Cioty
Goya, Sabat czarownic, 1798

25 minut czytania

/ Obyczaje

Cioty

Mateusz Sobczak

A więc „ciota” wyparła „ciotę”. Homoseksualista zastąpił czarownicę. Nie tylko w małej wielkopolskiej wiosce leżącej nad Strugą Bawół w cieniu autostrady A2, ale również w słownikach

Jeszcze 6 minut czytania

Zaskakujące i magiczne było moje dzieciństwo. Dziwnym zrządzeniem losu okolica, w której się wychowywałem, pełna była wszelkiego rodzaju osobliwości, pamiątek po dawnych czasach, kiedy to poczciwy prosty ludek wierzył jeszcze gorliwie w rzeczy niewyjaśnione. Pobliski klasztor pocysterski w Lądzie nad Wartą, do którego mnie i mojego brata ciągano na półkolonie do urzędujących tam obecnie księży salezjanów, słowiański festiwal organizowany w tejże miejscowości w cieniu kościoła, odpusty na św. Jana w rodzinnej wsi i sobótkowe puszczanie wianków na rzecznym promie, wiejskie polne kapliczki, bardziej wyglądające na miejsca pogańskiego niż katolickiego kultu, ukryte na podmokłych miejscowych łąkach starożytne kurhany, a także przechowywane przez lata w ciążeńskim pałacu największe zbiory masońskie w Europie (obecnie w Poznaniu), które zawsze oglądałem z wypiekami na twarzy w niewielkiej czytelni, urządzonej na pierwszym piętrze rokokowego gmachu tak, by do złudzenia przypominała lożę... Miałem 15 lat i w równym stopniu interesowała mnie nauka i ezoteryka, każda wiedza wydawała się wiedzą tajemną. W równym stopniu pociągały mnie wtedy korytarze lądzkiego seminarium, jak i zakurzone grzbiety woluminów, pokryte heksagramami i wolnomularską symboliką. Były też i czarownice, ale o tym za chwilę. Słowem: religia i mistycyzm przeplatały się ze sobą na każdym kroku. Brzmi to jak kiepski wstęp do niezłej legendy na mój własny temat, ale piszę tu o tym tak pompatycznie, bo gdyby nie to doświadczenie, niniejszy tekst by nie powstał, a i tak w ten właśnie sposób widzę z dzisiejszej perspektywy moje dzieciństwo: przepełnione aurą niesamowitości, wzmocnioną we wspomnieniach, rzecz jasna, mocą sentymentu. Magiczna sielanka moich młodzieńczych lat na wielkopolskiej prowincji jednak wkrótce miała się nagle zakończyć. Ni stąd, ni zowąd okazało się bowiem, że jestem… ciotą.

Do parafii pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, w której mnie ochrzczono i w której uczęszczałem jako dziecko na niedzielne nabożeństwa, należy też sąsiadująca z moim rodzinnym Ciążeniem niewielka wioska Wierzbocice. I tu pojawiają się czarownice. Tak o pewnym wydarzeniu odbywającym się tam w 2005 roku pisała „Gazeta Wyborcza”:

Czy wiedźmy istnieją? Jak działają? – tego i wielu innych rzeczy o czarownicach będzie można dowiedzieć się w najbliższą niedzielę na I Ogólnopolskim Festiwalu Magii i Zjawisk Paranormalnych w Wierzbocicach k. Słupcy. Okoliczni mieszkańcy na wieś Wierzbocice mówią też Cioty. Do dziś krążą legendy o działających tam dawniej ciotach (wiedźmach) – czyli kobietach zajmujących się u plemion starożytnych Słowian magią.

Wydarzenie to, pierwsze i ostatnie zresztą, dziś z całą pewnością należy uznać za ciekawostkę, jedną z licznie podejmowanych w przeszłości heroicznych wręcz prób kulturalnego aktywizowania gnuśnej lokalnej społeczności. Przedsięwzięcie, które wypłynęło zapewne poniekąd na fali popularności książek J.K. Rowling, przeszło bez większego echa (może poza kazaniami kilku księży, którym nie w smak była obecność jakiegoś bioenergoterapeuty), a ja sam jako 9-letni chłopiec, choć bardzo chciałem w nim uczestniczyć, z powodu choroby musiałem pozostać w domu. Niemniej historyczne wydarzenia, które tę imprezę inspirowały, a o których usłyszałem wówczas po raz pierwszy, wystarczyły, by sąsiednia miejscowość zagościła na stałe w mojej wyobraźni jako polski odpowiednik legendarnego nowoangielskiego Salem. Jak pisze w „Mrokach średniowiecza” Józef Putek:

