego dyrektora samorządowej instytucji artystycznej w Polsce, miejskiej czy wojewódzkiej, w ostatnim kroku procedury powołania zatwierdzić musi minister kultury. „Jest rzeczą nieprawdopodobną – argumentuje nowy minister – że polski rząd może za pośrednictwem zreformowanej funkcji kuratora oświaty wpływać na powołanie dyrektora szkoły podstawowej w Pcimiu, za pośrednictwem ministra sprawiedliwości – prokuratora w Lesku, a musi podporządkować się lokalnym układom, gdy idzie o dyrektora teatru, świątyni narodowej sztuki, w Warszawie czy Krakowie”. Przeciwko takiemu ograniczeniu samorządności miast i województw jest Porozumienie Jarosława Gowina. Niestety, kilku posłów opozycji spóźnia się na obrady i poprawka przechodzi. Środowisko artystyczne liczy, że uratuje je Senat.

Za słaby kij

Dobrze, skończmy tę ponurą wizję, która pewnie się nie ziści – bo das Chaos ist die Hoffnung, chaos jest nadzieją, jak zatytułował swój tekst o polskiej polityce kulturalnej i próbach cenzury w Polsce jakiś czas temu „Die Zeit”. Za wiele frasunku ma na głowie nasze kierownictwo partyjno-państwowe, by jeszcze otwierać tę nieco skiśniętą puszkę Pandory, jaką jest problematyka polityki kulturalnej. Bardziej prawdopodobne jest, że nie zmieni się w najbliższych miesiącach nic. Ani nie polecą głowy, ani nie będzie obiecywanych szósty rok z rzędu ubezpieczeń dla artystów – bo przecież kolejne pieniądze dla antynarodowych darmozjadów to idealna pożywka dla frenemies Glińskiego. Minister musi jednak pilnować, by nie zaczaił się na niego żaden psotny banan z wibratorem, żadna marchewka błyskawiczna – każda afera będzie bowiem nadmuchana do rozmiarów zagrażającego polskiej niewinności zeppelina. „Czy Gliński wspiera Strajk Kobiet?” – z małego afisza byłaby wielka okładka.