Dużo mówić i śnić
mediamolecule CC BY-NC-ND 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Dużo mówić i śnić

Urszula Honek

Zastanawiam się, jakim pisarzem byłby dzisiaj Mirosław Nahacz. Wyobrażam sobie, jak siedzi na ławce na dworcu autobusowym w Gorlicach. Dworzec wygląda tak samo, tylko dawniej autobusy miały drewniane tabliczki z wypisanymi farbą nazwami miejscowości: Uście Gorlickie, Sękowa, Brunary, Siary, Gładyszów

Jeszcze 4 minuty czytania

Na początku będzie osobiście: wychowałam się w Racławicach, małej miejscowości kilkanaście kilometrów na północ od Gorlic. W mojej szkole podstawowej było około osiemdziesięciu uczniów, włącznie z przedszkolakami, co zawsze wydawało mi się niewiarygodnie dużą liczbą. Do osiemnastego roku życia nigdy nie wyjeżdżałam dalej niż do Krakowa. Kiedy ksiądz w drugiej klasie podstawówki pytał, gdzie spędziłam wakacje, odpowiedziałam, że w Bieczu. Jest to miasteczko oddalone od Racławic o siedem kilometrów. Wydawało mi się, że to daleko.

Do Gorlic jeździło się tylko w sprawach urzędowych, na pogrzeby, rzadziej po ubrania czy buty. Bilet był zbyt drogi. Czasami matka lub babka zabierały mnie na targ, na gorlickie Zawodzie. Miałam wrażenie, że jestem w innym kraju, bo niektórzy ludzie mówili w nieznanym języku, mieli inny kolor skóry – byli Cyganami, co oznaczało dla mnie mniej więcej tyle, że trzeba jedną ręką mocno trzymać mamę, a drugą co chwilę sprawdzać kieszonkę spodni, czy z trudem uzbierane dwa złote wciąż tam są.

Najlepszy diler w mieście

W 2003 roku Mirosław Nahacz – maturzysta gorlickiego Liceum im. Marcina Kromera w Gorlicach – debiutuje mikropowieścią „Osiem cztery”. Mieszka w Gładyszowie, oddalonym kilkanaście kilometrów od Gorlic, ale na południe. W tym samym roku w letni słoneczny dzień kończę gimnazjum i wsiadam do pekaesu relacji Racławice–Gorlice. Jadę sprawdzić, czy dostałam się do wymarzonej szkoły średniej. Po jakichś czterdziestu minutach stoję przed Liceum im. Kromera w Gorlicach. Sprawdzam listę: jestem trzecia, przez chwilę czuję się dumna, ale wszystko się zmienia, gdy wchodzę do klasy. Jest mi nieswojo, bo uczniowie wydają się dobrze sytuowani, rozpoznaję to po ubraniach i fryzurach. Na pewno nie mają na sobie rzeczy kupionych na targu na Zawodziu. Z miejsca postanawiam, że więcej mnie nie zobaczą. Wybieram szkołę w Bieczu. Wkrótce okazuje się, że wcale nie jest tam lepiej, podział na młodzież z wykształconych i niewykształconych rodzin trzyma się dobrze.

A więc kiedy Nahacz wychodzi z gorlickiego Kromera i jedzie na studia, ja wchodzę tymi samymi drzwiami, żeby też zaraz sobie pójść. Pierwszy raz usłyszałam o nim kilka miesięcy później, na przystanku w Racławicach, i rozpaliło to moją wyobraźnię. Przystanek był jedynym miejscem, w którym mogliśmy się z przyjaciółmi spotkać, porozmawiać i zrobić kilka mniej lub bardziej nielegalnych rzeczy. Nagle ktoś wspomina „Osiem cztery”. „To książka o ćpaniu” – mówi podekscytowany. O ćpaniu, myślę. To chyba też trochę o nas, nie? Wszyscy przecież robimy to samo, może nawet mamy tego samego dilera. Na lekcji informatyki wpisuję w wyszukiwarkę „Mirosław Nahacz” (internet będę mieć dopiero na studiach). Nauczyciel, pan Tomasz, przymyka oko, bo wie, że często czytam o zmarłych poetach. Ale ten pisarz jest żywy, piękny, i wydał powieść w Wydawnictwie Czarne, a to już poważna sprawa. Po lekcjach wypożyczam w bibliotece „Osiem cztery”.