Zachował się protokół procesu o czary we wsi Wierzbocice z 1699 r. Szlachcic Jaroszewski oskarżył Annę Ratajkę, chłopkę, o czary i szkodzenie jego gospodarstwu. Na pierwszych torturach Anna Ratajka nic nie zeznała, wzywała tylko do pomocy Najświętszą Pannę Marię i Najświętszy Sakrament oraz ludzi błagała o zmiłowanie. Wieczorem tego samego dnia zabrano ją na drugie tortury, na których w mękach, oszalała z bólu, zaczęła zeznawać nonsensy. Zeznała, że czarować nauczyła ją Jagna Łakomianka z Wierzbocic, że „przykrasiła” jej diabła, z którym „wesele miała”, że na sabacie na Łysej Górze ku Kaliszowie bywała. Wymieniła też kobiety z sąsiednich wsi, Chwalibogowej, Skarboszewa, Ciążenia, z którymi razem na sabat latała. Wszystkie choroby bydła w oborze Jaroszewskiego przypisywała czarom, także nieurodzaj. Agatę Korfankę oskarżyła o to, że ukradła Pana Jezusa na odpuście i na Łysej Górze smagała, aż krew popłynęła. Siebie oskarżyła o to, że dziecko zatruła i oddała diabłu na Łysej Górze. Zeznała też, że deszcz zatrzymała i proszki trujące sporządzała z trupich koszul i żab parszywych. Odprzysięgła się i między innymi Boga Stwórcy i Matki Chrystusowej. Sąd skazał na stos Annę Ratajkę i cztery obciążone przez nią kobiety. Karę obostrzono dla Agaty Korfanki, która ważyła się zbezcześcić Najświętszy Sakrament. Skazano ją dodatkowo na to, by „ręce obiedwie jej po kikut smołą i siarką polane w górę wyniesione i tak gorzały za to, iż się ona ważyła dotykać Najświętszego Sakramentu, a to na ukazanie wszystkich ludzi, aby się złego wystrzegali, a do dobrego pobudkę mieli”.

Niezła pożywka dla dziecięcej wyobraźni. Już sama ta historia wystarczyła, żebym zaczął wyobrażać sobie co niektóre przerażające mnie sąsiadki i starsze przedstawicielki mocno zmatriarchizowanej rodziny (głównie owdowiałe babki i ciotki) w roli dosiadających mioteł wiedźm. Ale istotne było przede wszystkim to, że, jak chcieli autorzy cytowanego artykułu, świadomość historii domniemanego lokalnego czarownictwa faktycznie funkcjonowała wśród miejscowej ludności. Wierzbocice od niepamiętnych czasów starsi ludzie z najbliższych wiosek nazywali ciotami, przekonani o złym charakterze ich mieszkańców, którzy mieli być dwulicowi i niegodni zaufania w interesach. Miało to też przełożenie na młodzieżową gwarę. Okoliczne wsie słynęły z silnej rywalizacji, której szczególnie chętnie oddawały się podrostki płci męskiej, podczas wszelkiego rodzaju festynów tradycyjnie organizujące bójki między przedstawicielami wrogich gangów, reprezentujących poszczególne osady. Znamienne były wyzwiska i przyśpiewki, które pod swoim adresem zwyczajowo poszczególne grupy kierowały. Chłopaczków z Zagórowa pogardliwie nazywano gęsiarzami, ciążeniaków dworusami, słupczan łańcuchami, szajki ze Strzałkowa bażantami, a Wierzbocice… cóż, Wierzbocice pozostały ciotami, tylko już w zupełnie nowym tego słowa znaczeniu. Jak nietrudno sobie wyobrazić, dorastającą młodzież raczej nie interesowały ludowe historyjki, a nazwanie kogoś czarownicą czy jędzą w oczach nastolatków nie było niczym szczególnie obraźliwym. Co innego nazwanie kogoś gejowską pizdą, pedałem, a więc… również ciotą. To swoiste przesunięcie semantyczne, które dokonało się na granicy pokoleń w pogardliwym określeniu używanym w stosunku do lokalsów mojego wielkopolskiego Salem, po latach skłoniło mnie do osobliwej refleksji: co łączy homoseksualistę i czarownicę? Okazuje się, że analogie można mnożyć. A nawet samemu tworzyć własne.

Na początek trochę etymologii. Skąd właściwie wzięła się ciota? Czym różni się od zwykłej czarownicy? Czy to wyraz wyłącznie polskiej specyfiki? Tradycyjnie sięgamy po słownik Doroszewskiego i natychmiast natrafiamy na dwie zgrabne, choć dość tradycyjne definicje:

Ciota ż IV, CMs. ciocie:
1. zgr. od ciotka.
2. «czarownica, wiedźma»: grasują wciąż jeszcze czarownice, cioty i widmy latają na szczyt Łysicy po tajemnicze zioła, rzucają urok i sprowadzają nieszczęście. Żer. Puszcza 28 Lud wiejski nazywa dziś w wielu stronach ciotuchą febrę, czyli zimnicę, a ciotami czarownice, które mają nasyłać ludziom kołtuny lub myszy.

Jednak zupełnie już bez ogródek traktuje „ciotę” Wikisłownik, wymieniając w pierwszej kolejności najpowszechniejsze (i najbardziej wulgarne) współczesne użycie, dopiero dalej przechodząc do tych bardziej tradycyjnych znaczeń:

(1.1) pot. wulg. homoseksualista, zwłaszcza zachowujący się w sposób nadmiernie ekspresywny i sfeminizowany; także każdy zniewieściały mężczyzna
(1.2) pot. wulg. miesiączka
(1.3) daw. kobiety zajmujące się wróżbiarstwem i leczeniem ludności; zob. też ciota w Wikipedii
(1.4) stpol. siostra matki, ciotka.

A więc „ciota” wyparła „ciotę”. Homoseksualista zastąpił czarownicę. Nie tylko w małej wielkopolskiej wiosce leżącej nad Strugą Bawół w cieniu autostrady A2, ale również w słownikach – a więc też i w społecznej świadomości. Epoka procesów o czary odeszła w niepamięć, strach przed kobietami zastąpiły inne społeczne lęki. Wraz z nastaniem nowych niebezpiecznych czasów powszechny dostęp do informacji, wzmożony kontakt z „wyzwolonym”, nowoczesnym Zachodem sprawił, że ci, którzy dotychczas w kraju nad Wisłą pozostawali ukryci w cieniu, nagle stali się centrum politycznej gry. O fantastycznych wizjach z dzieciństwa zdążyłem już dawno zapomnieć, gdy nagle coś się zadziało. Reminiscencja nastąpiła pod wpływem masowo pojawiających się doniesień o remake’ach kultowych wiedźmowych horrorów, tekstów nowych wiccanów i potencjale okultyzmu w dobie postmodernistycznych dywagacji. A także wskutek mrocznego renesansu polskiej prawicy wraz z całym jej arsenałem złowieszczych historycznych porównań (jeszcze kilka miesięcy temu Grzegorz Braun na antenie stacji TVN nazywał Olgę Tokarczuk czarownicą, szerzącą „pseudoreligię ekologizmu”). Na szczęście feminizm trzeciej fali już dekady temu z gracją przyswoił sobie postać czarownicy, by wykorzystać ją z niespotykaną dotychczas skutecznością w krytyce systemu patriarchalnego ucisku.