Od debiutu Mirosława Nahacza minęło osiemnaście lat. Miał właśnie tyle, gdy pewnego dnia poprosił matkę, aby zawiozła go do Wołowca, do domu Andrzeja Stasiuka i Moniki Sznajderman. Mieszkali blisko, jakieś dziesięć kilometrów od Gładyszowa. Nahacz wszedł, zostawił teczkę i niewiele mówiąc, wyszedł. Andrzej Stasiuk miał z ulgą stwierdzić, że tekst jest zapisany od prawej do lewej strony, czyli to nie wiersze – przynajmniej tak to wtedy relacjonował. Ładna legenda, filmowa. Jest zawiązanie akcji, kulminacja i finał w postaci telefonu od wydawcy. Musiał mieć Nahacz sporo odwagi, ale też zaufania, aby znanym od dziecka ludziom zawieźć swoją pierwszą książkę. Czarne właśnie wznowiło w jednym tomie trzy książki Nahacza: „Osiem cztery”, „Bombla” i „Bociana i Lolę”. Na stronie wydawnictwa napisano, że „to hołd złożony przedwcześnie zmarłemu pisarzowi”.

Mirosław Nahacz, „Osiem cztery. Bombel. Bocian i Lola”. Czarne, 384 strony, w księgarniach od marca 2021Mirosław Nahacz, „Osiem cztery. Bombel. Bocian i Lola”. Czarne, 384 strony, w księgarniach od marca 2021

Na okładce (autorstwa Mateusza Kołka) nowego wydania w okręgu, a właściwie w uśmiechniętym, jakby narysowanym przez dziecko słońcu, lewituje chłopak. Pod nim znajduje się czarna przestrzeń, jest późny wieczór lub noc, w domach palą się światła. Ciało chłopca jest zawieszone, nie wiadomo, czy jest uśpiony czy martwy. Może z tej wysokości próbuje ogarnąć świat, który – jak dla narratora „Osiem cztery” – jest niepojęty, bo składa się nań zbyt dużo zdarzeń w tym samym momencie?

Na YouTubie można znaleźć krótkie nagranie ze spotkania autorskiego Nahacza. Oglądanie młodych, przedwcześnie zmarłych ludzi jest doświadczeniem upiornym, nie lubię tego robić. Nagrań z Nahaczem jest niewiele, ale w tym, niespełna dwuminutowym, mówi o postrzeganiu czasu i przestrzeni. Szczególne znaczenie miała dla niego teraźniejszość: „Naprawdę bardzo trudno przychodzi wyobrażenie sobie, że w momencie, gdy my tu teraz jesteśmy, moja babcia doi krowę w Beskidzie Niskim, a Britney Spears sika. W jednym momencie dzieje się tak strasznie dużo rzeczy, że świat wydaje się trzeszczeć w szwach”.

Z nudy i niepokoju

Już od debiutu proza Nahacza skupiona była na intensywnym przeżywaniu teraźniejszości i próbach odtwarzania jej z najmniejszymi szczegółami. Bohaterowie zaś byli skupieni na wewnętrznych przeżyciach, które rozkładali na czynniki pierwsze, ciągle o nich mówili lub myśleli. Debiut Nahacza przeczytałam na jednym wdechu, z jeszcze większą satysfakcją niż wydaną rok wcześniej „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej. Byłam wtedy też na świeżo z filmem Larry’ego Clarka „Dzieciaki” (1996), który zrobił na mnie potężne wrażenie. Siła „Osiem cztery”, pomimo szczątkowej fabuły, polegała na tym, że można było się z nią identyfikować, natomiast film Clarka był raczej jak ostrzeżenie. Pod bohaterów Nahacza łatwo było podstawiać swoje koleżanki i kolegów. Każdy przecież znał jakiegoś Andrew, Muka, Patola, Tępego czy Euzebiusza i był przynajmniej na kilku „grubych” imprezach. Dodatkowo opowieść narratora przemieniała się w strumień świadomości, który nagle przypominał własne myśli i uczucia, narkotyczne „rozkminy” o sensie życia, obcości, pragnieniu wolności i niezależności. Były to najczęściej rozważania bełkotliwe, powtarzane jak refreny, ale Nahacz potrafił wciągać, posługiwał się dobrze znanym językiem i nastrojem, od razu łapało się jego egzystencjalny flow: „Nikt z nas nie przymierał głodem, nigdy nie chodziło też tak naprawdę o to, że czegoś nam brakuje albo że ktoś wyrządził nam krzywdę, że ojciec jest alkoholikiem, że kogoś tłukli w domu. Sęk w tym, że często jest iluzorycznie normalnie. I że mimo wszystko coś jest nie tak w rzeczywistości, że jakiś jej komponent jest wyjątkowo zjebany. Coś się nie kręci tak, jak powinno”.