Najpełniejszym wyrazem popularności nowofeministycznej wiedźmologii zdaje się krytyka kapitalizmu przeprowadzona w latach 80. przez włoską feministkę prof. Silvię Federici. W obszernej pracy zatytułowanej „Caliban and the Witch: Women, the Body and Primitive Accumulation” badaczka wysuwa śmiałą tezę o związku między narodzinami nowożytnego kapitalizmu a początkiem polowań na czarownice. Jak dowodzi Federici, europejskie stosy, wbrew powszechnemu wyobrażeniu, nie zapłonęły w mrocznych wiekach średnich, a na samym początku światłej ery nowożytnej i były nieodłącznym elementem nowego ekonomicznego ładu, zastępującego odchodzący do lamusa ustrój feudalny. Podobne wnioski zdają się nasuwać badania przeprowadzone na wielkopolskiej prowincji w latach 60. przez grupę poznańskich etnologów. W rozdziale obszernej pracy, będącej owocem ich prac terenowych, opublikowanej w trzech tomach „Historii ludowej Wielkopolski” czytamy, że cioty zaczęły pojawiać się masowo pod dachami wielkopolskich chałup na początku XIX wieku, co zdaniem badaczy związane było z rozwarstwieniem społecznym wsi, powstałym wskutek odejścia od gospodarki folwarcznej i zwrócenia się ku systemowi kapitalistycznemu. Federici wskazuje, że sukces kapitalizmu tkwi w degradacji kobiet, wypchnięciu ich poza rynek pracy i usidleniu w domach – nie bez powodu o czary oskarżano kobiety bezdzietne, niezamężne, samowystarczalne, za to parające się drobnym rzemiosłem lub medycyną (znachorki i akuszerki). W nowym świecie zabrakło dla nich miejsca, zostały wykluczone i zmuszone do oddania się rodzeniu dzieci i codziennej nieodpłatnej pracy w domowych pieleszach. Wszystkie jednostki buntujące się przeciwko temu nowemu prawu, egzekwowanemu jak zwykle przez postaci Pana, Wójta i Plebana, bez większego uszczerbku dla ogółu mogły zostać oskarżone o konszachty z diabłem i być szybko zlikwidowane. Tak więc również wielkopolska ciota to nikt inny jak buntownik i rewolucjonista, którego władza nienawidzi.

Podobnie ciotę, ale już tę męską, homoseksualną, w „Lubiewie” przeciwstawił kapitalistycznemu systemowi Michał Witkowski. W kultowej już książce tworzy on swoistą klasyfikację w obrębie osób związanych nienormatywną orientacją, dzieląc homoseksualistów na cioty i gejów. W następujący sposób wskazuje różnice między tymi dwoma typami:

Geje są wytworem późnej fazy liberalnego, konsumpcyjnego kapitalizmu w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, obecnie także w Polsce. Ich kultura to w zasadzie popkultura amerykańska, ludzie ci są bardzo słabo zindywidualizowani, raczej przejmują wzorce (mody, zachowania, nawet miny, marki itd.) grupowe, dlatego stanowią wyraźny target dla rynku, tzw. pink money (podwójne dochody, brak dzieci). Geje – w przeciwieństwie do ciot – w pełni akceptują kapitalistyczne społeczeństwo, którego są wytworem, wyznają wartości mieszczańskie i nie chcą uchodzić za buntowników. Cioty zaś są zadrą w tkance społecznej, a przynajmniej tak same siebie interpretują, jako śmieci, punki, buntowniczki, wyrzucone przez społeczeństwo na margines i akceptujące tę sytuację.

Parafrazując słowa de Beauvoir: gejami się nie rodzimy, gejami się stajemy. A dokładniej: jeśli już, to rodzimy się homoseksualni, odkrywamy to, doświadczamy buntu, potem już jesteśmy albo ciotami, albo – o ile daliśmy się urobić systemowi, wprząc w kapitalistyczną narrację – wygodnickimi gejami. Geje to ci, którzy milczą. To trzydziestoparolatkowie z językiem za zębami i różowym dildo w szufladzie z podwójnym dnem. Sporo mówi się dziś o homofobii, mało kto jednak zastanawia się, ile jest w niej rzeczywistej nienawiści, motywowanej religijnymi czy też politycznymi sympatiami, a ile tak naprawdę kryje się za tym zjawiskiem nienawiści na tle klasowym. Nie bez znaczenia było pojawienie się geja w dyskursie społecznym akurat w trakcie przemian lat 90. O tym procesie pisał w swojej książce „Język ukrycia. Zapisany socjolekt gejów” Tomasz Łukasz Nowak. Nowak pisze o sympatii rodzącego się ruchu LGBT do słowa „gej”, które w tamtych czasach było jedynym nienacechowanym negatywnie, w opozycji do „cioty” i „pedała”. „Ciota” jednoznacznie kojarzyła się z promiskuityzmem, przegięciem, marginesem społecznym. Gej natomiast miał potencjał bycia lepszym. Wyemancypowany (ale i oswojony) polski gej porzucił tym samym swoje szaletowe podziemie, by śladem swoich dobrze już okrzepłych zachodnich odpowiedników na stałe zagościć na srebrnym ekranie, skąd po dziś dzień nonszalancko drażni wszystkie zmysły widzów kraju nad Wisłą. Co o wbitym w garniak zmanierowanym polityku, wypacykowanym jurorze popularnych tv show, celebrycie, wdzięczącym się na ściankach w coraz to głupszych kreacjach od najmodniejszych projektantów może myśleć styrany rolnik albo matka wychowująca samotnie piątkę dzieci? Los homoseksualisty stał się w zbiorowej wyobraźni życiem w blasku fleszy, wygodnickim i pełnym niedostępnego zwykłym śmiertelnikom blichtru. Gej to ten, który zgodnie z angielskim źródłosłowem (staroangielskie gay – beztroski, niefrasobliwy) nigdy nie zaznał trudów prawdziwego życia. W końcu komu nowy system – jak się okazuje, ciemiężący lud nie mniej niż stary – mógłby sprzyjać bardziej niż samotnym, bezdzietnym mężczyznom? Kogo kapitalizm mógłby wywindować wyżej? Jest jednak pewne „ale”. Kapitalizm to system nobilitujący nielicznych. Przystojny pan błyskający licówkami z nowej ramówki programu TV to kropla w morzu tragedii, spuchnięta, zakrwawiona twarz Michała Piróga ze zdjęcia, pod którym w internetowym poście celebryta z przejęciem (rzecz jasna słusznym) informował jakiś czas temu o homofobicznym ataku, którego padł ofiarą – to tylko część nienawiści, z którą na co dzień muszą zmagać się cioty. Klasowa niechęć do geja przeszła bowiem również na nie. A cioty w przeciwieństwie do geja celebryty nie chroni ani pancerne szkło ekranów, ani pieniądze na prawników i lekarzy.

Podobnie kwestie materialne mają się i do statusu tradycyjnej cioty ludowej czarownicy. Jak pisze Jasiewicz w tekście „Czary”:

Za ciotę uważano kobietę, która nie posiadała majątku lub pochodziła z małorolnego gospodarstwa. Znamienna jest tutaj informacja uzyskana podczas badań terenowych od jednej z kobiet, która w przeszłości była uznawana za ciotę: „Jak się wzbogaciłam, to ludzie przestali mi dokuczać”.

W swojej analizie zjawiska nasilonego występowania ciot w XIX i XX wieku profesor Jasiewicz zwraca uwagę na wiele innych interesujących szczegółów:

Ciota jako określenie czarownicy funkcjonuje jedynie w Wielkopolsce i na terenach z nią sąsiadujących. Powstanie nazwy nie jest do końca jasne. Najbardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że wyrażenie to zostało wprowadzone, aby uniknąć wymawiania niebezpiecznego słowa czarownica.

Wielkopolskie wiedźmy łączy tym samym z ich homoseksualnymi odpowiednikami pewien rodzaj tabuizacji. Dziś o tematach związanych z homoerotyzmem, jak dawniej o czarownictwie, pod strzechami głośno się nie mówi, bo „nie przystoi”, bo „dzieci słuchają”, bo „rzygać się od tego chce”. Co się zaś tyczy dzieci – cioty nie tylko miały w zwyczaju, tak jak klasyczna Baba-Jaga, je porywać, ale pod płaszczykiem przyjacielskich gestów im szkodzić. Tym bardziej obawiali się ich (i obawiają się i dziś, w postaci ponurej edukacji seksualnej) rodzice:

Ciota używała swego złego spojrzenia po to, aby sprowadzić na ludzi urok/przyrok. Wierzono, że złe spojrzenie może nawet zabić. Informatorzy powiadali, że ustrzał można zadać poprzez bezpośredni kontakt z ofiarą, a jeżeli dostęp do niej jest trudny, można go „puścić z wiatrem”, podobnie jak i przyrok. Cioty wywoływały choroby głównie przez zadanie czarów w jedzeniu lub napoju. Zdaniem informatora ze wsi Sławsk „cioty chętnie częstują wódką, a dzieciom wtykają to placek, to gruszkę, to cukierka lub śliwkę, aby spowodować chorobę”.