Nahacz zaprzeczał, gdy mówiono, że jego debiut jest głosem pokolenia. Niektórzy krytycy dodatkowo uważali, że pokolenia umierającego z nudy, poczucia bezsensu; dopatrywali się w powieści zbiorowego portretu postpeerelowskiej młodzieży pozbawionej wartości. To prawda, bohaterowie jego prozy bywają znudzeni, ale chyba nie bardziej niż społeczeństwo w latach 90., które – jak ironicznie pisał Nahacz – do tego stopnia namiętnie ogląda „Niewolnicę Isaurę” i „Dynastię”, że w godzinach emisji ulice pustoszeją.

Trudno zresztą, by nie wiało nudą w miejscowościach, do których równie trudno się dostać, jak z nich wyjechać, ponieważ autobusy mają dwa kursy dziennie albo wcale. W mojej rodzinnej wsi w weekendy prawie nic nie jeździło, a ostatni autobus z Gorlic odjeżdżał około 21, czyli wtedy, gdy życie dopiero się zaczynało. Możliwości były trzy: wracać kilkanaście kilometrów piechotą, próbować złapać stopa albo z rezygnacją iść na ostatni kurs. Z autostopu skutecznie wyleczyli mnie dwaj Słowacy, którzy zachowywali się, jakby kilkakrotnie przekroczyli dobową dawkę leków uspokajających, a jednocześnie nie chcieli zatrzymać się w miejscu, o które poprosiłam.

Jeżeli więc trudno opuścić dobrze znane miejsce, chciałoby się chociaż zobaczyć je w inny sposób. Przez kilka pierwszych stron bohaterowie „Osiem cztery” szukają na beskidzkiej łące grzybów halucynogennych. Narkotyki są tu powszechne, a najlepiej sprawdzają się w wymyślnych połączeniach: najpierw pali się marihuanę, potem pije alkohol, a następnie zjada grzyby. Ma się wrażenie, że na takich imprezach już się bywało, ale po raz pierwszy ktoś je opisał po polsku. Bohaterowie w kółku rozmawiają o tym, kto teraz będzie palił, a kto wciągał, co z czym trzeba pomieszać, żeby była „jazda”, i czy lepiej z grzybów zrobić zapiekankę, czy też po prostu je połknąć. Fikcja miesza się z rzeczywistością, doznane z wyobrażonym, czas i przestrzeń się zakrzywiają, podmiot zapada się w sobie i wypływa na powierzchnię, ciągle niepewny swojego i czyjegoś istnienia.

Lektura „Osiem cztery” po latach znów mnie wciągnęła. Głos narratora cały czas brzmi świeżo i błyskotliwie. Nahacz spuszcza język z uwięzi, ale nigdy nie popisuje się tak, jakby nie umiał przestać. Tę umiejętność zawdzięczał znakomitemu słuchowi, który przy kolejnych książkach się wyostrzał. Potrafił być zabawny, a jednocześnie liryczny. Lubię jego „kurwunie” i zaśmiewam się niekiedy podczas czytania, ale też porusza mnie melancholijnymi, lirycznymi fragmentami i sensualnymi opisami.

Główny bohater „Osiem cztery”, Olgiert, czasami nudzi się niemiłosiernie, ale jednocześnie dręczy go – użyję tego zwrotu – niepokój egzystencjalny. A ten niepokój – o czym Nahacz nie zdążył się przekonać – wcale nie mija, przybiera tylko złagodzoną formę i mówi się o nim nie „wyjątkowo zjebany”, tylko „głęboki” albo „dojmujący”.

Z gadania i halucynacji

Zastanawia mnie pisarska zmienność Nahacza i jego poszukiwanie nowego języka do każdej opowieści. Debiutancka proza odniosła spory sukces, była zauważana, doceniana i dyskutowana. Mógł zatem powtórzyć ten sam gest, napisać kolejną książkę o młodzieży. Jednak w drugiej powieści, „Bomblu”, porzucił autobiograficzny kontekst i skupił się na jednym bohaterze. Bombel to autentyczna postać, mieszka w Gładyszowie (teraz zastanawiam się, czy wciąż żyje?), ale mam wrażenie, że Nahacz stworzył go z kilku innych. W jednej z rozmów wspomniał, że poprzez Bombla opowiada zasłyszane historie.