Śladem tych wierzeń jest praktykowany do dziś w Wierzbocicach i innych wielkopolskich wsiach zwyczaj zawieszania w dziecięcym wózku i łóżeczku czerwonych wstążeczek, chroniących przed złym okiem wiedźm. Takim to sposobem wielkopolskie wiedźmy „ciotowały”, a więc rzucały klątwy, zadawały kołtuny, powodowały pomór trzody chlewnej i sprowadzały na Bogu ducha winny lud wszelkie inne możliwe nieszczęścia. O kojarzeniu słowa „ciota” z różnego rodzaju przypadłościami i magią pisał też w „Języku ukrycia” Nowak, jednak badacz nie rozwinął znacząco tego wątku. Tymczasem ludowe powiązanie ciot z chorobą również pozostaje nie bez znaczenia w kontekście współczesnych polowań na czarownice. Metafory i aluzje szeroko rozpowszechnione w konserwatywnej publicystyce i wypowiedziach co poniektórych katolickich duchownych nie pozostawiają złudzeń. Dawniej oskarżenia o wywoływanie epidemii stawały się powodem prześladowań mniejszości religijnych (głównie osób wyznania mojżeszowego), kobiet (co ilustruje przykład z Wierzbocic), a od czasów amerykańskiej epidemii AIDS z lat 80. – również homoseksualnych mężczyzn. Podobnie dzieje się dziś z tęczową społecznością w naszym kraju, której zwykło się przypisywać wszelkie zło. Jeszcze przed pierwszym lockdownem czytaliśmy nagłówki gazet donoszące o księdzu z pewnej wrocławskiej parafii, który w jednym z kazań dowodził, że COVID-19 to kara boska, spadająca na polskie społeczeństwo za tolerowanie aborcji i homoseksualizmu. Nie mniej złowrogo w swym podobieństwie do retoryki propagandy Trzeciej Rzeszy wybrzmiały słowa arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, kiedy w sierpniu 2019 roku hierarcha określił publicznie społeczność LGBTQ+ mianem „zarazy”. Wszystko to dowodzi, że, tak jak w czasach dawniejszych, podczas sojuszu ołtarza z tronem religia na polecenie władzy ochoczo wskazuje motłochowi kozła ofiarnego. Warto zwrócić tu uwagę na to, że w chrześcijańskim dyskursie dawna i współczesna nienawiść zarówno do ciot czarownic, jak i ciot feministek jest motywowana wersami ksiąg Starego Testamentu, podobnie jak pogarda wobec homoseksualistów. Praktykę magiczną, tak samo jak homoseksualność, Biblia hebrajska zaleca karać śmiercią:

„Nie pozwolisz żyć czarownicy” (Księga Wyjścia 22,17)
„Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli” (Księga Kapłańska 20,13)

Strach przed ciotą to przede wszystkim strach przed ekspansywną seksualnością nienormatywną, jak chce feminizm trzeciej fali – przede wszystkim kobiecą. Jak pisze Mona Chollet w swoim eseju „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”, mężczyźni zasiadający w sądach i trybunałach podczas procesów o czary z trwogą wypytywali podejrzane kobiety o wygląd penisa diabła.

Podobnie o spółkowanie z Szatanem oskarżono chłopki z Wierzbocic. Trudno wyobrazić sobie bardziej groźny dla patriarchatu wizerunek niż obraz nagiej czarownicy (często dojrzałej i nierzadko po prostu stereotypowo brzydkiej kobiety) dumnie dosiadającej okrakiem miotły, by wzbić się na niej pod niebiosa. Już sam ten obraz wystarcza, by strach padł na obrońców moralności i panów erotycznych doznań, roszczących sobie wyłączne prawo do bycia podmiotem aktu seksualnego. A w jaki popłoch wpada konserwatywna część społeczeństwa, gdy okazuje się, że ów kij od szczotki może równie bezwstydnie ujeżdżać też męska ciota… Kobiece i homoerotyczne pożądanie sieje chaos i spustoszenie; cioty wprowadzają pluralizm, dopuszczają do głosu wykluczonych i marginalizowanych.

Choć kreślę tu analogie między losami czarownic a obecną sytuacją członków społeczności LGBTQ+, trudno jednak postać cioty odnieść do wszystkich (np. do lesbijek), ze względu na specyficzne współczesne ludowe znaczenie słowa „ciota”, które wiąże określaną nim osobę z pewnym rodzajem zniewieścienia (choć można jednak pokusić się o podciągnięcie pod ten termin wszystkich literek abrewiatury w odniesieniu do wspominanego tu już wyzwoleńczo-seksualnego charakteru ciot). Owo „zniewieścienie” cioty w oczach społeczeństwa z całą pewnością pozwala jednak zestawić omawiane tu przeze mnie wielkopolskie wiedźmy z osobami trans i niebinarnymi. I tu przychodzi nam z pomocą wiedza etnograficzna, bowiem okazuje się, że istniejąca w wielu kulturach instytucja trzeciej płci najczęściej związana była z funkcją magiczną. Kinnar w Indiach, polinezyjskie Māhū, two-spirit u rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i wiele, wiele innych. Co się tyczy nienawiści do ciot, to w swoich „Czarownicach” Chollet zwraca uwagę na analogie, jakie dawniej tworzono pomiędzy różnymi prześladowanymi grupami a kobietami – konkretnie wspomina pogromy żydowskie. Jak pisze autorka, dawniej żydowskim mężczyznom, ze względu na obrzezanie, przypisywano comiesięczne krwawienia, zrównując ich tym samym z kobietami. Mizoginia zdaje się tu jakąś podstawową formą nienawiści, pozwalającą prześladowcy uzewnętrznić swą nienawiść wobec każdego Innego poprzez przypisanie mu – istniejących bądź nie – cech kobiecych. Nie bez powodu największą nienawiść wzbudzają „zniewieściali” homoseksualiści i osoby po lub w trakcie tranzycji male to female. Wróćmy raz jeszcze do słownika języka polskiego: „ciota = homoseksualista, menstruacja, wiedźma”. Homofobia to tak naprawdę forma mizoginii. W oczach homofoba – osoba queer, która przyjmuje elementy tożsamości kobiecej, będąc oficjalnie mężczyzną, sprzeniewierza się własnej płci, upokarza się, zniża się do poziomu kobiety – zasługuje więc na taką samą pogardę – a nawet jeszcze większą: w końcu w rozumieniu strażników patriarchatu jest to akt zdrady dokonany przez ciotę w pełni świadomie i dobrowolnie. 

Cioty najwidoczniej jednak dochodzą do głosu coraz częściej, czego dowodem niewątpliwie mogą być wystąpienia związane z zatrzymaniem anarchoqueerowej aktywistki Margot w sierpniu 2020 roku. Owa buntownicza postać, która pod koniec lata stała się tematem wszystkich mediów w kraju, niewątpliwie wpisuje się w archetyp wiedźmy – niepokorna wobec władzy, wystająca poza normy płciowe, gloryfikująca wolność i seksualną swobodę. Nie bez znaczenia jest też fakt, że protesty w jej obronie w prawicowych mediach niemalże natychmiast okrzyknięte zostały mianem zbiorowych profanacji kościołów. W końcu – co pokazuje przykład ciot z Wierzbocic – nic nie ściąga na głowę kobiety kary tak szybko jak oskarżenie o świętokradztwo. Dziś, kiedy echa sierpniowych wydarzeń już prawie zupełnie ucichły, a rozpoczęty kilka miesięcy temu bój o prawo do aborcji w Polsce również stracił swój impet, obserwuje się coraz bardziej niepokojące zjawisko narastających podziałów w rodzimym środowisku feministycznym. Dlatego może warto tu jeszcze raz przypomnieć: feminizm służy nam wszystkim. Zresztą w przeciągu ostatnich miesięcy świadomość związku między homofobią/queerfobią a mizoginią w grupach opresjonowanych zdawała się potęgować wraz z narastaniem systemowej przemocy, która jest w owe grupy wymierzona – świadectwem tego niech będzie obecność tęczowych flag na manifestacjach proaborcyjnych i widoczne na ulicach miast transparenty z napisem „Pedały murem za kobietami”. Nie brak zresztą było też i czarownic: na zdjęciach z marszów co rusz pojawia się hasło „Jesteśmy córkami czarownic, których nie zdążyliście spalić na stosie”. To jest właśnie to, czego bać powinna się władza – powstania z popiołów ofiar dawnych stosów. Wszystkie cioty na ulice.

* Na podstawie M. Ostling, „Between the Devil and the Host: Imagining Witchcraft in Early Modern Poland”, New York 2011.