W powieści wykorzystuje formę monologu wypowiedzianego i niewypowiedzianego, używa swobodnego języka, ale – tak jak przy debiucie – doskonale panuje nad formą. Bombel opowiada o najważniejszych doświadczeniach: miłości, śmierci, stracie, radości i erotycznym podnieceniu. Raz pije na Słowacji w cygańskiej melinie i staje w obronie kobiety, innym razem leży na zarzyganej podłodze i doświadcza objawienia Najświętszej Panienki, kiedy indziej zaś włamuje się po alkohol do sklepu. Zazwyczaj jednak siedzi na przystanku, wypatruje kolegów z winkiem i papierosami i gada, i gada. Zazwyczaj sam do siebie, choć często roi mu się, że do kogoś. Głównym bohaterem jest tu język, niesie te opowieści i wciąga w nie czytelnika. Czasami Bombel niespodziewanie wzrusza, jak w rozdziale „Wieczne odpoczywanie”. Podobne portrety, choć opowiedziane innym językiem, można znaleźć choćby w „Zimie” i „Opowieściach galicyjskich” Andrzeja Stasiuka. Obu pisarzy łączy uważność na „ludzi stamtąd”, ich – pozornie – nieważne i nieciekawe egzystencje. Niektórzy krytycy twierdzili, że Nahacz naśladował autora „Opowieści galicyjskich”. Nie zgodzę się z tym. To raczej dialog i podobna wrażliwość na to, co „pod spodem”, ale wyrażona innym językiem: „Świtało i zaczynałem się gapić. Pojawiła się linia, cienka i długa, jakby coś na końcu świata się otworzyło. Rozszerzała się w samym środku i w tym miejscu zrobiło się najjaśniej, najbardziej czerwono. Kolory się dostrajały, teraz przechodziły w coś pomiędzy burdelowym różem a czerwienią. Wszystko już się odróżniało, wszystko połączyło się ze słowami, które oznaczały to, z czym się połączyły, trawa to trawa, niebo to niebo i cała reszta też”.

Nahacz publikował niemal co roku. „Bocian i Lola” i „Niezwykłe przygody...” to – po dwóch pierwszych, prowincjonalnych – książki miejskie. Widać, że są bardziej skupione na formie i fabule, eksplorują inne światy. Nie oznacza to, że Nahacz zrezygnował ze swojego „anarchistycznego” pisania, jest wręcz odwrotnie. Rzeczywistość wciąż pęka w szwach, a on wciąż próbuje dać temu wyraz. Bohaterowie kolejnych książek mają coraz więcej i coraz dziwniejszych przygód, a świat wydaje się wielopoziomowym labiryntem, z którego trudno się wydostać. Dominują tu miasto moloch, telewizja, reklamy, neony, które – gdy zbyt długo się w nie wpatrywać – zaczynają emanować przygasłym, brudnym światłem. Jeszcze trudniej odróżnić fikcję od rzeczywistości, światy wyobrażone i realne zwielokrotniają się i nakładają na siebie.

Nahacz był pisarzem miejsc. W „Bocianie i Loli” opisywał świat z perspektywy „króliczej nory”. Zabierał czytelnika w szaloną, mroczną podróż, która oferowała niemal same antyprzygody – wychodziło się z niej solidnie poturbowanym i pobrudzonym czymś kleistym, czego nie dało się łatwo zmyć. Surrealistyczna poetyka – obecna już w „Osiem cztery” – w miejskich książkach nabrała rozpędu. Nahacz łączył wątki kryminalne i fantastyczne, postaci coraz mniej przypominały ludzi z krwi i kości. Świat stał się zimny, brudny, odhumanizowany. Inaczej niż w debiucie trudno było z czymś tu się identyfikować, ale tak chyba miała działać ta proza – jeszcze mocniej, bardziej psychodelicznie.

Podobno Nahacz nie mógł zaaklimatyzować się w dużym mieście, tak przynajmniej utrzymują jego znajomi. Daleka jestem od przypuszczeń, że to miasto go zabiło, może po prostu nie przyniosło ukojenia. Zastanawia mnie raczej – i o tym myślę najczęściej – jakim pisarzem byłby dzisiaj Mirosław Nahacz. Co kilka lat wracam do jego literatury, a kiedy jestem – ostatnio częściej – w Beskidzie Niskim, myślę o nim z przyjaźnią, choć się nie znaliśmy, bo – jak mówił mój ulubiony Bombel – „są same braki i to, czego nie ma, jest ważniejsze niż to, co jest. Bo to, że coś teraz jest, wydaje się obojętne, ani korzyści, ani jakiegoś specjalnego bólu. A do tego, czego nie ma, a mogłoby być, mam wybitnie emocjonalno-osobisty stosunek”.

Wyobrażam sobie, że stoi za nieistniejącym kinem w Gorlicach, pali papierosy i czyta swoim przyjaciołom fragmenty „Osiem cztery (tak było!) albo siedzi na ławce na dworcu autobusowym. Odkąd pamiętam, dworzec wygląda tak samo: kilka stanowisk, ponumerowane słupki i szerokie ławki. A dawniej – autobusy z drewnianymi tabliczkami, na których farbą napisano nazwy miejscowości. Kiedy jako dziecko czytałam po kolei nazwy: Uście Gorlickie, Sękowa, Brunary, Siary, Gładyszów, sądziłam, że to dalekie krainy, do których nigdy nie dotrę. Teraz nie mogę się bez nich obejść.